- Stać w imieniu króla! - krzyknął ktoś z boku. Z obu stron wbiegło kilkunastu gwardzistów. I paru strażników miejskich. O ile drudzy stanowili normę, to drudzy byli ewenementem. Nie mieszali się do ulicznych przepychanek, pilnowali pałacu i jego mieszkańców.
A jeśli już przy mieszkańcach jesteśmy. Pomiędzy barczystymi gwardzistami pojawiła się jakaś drobna postać. Adelajda Viktoria de Serun odrzuciła kaptur płaszcza i władczo wskazując walczących powiedziała: - Brać ich!
- Wszystkich? - zapragnął doprecyzować wąsaty sierżant. Słowa, które padły sięgnęły serca Wróbla. I cięły je niczym rapier Fernandeza. - Tylko tego z ładniejszym piórkiem przy kapeluszu, tego z łańcuchem, tego z nożami i tego ładnego.
Reszta drużyny przyjęła te słowa o wiele cieplej. Za to przeciwnicy powinni się martwić. - Raz na wodzie, raz pod kilem - powiedział Fernandez z rozbrajającym uśmiechem. - Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, bo jak mawiają co ma wisieć nie utonie. Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść...
Najwyraźniej zniecierpliwiony przystojniak bez ceregieli sięgnął z pazuchę i wyciągnąwszy fiolkę rzucił na ziemię. Nim rozbiła się o ziemie nasi dzielni herosi wiedzieli co się stanie. Gdy opadł dym, byli jedynymi, którzy nie byli zdziwieni zniknięciem Fernandeza i jego ludzi. |