W kierunku, gdzie coś się działo pojechali we trójkę: Cedmon, Enki i Kibria. Saadi, niezadowolony z przymusowego opóźnienia dał temu wyraz, gderając pod nosem, a Ianus stojący obok niego musiał wysłuchiwać potoku narzekań. Czarnoksiężnik ograniczył się do utyskiwań, uznając że wymuszanie swojej woli na towarzyszach podróży do niczego dobrego nie doprowadzi, a stepy rządzą się swoimi prawami, których łamanie może zwrócić się z nawiązką.
Cedmon, Kibria i towarzysząca im Ghaganka wolno zmierzali w kierunku wciąż wirujących nad stepem ptaków. Drapieżnika nie było nigdzie widać, ale niepokój ciemnopiórego stada wskazywał, że ten musi być gdzieś w pobliżu. Wołanie o pomoc lub krzyk bólu, jaki przed chwilą słyszeli nie powtórzyło się. Poza szelestem poruszanych wiatrem traw i skrzekami krążących powyżej ptaków na stepie panowała cisza.
Wolno i ostrożnie, ze zmysłami wytężonymi od nasłuchiwania i wypatrywania, trójka jeźdźców zbliżała się do miejsca, nad którym krążyły ptaki. Te, widząc nadjeżdżających ludzi wzniosły się wyżej. A z traw znów zabrzmiał długi krzyk skrzydlatego drapieżnika. Z wysokości końskich grzbietów już można było dostrzec leżącego w piaszczystym zagłębieniu człowieka. Na jego nieruchomej, zakrwawionej ręce siedział rdzaworudy krogulec. Skrzydła miał rozłożone, z rozcapierzonymi lotkami a głowę zadartą, z szeroko rozwartym dziobem.
Mężczyzna, na którego ręce siedział, wpatrywał się w niego. Krew, do której przykleił się piasek, tworząc rdzawobure plamy pokrywała większą część ciała, obdartego niemal do naga mężczyzny. Na ciele widać było dwie głębokie rany, z których wciąż sączyła się krew. Klatka piersiowa wolno unosiła się i opadała. Widać było, że mężczyzna walczy o każdy oddech.