Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-09-2019, 00:49   #26
Trollka
 
Trollka's Avatar
 
Reputacja: 1 Trollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputację
dzięki Lava


Czasy obecne; Baza wojskowa Jefferson City

Ktoś kiedyś powiedział, że nie można zmusić samego siebie do obdarzenia drugiego człowieka zaufaniem. Po prostu odkładamy na bok dręczące nas wątpliwości i staramy się zapomnieć gdzie je odłożyliśmy. Problem Casandre polegał na tym, że wciąż spoglądała w tamtą stronę. Oto życie: zaufaj komuś, a zostaniesz zdradzony. Nie zaufaj, a sam siebie zdradzisz. Jak większość moralnych paradoksów, i ten stawia człowieka w pozycji nie do obrony. Może chodziło o rutynę wyniesioną z pracy, albo jeszcze wcześniej - z domu rodzinnego. Tym bardziej Marcus stanowił fenomen w świecie sierżant Anderson - element paradoksalnie stanowiący jeden z nielicznych wyjątków od nieśmiertelnej reguły. Dobrze było mieć zaufanego człowieka obok siebie. Takiego, za którego położy się dłoń na katowskim pieńku z pełną świadomością, że wiszący nad nią topór nigdy nie spadnie… zwłaszcza jeśli dowództwo postanowiło z wora prezentów wyciągnąć ten przypominający rózgę.

Bravo nie miała ochoty dociekać dlaczego wybór padł na nią i te poszczególne osoby. Grunt, że zlecono im zadanie i wymagano efektów. Przemierzając plac ćwiczebny i spiesząc się aby załatwić przed wyjazdem jeszcze jedną rzecz, ruda szlachcianka układała w głowie nowy plan. Ten poranny został całkowicie wykreślony, a ona potrzebowała planu. Cały jej oddział go potrzebował i to pilnie. Po wizycie w kwatermistrzostwie przypominała obwoźny stragan ze szpejem, na szczęście przynajmniej pierwszy etap podróży zapowiadał się na zmotoryzowany, co pozwoli lepiej zapoznać się z dostarczonymi przez Tannera notatkami i w razie czego otrzymać spóźnione raporty, jeśli ekipa działająca na miejscu odkryje coś sensownego.

Potok myśli układanych w coraz to nowe harmonogramy działania pozwalał się skupić, odsunąć niesmak po odprawie. W pokonaniu pierwszej fali niechęci i pogardy pomógł właśnie kapral Okorie. Rozmowa z nim, zresztą jak zawsze, pomogła kobiecie nabrać odpowiedniego dystansu, zyskując perspektywę mniej chłodną niż zazwyczaj… a dało się wyczuć kłopoty. Wystarczyło spojrzeć na menażerię zebraną w świetlicy, gdzie może ze dwie osoby znała od pozytywnej strony, reszta - lepiej zawsze zakładać najgorsze. Logiczne rozwiązanie, ułatwiające przygotowanie na wszystkie możliwe scenariusze w tym ten, gdzie oddział żołnierz po żołnierzu daje dupy i przez własną głupotę kończy żywot gdzieś w błotnistym rowie.

Złośliwy chichot losu - największej ilości problemów spodziewała się po tym, którego znała najlepiej, więc wiedziała czego się spodziewać: puszenia, zgrywania chojraka bez emocji, który pozjadał wszystkie rozumy. Na wszystkim zna się najlepiej, uskutecznia zabawę w udzielanie porad nawet wtedy, gdy się go o to nie pyta, a przede wszystkim zaś, przekonanego o własnej nieomylności. Casandre wiedziała, że nie odpuści - obserwowała go odkąd zmieniono jej lokalizację na Jefferson City… i nie widziała poprawy. Joshua Williams wciąż był tym samym Joshuą Williamsem sprzed lat. Tymczasem Bravo szła na przód, zupełnie jak przez całe życie - nie oglądając się za plecy.
Suka, żmija bez emocji - człowiek nigdy nie był taki, jakim chciałby być. Dostosowywał się do oczekiwań otoczenia. Był taki, jakim chcieli go widzieć rodzice. Bał się ich zawieść i za bardzo pragnął być dla nich powodem do dumy. Dlatego tłumił w sobie “niepożądane” skazy osobowości, aż z czasem jego wewnętrzne światło zmieniało się w potwora z koszmarów… ponoć. W drugiej wersji nazwano by go racjonalnym umysłem dążącym do osiągnięcia celu bez rozpraszania uwagi zbędnymi elementami tła.

- Ej matula! Matula czekaj no kurwa! Bravissimo! - głos dobiegający gdzieś zza pleców wyrwał ją z zamyślenia. Drgnęła, obracając się przez ramię aby spojrzeć kto zakłóca jej spokój. Ujrzała trupioblade, czarnowłose widmo, gnające przez plac i machające do niej jak opętane. Widok był… co najmniej niecodzienny. Na tyle, że sierżant stanęła, czekając aż szeregowa dobiegnie do niej. W tym czasie pozwoliła sobie na zdjęcie jednego z plecaków i położenie go na ziemię, tak samo jak karabinu.

- Sierżancie wystarczy - odpowiedziała, gdy sanitariuszka dotarła do celu, oddychając ciężko. Mimo że nie miała odpalonego papierosa, bił od niej zapach palonego tytoniu, zielska i pewnie lin konopnych, albo i plastiku. Dodatkowa nutka dezynfektyków i odorek starej piwnicy dopełniały symfonii perfum, o ile swojski odorek dało się tak nazwać.
- Macie do mnie sprawę Harquin, zachowujcie się wedle procedur. - dodała z kamienna miną i spokojem.

Nosferatu parsknęła, potem splunęła na ziemię przeczyszczając gardło i ciągle trochę dysząc wyjęła papierosa z kieszeni na piersi. Odpaliła go zręcznie, zaciągając się i dopiero jakby ja odetkało.
- Dobra, dobra matula, nie świruj - zaciągnęła się raz jeszcze i pokręciła głową postanawiając nie bawić się w podchody - Ale chuj… niech stracę. - spojrzała na rudą z dziwną jak na nią powagą. Raz jeszcze splunęła w piach i rozwinęła temat - Chcę moją gitarę sierżancie. W zamian skończę… no dobra. Nie skończę odpierdalać, ale się ograniczę.

Brwi Federatki zmarszczyły się, po czym jedna powędrowała na pozycję krytyczną pośrodku czoła.
- Mówiłam już, a nie lubię się powtarzać - stwierdziła po prostu.

- Daj spokój - Harquin prychnęła korzystając z okazji, że ruda małpa nie wbija jej jeszcze wzrokiem w podłogę - Wysyłają nas po jebany, zagubiony ładunek termojądrowy… kurwa o mocy 20 megaton. Wystarczyłoby dziesięć procent tego aby zmieść nas z planszy. Jeden procent by starczył - prychnęła, paląc szybko papierosa i gapiła się na przełożoną gadzim wzrokiem - Widziałaś tych leszczy na odprawie. Nie ogarniają co tu się odpierdala… ale ty wyglądasz na konkretną. Dlatego podklepuję z propozycją na deal życia. Dasz mi zabrać gitarę i co by się nie działo, przyprowadzisz mnie z powrotem do bazy w jednym kawałku. Nie mogę tak zdechnąć gdzieś pod płotem, mam zobowiązania.

Anderson słuchała i tylko oczy robiły się jej coraz mniejsze, gdy mrużyla je, przyglądając się rozmówczyni z czymś pośrednim między irytacją, złością i jednak zaciekawieniem… takim z gatunku perwersyjnych.
- Świetnie, a co ja będę z tego miała? Każdy układ działa w dwie strony - przypomniała, gdyż na razie usłyszała raptem żądania i nic poza tym.

- Potrzebujesz kogoś, kto zamiast jebać fochy będzie kminił na oriencie. Poza tym mam wyjebane na wrażenie jakie pozostawiam, liczą się efekty i cele, te są wspólne. Powrót do tego kurwidołka z Arką pod pachą. Nie zamierzam ci słodzić, włazić w dupę, albo puszyć się co to nie ja. Jak mówiłam, mam wyjebane na odczucia i uczucia plebsu. Przez co możesz liczyć na szczerą ocenę, bez kłamstw, manipulacji i ściemniania. Nawet jeśli to będzie niewygodne. - wampirzyca wyszczerzyła się dziwnie ironicznie - Kiedy masz wokół siebie ludzi, którzy na tobie polegają, musisz przybierać odważną, zdecydowaną postawę, bo w przeciwnym razie nadwątlisz ich zaufanie. Ja nie muszę się spinać. No i nie ufam nawet sobie i zawsze się sprawdzam. - dopaliła papierosa, rzucając go na trawę i podeszła dwa kroki do sierżant stając tuż przed nią.
- Zacznijmy od tego że nie wiemy co za bombę zgubiły te zjeby, ale stawiałabym na starą głowicę, którą znaleziono, a nie zbudowano. Ciężko teraz o speców i materiały do produkcji atomówki od podstaw, lepiej zasymilować którąś z pierdyliona głowic rakietowych… i tu mały chuj pogrzebany: starocie są niestabilne w opór. Dlatego moje pytanie o pojemnik. W czym to kurewstwo przewożą i skąd. Jeśli trzęsą puchą od kilkuset mil będzie mniej stabilna niż na początku trasy. Druga sprawa: ci którzy przeżyli. Jeden w śpiączce, drugi majaczy i jeszcze broń małego kalibru… dali cynk jaka? Kaliber, widzieli łuski albo wyciągnęli z ran kule? - tym razem czarna brew podjechała na środek kredowobiałego czoła - Pierdolą o psychotropach, a zjeby mogły oberwać neurotoksynami. Tu dookoła lasy, Ściek wcale nie tak daleko jakbym preferowała. Różne gówna się syfią w okolicy, albo płyną z prądem. Zapodzieją przypadkowo w okolicy i inne kurwa cuda-wianki show. - rozłożyła bezradnie ręce - Mutanci nie są taką rzadkością, u nas w Det mieliśmy tego syfu całą watahę. Była też cała dzielnica odizolowana i zamknięta. Wyludniona, pilnowana w opór przez ludzi Shulzta aby nic stamtąd nie wypełzło… ani tam nie wlazło. Ludzie jednak ciągle tam włazili. ci których nie zastrzelono przy przekraczaniu płotów i zasieków, czasem wracali z torbami wyładowanymi gamblami sprzed wojny w zajebistym stanie. Zwykle też umierali niedługo później, od promieniowania, zatrucia toksynami powodującymi mutacje… Zakazana Strefa nigdy nie była lunaparkiem - mruknęła dziwnie melancholijnie, patrząc gdzieś ponad ramieniem sierżant, na horyzont - Leczyłam tych biednych frajerów, część nawet nie umarła tak od razu, ale żyła parę lat. Ich strata, nie będę cie zanudzać detalami - zaśmiała się prawie bez złośliwości.
- Weź ze sobą gamble na wymianę. Jeśli jakimś cudem Arka wpadła miejscowemu watażce, albo innemu fiutowi z kompleksem wielkości, może uda się ją przehandlować. Bomba jest jedna, nie zjedzą jej. Pewnie nie będą umieli odpalić żeby i siebie nie zabić, znaczy na chuja im się przyda. Za to żarcie, prochy, ammo, broń - pokiwała głową - Tu już mogą chcieć negocjować. Normalnie negocjować bez typowego wpierdolondo na hacjendę z butami, drzwiami i oknami. Poczują się zagrożeni, jebną w głowicę granatem i chuj bombki strzeli, a my wyparujemy. Zalecam ostrożność, jak z dziwką co szcza krwią. Guma to podstawa.

Sierżant Anderson przez całą przemowę pozostawała spokojna i tylko po oczach dało się dostrzec zmianę emocji z irytacji na złość i zniecierpliwienie, potem ostrożność, zaskoczenie, aż wreszcie uwagę i zainteresowanie, kończące się zadumą. Raz jeszcze popatrzyła na Harquin, ale tak, jakby widziała ją pierwszy raz w życiu.
- Możesz zabrać gitarę - stwierdziła krótko, śmiejąc się wzrokiem do wampirzycy. Porozmawiały jeszcze chwilę, lecz zarówno Bravo, jak i Nosferatu spieszyły się do swoich spraw. Należało się spakować, załatwić ostatnie sprawy…

Jedna z takich spraw - bardzo pilnych i dziwnie gniotących klatkę piersiową od środka - czekała na Casandre w miejscu z którego dopadło ją wezwanie kapitana. Po raz drugi tego dnia weszła do kantyny, przechodząc przez wejście od zaplecza i idąc na piętro budynku, minęła szereg drzwi aż dotarła do niewielkiego pokoju z jednym biurkiem, trzema krzesłami i całą stertą papierów. Zanim nacisnęła klamkę rozejrzała się po korytarzu, a potem podzwaniając masą rynsztunku weszła do środka bez pukania.

Przywitał ją znany widok odrapanego mebla, dokumentów i tych niebieskich, ironicznie zmrużonych oczu, gapiących się zza blatu.
Wystarczył moment rozpoznania, by dostrzec że pod jej nieobecność plik wypełnionych raportów powiększył się o parę kartek, za to dłoń dzierżącego długopis porucznika wyglądała na opuchniętą i nadwyrężaną, gdy tak smarowała po papierze jakby wcale nie należało jej zabandażować ponownie i unieruchomić na temblaku.

- Uparty z was osioł, poruczniku - rudzielec westchnął, zrzucając z ulgą sprzęt obok stołu, kręcąc do tego głową z naganą. Oczywiście nie mógł poczekać aż wróci, albo wezwać kogoś innego do ogarnięcia papierologii.

- Może gdybyście nie wymigali się od waszych obowiązków sierżancie, nie musiałbym ich nadrabiać za was - mężczyzna westchnął, odchylając się żeby przycisnąć plecy do oparcia fotela i dalej gapił się na Casandre niczym przed początkiem porządnej bury.

Skrzyżował ramiona na piersi, układając ranną rękę nad wyraz ostrożnie, aby nie dotykała przypadkiem niczego co uraziłoby spaloną skórę, albo złamane palce.
- Mówcie lepiej Bravo za ile wyruszacie.

-Wieści szybko się rozchodzą… ech, mężczyźni - kobieta mruknęła ironicznie, wracając pod drzwi i zamknęła je na klucz. Dopiero słysząc chrobot zamka odetchnęła spokojniej. - Gorzej niż przekupki na targu. Mm niejasne przeczucie kto ci zdał raport z odprawy.

- Quentin wyszedł przed chwilą
- porucznik przywołał ją gestem do siebie, potwierdzając przypuszczenia - Gratulacje Anderson, wasza pierwsza poważna misja w terenie. Jestem z was dumny… dorośliście tak szybko - dodał zachowując poważną minę.

- I już mnie przewijać nie trzeba, ani za rączkę prowadzić - przytaknęła podejrzanie zgodnie, obchodząc biurko żeby podejść prosto do niego. Ledwo jednak znalazła się w zasięgu zdrowej ręki Danielsa, ta wystrzeliła do przodu, łapiąc Federatkę za nadgarstek i ciągnąc do przodu równie mocno co niespodziewanie, przez co kobieta straciła równowagę, lądując prosto na tak uprzejmie podstawionych kolanach.
- Quentin nie powinien tyle gadać - mruknęła, podnosząc kubek kawy stojący na biurku. Siorbnęła porządnie, zerkając na zegarek na ścianie - Wyruszamy za 32 minuty.

- To nie Nowy Jork, a ty nie jesteś już z bezpieki
- facet upomniał ją, odbierając kubek i też się napił nim podjął temat dalej, a naczynie znów wylądowało w dłoni rudzielca.
- Poza tym wszystko zostaje w rodzinie - wyszczerzył się ironicznie - Przyznaj się, gniecie cię fakt, że mam informatora którego nie podkupisz, ani nie zastraszysz.

- Wyciągniesz człowieka z bezpieki, ale bezpieki z człowieka nigdy… poza tym nie schlebiaj sobie. I nie pyskuj, bo mam na ciebie sporo haków. Lepiej o tym pamiętajcie sierż… znaczy poruczniku
- Ruda brew podjechała do góry na krytyczną pozycję pośrodku czoła, a oddech kobiecie lekko przyspieszył. Przyczyniła się do tego zdrowa ręka, która odgarnęła włosy z szyi i delikatnie zaczęła masować kark. Anderson przekrzywiła głowę, przyciskając do niej twarz i przymknęła powieki. Nie chciała widzieć w oczach nad sobą tego, co pewnie dało się wyczytać i w jej własnych: maskowanego butą smutku. Nic nie mogła poradzić, że nie lubiła tracić gada z widoku.

Nastąpiła cisza, jednak nie mogła trwać długo. Nie mieli na to czasu, tak samo jak zwykle. Pogoń za obowiązkami, rozkazami i wieczne spięcie, byle nie zapomnieć o czymś ważnym, ani nie popełnić błędu.

- Chodź tu Południco. Jeszcze jest czas - Daniels mruknął głucho i przygarnął kobietę do siebie ramieniem. Ona za to objęła go, wklejając się w większe ciało z wyraźną przyjemnością.

Siedzieli tak przez całe dwie minuty, podczas których trep głaskał ją po plecach i włosach, aż nagle parsknął.
- Chyba powinienem zgłosić sprzeciw wobec twojego przydziału. Tak cały tydzień z dala od bazy, w otoczeniu praktycznie samych testosteronowych jełopów - pokręcił głową, wzdychając teatralnie i przesadnie dramatycznie.

- Jadą też Viki i Harquin, Quentin ci nie mówił? - sierżant zmieniła trochę pozycję, odginając kark aby móc spojrzeć mu w twarz z politowaniem - Poza tym nie obrażaj mnie. Mam inne zainteresowania niż taniec z gwiazdami.

-Nosferatu… taaak -
Daniels zadumał się, unosząc ranną dłoń i przyjrzał sie jej uważnie - Nie jest taka zła jak mówią, wyzwała mnie od tępych chujów tylko trzy razy zanim skończyła zakładać opatrunki i wykopała z gabinetu… myślałem że to ja tam byłem wyższy stopniem, a tu taka niespodzianka. Ganiałem ją za to do końca dnia dookoła placu, a i tak mówiła na mnie ciągle per “tępa cipo”, “raszplo z drutu” i “nieuku jebany”. - parsknął, zaś zdrowa łapa zaczęła rozpinać po kolei guziki munduru o dystynkcjach sierżanta.

- Co robisz Leo? - wspomniana sierżant spytała beznamiętnym tonem, udając że cała sytuacja jej nie rusza. Przeczyła temu zmiana pozycji na bardziej wygiętą do tyłu, aby ułatwić mu robotę. Sama odwdzięczała mu się tym samym.

- Daję ci kolejnego haka do twojej teczki. Molestowanie, mobbing i zmuszenie do nieobyczajowego zachowania - padła rozbawiona odpowiedź, ubrania po kolei leciały na ziemię, a spod nich wyłaniało się coraz więcej ciała. Porucznik spojrzał jej w oczy z uśmiechem, jego spojrzenie było jednocześnie rozbawione jak i drapieżne. Niosło zarazem obietnicę i groźbę. Serce załomotało rudej w piersi a oczekujące bliskości ciało zdawało topić się w oczekiwaniu.

- Jakby taki żelbetonowy kloc mógł mnie do czegoś namówić - Anderson używała obu rąk, więc skończyła pierwsza wydobywać partnera z opakowania. Jego muskulatura była naturalna i niewyolbrzymiona. Zarys mięśni na ramionach można było podziwiać gołym okiem. Klatka i brzuch również były umięśnione choć, dzięki jego normalnej wadze nadawały mu bardziej atletycznego wyglądu. Casandre objęła go i przyciągnęła do siebie, a potem zaczęli się całować jak para napalonych nastolatków.

- Zamilcz pasztecie, olewam cię - prychnął Daniels i przycisnął swoje usta do jej, jednocześnie kładąc dłoń na rudym karku, a po chwili Federatka westchnęła, czując, jak wsuwa język między wargi. Ich ciała zwarły się szczelnie, niemal do bólu, stapiając się w jedno i chłonąc bliskość na przyszłość, na zapas. Nieme pożegnanie bez zbędnego patosu… zresztą od dawna wiedzieli oboje jaki los jest im pisany. Unikali wiążących słów, podniosłych gestów. Carpe diem, póki grała muzyka życie było piękne, a póki krew płynęła w żyłach wciąż istniała nadzieja - na lepsze jutro.

Trwało to dobre półtora kwadransa, podczas których zdążyli przenieść się na biurko, pozrzucać stosy papierów i narobić burdelu gorszego niż po wybuchu granatu, lecz jakoś nie umieli się tym przejąć. Leżeli zdyszani, mokrzy od potu, chwytając ostatnie wspólne sekundy, nim sierżant nie zaczęła się podnosić.

- Czekaj Cas… - Daniel mruknął niechętnie, łapiąc ją za ramię.

Anderson próbowała się uśmiechnąć, ale wyszedł tylko sztywny grymas.
- Nie daj się poderwać żadnej młodej szeregowej jak mnie nie będzie. - pochyliła się, całując go krótko i czule.

-A ty nie zgub się nigdzie - Popatrzył na nią zmęczonym wzrokiem i też się podniósł do siadu. Objął ją raz jeszcze, tym razem mocniej jakby chciał jej połamać kości… albo zatrzymać w miejscu - Jestem zajętym człowiekiem, więc mi nie dowalaj roboty. Stary się wkurwi jak wezmę chłopaków i pojadę cię szukać… a jak mam kiedyś dochrapać się majora żebyś mogła mnie przedstawić starym, to nie powinienem odstawiać niczego durnego, nie? - skończył pogodniejszym tonem.

Casandre zaśmiała się, całując go w policzek.
- Myślę że kapitana tez przełkną. Zwłaszcza tak dobrze się zapowiadającego, inteligentnego i wychowanego - mruknęła, nim nie dodała poważniej - Ale teraz naprawdę muszę iść. Nie wypada spóźnić się już na wymarsz.

- Wiem… mam coś dla ciebie -
puścił ją, pozwalając wznowić proces ubierania, a sam szukał czegoś w rzuconych na podłogę spodniach, aż to znalazł.
- Daj rękę - poprosił, a gdy wykonała polecenie, zapiął na jej nadgarstku czarny zegarek z podświetlanym ekranem.
- Ma wbudowany kompas i licznik Geigera - powiedział i dodał sakramentalne - Oddasz gdy wrócisz.

- Dziękuję Leo...-
powiedziała szczerze, pozwalając aby na jej twarzy pojawiło się szczere wzruszenie. Pożegnali się, sierżant zgarnęła ekwipunek i otworzywszy drzwi, wyszła z bezpiecznej przystani prosto w chaos szalonego dnia. Ruszyła szybkim tempem przed bramę, raz po raz zerkając na prezent i uśmiechając się pod nosem. W jej głowie przewalały się nikomu niepotrzebne myśli oraz rozterki, wyciszyła je więc, skupiając uwagę na nadchodzącym zadaniu. Jeszcze raz w myślach przeleciała wszystkie punkty posiadanego ekwipunku, aż stwierdziła że chyba niczego nie zapomniała. Na miejsce zbiórki dotarła dwie minuty przed czasem, rozglądając się po zebranym oddziale.

Czekała na maruderów, odliczając cicho szybko uciekające sekundy, póki wskazówki nie pokazały wyznaczonej pory.
- W szeregu zbiórka - wydała prostą komendę, wchodząc w rolę człowieka o kamiennej twarzy. Tego się od niej wymagało, bycia profesjonalną, bo jeśli do głosy dochodziły emocje i rozterki, misje zaczynały się sypać, a Anderson obiecała sobie, że bez względu na opinię Tannera i Ohary, zrobi co do niej należy… i wreszcie weźmie przepustkę na dwa tygodnie.
Należało się jej, tak samo jak Danielsowi… ale jeszcze nie teraz.
Teraz mieli coś do zrobienia.
 
__________________
I see a red door and I want it painted black
No colors anymore I want them to turn black.
Trollka jest offline