Stan rannego mężczyzny był krytyczny. Kibria szybko zorientowała się, że nie będzie mu w stanie pomóc. Umierający z trudem ogniskował wzrok na pochylającej się nad nim kobiecie, krztusił się i dławił. W końcu jednak zdołał na tyle zebrać siły, żeby poruszyć ręką. Wyjątkowo mocno, zważając na stan w jakim się znajdował, chwycił Okaryjkę za nadgarstek. – Oko Sheloha… – wyszeptał, kilkukrotnie powtarzając te słowa. Potem jego dłoń opadła na piasek, a klatka piersiowa znieruchomiała. Zmarł.
- To co zrobię z Jusufem, to moja sprawa – odpowiedziała ze złością w głosie Zahija. – Gdybyś, żołnierzyku był w takiej sytuacji jak ja, to też by Ci się spieszyło do wyrównania rachunków. Pomożecie mi i zostaniecie za to wynagrodzeni. Szczegóły jednak pozostawiam sobie.
- To samotny, skalisty płaskowyż kilka godzin drogi stąd – pytany o Oko Sheloha Hajit wskazał kierunek nie do końca zgodny z trasą do Ghaiziri. Podążając wzrokiem za jego ręką można było dostrzec zamglone wzgórze, wyrastające ze stepów. – Żeby tam dotrzeć, musielibyśmy odbić nieco na wschód. To złe miejsce. Na szczycie znajdowała się kiedyś osada, w której zlokalizowana była świątynia demona Lak’hai al’Abhr. Świątobliwi Synowie Siedmiu Proroków rozprawili się z kultem i przywrócili miejsce chwale Fahima. Ale wciąż jest uznawane za przeklęte. Sam widziałem, że podczas burzy pioruny biją w nie ze zdwojoną siłą, a chmury nad nim są ciemniejsze…
- Naprawdę? – zapytała Zahija. Ale czy była to ciekawość czy ukryta kpina, nie dało się orzec.
- Ślady w tamtą stronę. Ktoś jechał – Enki wróciła z obchodu okolicy. Wypatrzyła w trawie ślady kilku konnych, którzy zmierzali w stronę wzniesienia.