Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-09-2019, 19:24   #369
Ombrose
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
- Rozbolała mnie głowa od tego pieprzenia na temat samolotów i korytarzy powietrznych - powiedziała. - Mało to zabawne - powiedziała.
Zamrugała oczami, rozglądając się dookoła.
- Wow… trafiliśmy na cmentarzysko. Cmentarzysko ryb.


To było całkiem duże pole, na którym ustawiono drewniane konstrukcje. W sezonie letnim najpewniej korzystano z nich do wędzenia. Natomiast w zimowym, takim jak ten, do przechowywania ich w tej wielkiej zamrażarce, jaką były zamarznięte pola Islandii.
- Musimy się chyba wrócić po cieplejsze ubrania - mruknęła Jennifer. Nawet jej było zimno. - No i po bagaże.
Alice tymczasem podeszła do boku odrzutowca. Rzeczywiście coś się w niego wbiło i to zaburzyło trajektorię lotu.


Zdaje się, że rzeczywiście uderzył w nich pojazd latający… Choć ten pewnie również nie był zarejestrowany w kontroli lotów.
Harper przetarła oczy i popatrzyła jeszcze raz na wbite sanie. Kurwa sanie… Nagle przypomniała jej się wigilia w Portland, kiedy mierzyła się z potwornym Mikołajem… Pomyślała też od razu o elfach i Arkadii. Zaczęła się rozglądać. Jeśli uderzyły w nich sanie, to gdzie był ich kierowca? Podeszła bliżej dziobu i rozejrzała się po ziemi. Czy leżały na niej jakieś szczątki? Szukała.
- Alice, masz tylko na sobie sweter… - mruknęła Jennifer. - To jest Islandia w grudniu…
Jednak Harper zrobiła jeszcze kilka kroków w stronę sań. Nie mogła odkryć, co znajdowało się w środku, gdyż była na to za niska. Wszyscy byli. Potrzebowaliby drabiny albo mocy Noela. Odkryła jednak, że niedaleko sań znajdowało się pokaźne wgłębienie w śniegu… Zaczynało się znienacka. Następnie ciągnęło się w korytarz biegnący wzdłuż cieni. Chyba dochodził do znajdujących się w oddali drewnianych konstrukcji. Alice i Jennifer zamilkły na chwilę… i wtedy Harper mogłaby przysiąc, że ujrzała poruszenie pomiędzy rybami. A także dziwny odgłos… mlaskania? Gryzienia? Wtem szczególnie zimny wicher uderzył w kobietę i poczuła, że naprawdę musi się okryć. Na szczęście temperatura nie była szczególnie niska na Islandii. To może dzięki prądom Atlantyckim. Lecz wiatr i tak pozostawał mroźny…
- Coś się stało? Oprócz tego wszystkiego, co się stało? - zapytała Jenny. - Alice…?
Harper wzdrygnęła się na dźwięki, ale i na chłodny powiew wiatru.
- W tych saniach coś było i jeśli mnie słuch nie myli, poszło żreć zamarznięte ryby, gdzieś w tamtym kierunku Jenny… Zderzyliśmy się z jakimś pieprzonym Mikołajem, tylko o bardziej pokręconej naturze… - powiedziała ściszonym tonem. Ruszyła w stronę wejścia do samolotu.
- Możecie rzucić mi mój płaszcz, szalik i torbę? Są przy fotelu, który zajmowałam - poprosiła, bo jednak wejście na pokład mogło być dla niej problematyczne bez schodków.
- Właśnie się zbieramy - odkrzyknęła Bee.
- Już ci podaję - powiedziała Abby.
Dziesięć sekund później podawała już Alice wszystkie te rzeczy. To znaczyło, że zapewne już wcześniej ich szukała. Miała pomagać jej przy ciąży, a dużo łatwiej było to uczynić, kiedy Alice nie umierała z wyziębienia.
- Już się tym zajmuję - rzuciła Jennifer i ruszyła w stronę korytarza wyrzeźbionego w śniegu. Jej też na pewno było zimno, ale uznała zadanie ochrony Alice i pozostałych za priorytetowe. Zwłaszcza po Isle of Man, gdzie nie zrobiła kompletnie nic… może prócz zostania porwaną. Jennifer nie lubiła własnej niemocy, ale teraz mogła coś uczynić.
Harper przyjęła swój płaszcz i szal. Zaraz ubrała się i owinęła szyję szczelnie, by nie złapać przeziębienia. Następnie założyła torbę na ramię i wyciągnęła z niej swoje specjalnie wyprofilowane rękawiczki, które pasowały do jej protezy na lewej ręce i usztywnienia na prawej.
- Tylko uważaj, nie wiemy z czym mamy do czynienia - rzuciła za de Trafford. Nie chciała, żeby coś złego jej się stało. Wyciągnęła telefon i sprawdziła która była godzina, oraz jak daleko od opuszczonego hotelu dokładnie byli. Potrzebowali auta, a wolała nie zostawiać nikogo na terenie potencjalnie niebezpiecznym ze względu na paranormalne istoty…
Hostel znajdował się przy ulicy Dofrahella. Na skrzyżowaniu z Afthella. Mniej więcej dwa i pół kilometra stąd. Gdyby wylądowali tam, gdzie planowali, byłoby znacznie bliżej. Jennifer rzuciła się na szeleszczący cień. Następnie krzyknęła, kiedy ten uderzył w jej bok. Poleciała metr dalej, jednak nie wywaliła się. Odnalazła równowagę.
Kirill wyjrzał na zewnątrz, słysząc krzyk Jennifer.
- Niech zgadnę - rzekł powolnym, jakby znużonym tonem. - Mam znowu cofnąć czas.
Jednak Jennifer skoczyła drugi raz na potwora. Uderzyła w niego otwartą dłonią i rozległ się wybuch. Głowa z rybą między zębami zmieniła się w niezbyt kolorowe, jednak widowiskowe fajerwerki.
- A masz, skurwysynie - rzuciła de Trafford. - Za naruszanie naszego korytarza powietrznego.
Wyprostowała się i spojrzała na dłoń ociekającą krwią.
- Widziałaś jak to coś wyglądało, zanim wysadziłaś temu głowę? Co to tak właściwie u licha było? - zapytała Alice. Była zaniepokojona. Nie wiedziała czy zagrożenie zostało już zażegnane. Zerknęła w stronę samolotu.
- Uderzyły w nas sanie… - powiedziała do Kirilla.
- Co uderzyło? - odezwał się z wnętrza głos Melody, która chyba częściowo dosłyszała słowa Alice. Wychyliła głowę.
- Sanie… - powtórzyła Harper.
- Jakie kurwa sanie… - zapytała Melody.
- Islandzkie zjawiska pogodowe - mruknął Thomas. - Na dzisiaj przewidziano deszcz sań. Najwyraźniej - uśmiechnął się pod nosem.
Następnie wyskoczył ciepło ubrany i z walizką.
- Kurwa, naprawdę sanie - rzucił i spojrzał na Alice szeroko rozwartymi oczami. - Czy to… normalne?
- Chyba nie wiemy, o co chodzi - mruknął Kirill, zerkając na minę Harper.
Tymczasem Jennifer zamiast odpowiedzieć Alice, wracała do niej, wlekąc ciało potwora.
Alice wzdrygnęła się. Ogarnęło ją bardzo nieprzyjemne wspomnienie z przeszłości, w którym Jennifer wysadziła głowę jej siostry, a Natalie potem funkcjonowała bez niej. Doznanie było na tyle wstrząsające, że Harper aż straciła na moment dech, robiąc dwa kroki w tył i o mały włos nie upadła w zaspę śniegu.
- Powoli Jenny… - poprosiła, próbując się zebrać w sobie.
- Nie martw się, jestem silna, nie zasłabnę - de Trafford zinterpretowała to po swojemu.
- Arthur. Chodź, no spójrz - Thomas mruknął z wyciągniętą ręką w stronę sań. - Wjebaliśmy się w Świętego Mikołaja.
- Nie jestem pewna, czy to Święty Mikołaj… - mruknęła Bee, wyskakując w swoim płaszczyku i z małą walizeczką. Następny był Kirill.
- Jak się czujesz? - zapytał, spoglądając na Alice.
Podszedł bliżej do Harper i złapał ją delikatnie za ramiona. Jakby bojąc się, że kobieta się przewróci. Jennifer nadal się przybliżała. Abigail jeszcze porządkowała coś w samolocie. Arthur i Thomas podziwiali sanie.
Za moment do braci Douglas dołączył Jack.
- No tego to nie mamy nawet jak wyjaśnić pomocy technicznej z lotniska… Nie wierzę, ale przywaliły w nas sanie… Czy ktoś był niegrzeczny w tym roku? Szczerze, to zawsze wyobrażałem sobie sanie Mikołaja jako czerwone i ciągnięte przez gromadę reniferów… Te natomiast są czarno-zielone… Mikołaj miał jakiegoś złego brata? - zapytał, marszcząc brwi. Alice tymczasem spojrzała na Kirilla.
- Wszystko… Wszystko ok… Jest dobrze… - powiedziała. Też była spięta tym, że przytrzymywał ją i możliwe, że bardziej, niż faktem Jenny i bezgłowych zwłok. Melody wyskoczyła z samolotu i podeszła do ciała przytachanego przez de Trafford.
- Weź je rzuć, zobaczymy co to i co ma na sobie - poleciła.

Ciało wydawało się męskie, choć na pewno nie człowiecze. Skóra gruba, zielona opinała drobne i chude kończyny. Aż ciężko było uwierzyć, że istota była w stanie odepchnąć Jennifer z taką siłą. Najwyraźniej nie należało jej niedoceniać. Choć w tej akurat chwili, kiedy leżała bez życia i pozbawiona głowy… nie wzbudzała wielkiego strachu.
- Miał szpiczaste uszy i nos. Oraz białą brodę. Czerwone rękawice. A może brązowe… mamy tutaj słabe światło… - mruknęła, pochylając się nad zwłokami. - Chyba jednak czerwone. I taki też kubraczek. A uszy przekłute złotymi kolczykami.
Jennifer opowiadała dalej, aż w głowie Alice pojawił się prawdopodobny [img=https://cdna.artstation.com/p/assets/images/images/005/598/654/large/josue-macias-santa-goblineditado.jpg?1492342739]obraz[/img].
- To znaczy nie było żadnego renifera i worek… worek przypadkiem przywlekłam wraz z nim. Zaczepił się o pasek - mruknęła. - Sprawdzamy, co w środku?
Szary, płócienny materiał opinał nie tak małą zawartość.
Alice kiwnęła głową.
- Sprawdźmy - poleciła. Wolała wiedzieć co takiego dziwny Mikołaj przewoził. Przez swoją zieloną skórę przywodził jej rzecz jasna na myśl elfa z Arkadii. Wolała nie mieć do czynienia z kolejnym mieszkańcem tej dziwnej krainy.
Policzki Jennifer płonęły z ekscytacji. Bez wątpienia była w swoim żywiole. Zdawało się, że nie miała najmniejszych wyrzutów sumienia z powodu zabicia istoty, która de facto ich wcale nie zaatakowała… Co prawda wbiła się w ich samolot, jednak mogło to mieć miejsce przypadkiem.
- Jaki smród - skrzywiła się, kiedy poluzowała sznurek wokół worka. - Cholera…
Wyrzuciła zawartość na śnieg. Były to… zgniłe ziemniaki. Okazało się również, że w worku był kolejny worek. Ten otworzył Thomas. Okazało się, że w środku znajdowały się niewielkie, dziecięce ubrania. Przesycone zapachem stęchlizny, ale oprócz tego zwyczajne. Dość tradycyjne, a może nawet staroświeckie.
Harper zmarszczyła brwi.
- Może to jakiś Islandzki stwór z legend, co porywa dzieci, czy coś takiego? Może w takim razie lepiej, że go sprzątneliśmy? Tak czy inaczej… Zostawmy go w cholerę i zabierzmy się… Powinniśmy dostać się do hotelu i wziąć samochód, a następnie pojechać wynająć te busy… Mamy zadanie, czy sanie w nas walnęły, czy nie… - podsumowała. Wolała nie zagłębiać się w temat legendy, o której nic nie wiedziała, skoro jej główny obiekt był martwy.
- Tak - uśmiechnęła się lekko Bee. - Cokolwiek to nie było, konflikt został zażegnany - uśmiechnęła się do Alice. Jakby chcąc ją uspokoić.
- Tu coś jeszcze jest - mruknął Arthur. - Czy on ma naszyjnik?
Zastygł w bezruchu. Jennifer, która kucała przy goblinie, zerknęła na Douglasa. A potem poszukała biżuterii wokół urwanej szyi.
- To medalik z wygrawerowanymi słowami. Ale nie znam tego języka. To pewnie islandzki… - zawiesiła głos.
- Pokaż - poprosiła Alice. W końcu była w stanie mówić i czytać wszystkimi nowożytnymi językami świata. Wyjęła telefon, by nieco poświecić na naszyjnik, żeby widzieć lepiej.

Cytat:
Dla mojego ulubionego Młodzieńca Julu z okazji tysiąc czterysta pięćdziesiątych trzecich urodzin.
- Mama
- I co tam pisze? - zapytała Jennifer, mocno zainteresowana sprawą.
- Czy my właśnie nie mieliśmy przestać zajmować się potworem? - zapytała Bee. - Błękitna Laguna… - przypomniała.
Harper stała w bezruchu i patrzyła na litery wypisane na naszyjniku. Z jakiegoś powodu zrobiło jej się bardzo niedobrze… Nigdy nie przyszło jej do głowy, że może każdy rozumny potwór miał swoją matkę, która prawdziwie go kochała. A oni właśnie wysadzili łeb jej dziecku… Tak po prostu. Bo byli potworami. Zamrugała i skrzywiła się. Wsadziła naszyjnik do worka i zostawiła przy zwłokach.
- Nie mogę odczytać, to chyba stary język… Zostawmy to przy ciele, jeszcze by spadła na nas jakaś klątwa, czy coś… Chodźmy stąd - zaproponowała. Spojrzała na Melody i Jacka.
- Wy też. Pojedziecie na lotnisko i zajmiecie się tematem samolotu. Wolę byście nie zostawali tu sami, niewiadomo co paranormalnego jeszcze na nas spadnie - zarządziła. Chciała, żeby wszyscy się stąd zabrali zanim ‘Mama’ przybędzie...
- Czy nie powinniśmy go posprzątać? - zapytał Arthur. - Chcemy, żeby przy naszym samolocie znaleziono zwłoki bez głowy? To, że nie są ludzkie… nie wiem, czy to by nam pomogło, czy jeszcze bardziej zaszkodziło.
- Może oblejemy go benzyną i spalimy? - Thomas mruknął.
- No ale wtedy zwłoki i tak zostaną, tyle że spopielone.
- Może w takim razie weźmiemy go ze sobą? - zapytała Jennifer. - Choć Alice, masz rację z tą klątwą… Jeżeli obawialiśmy się jej po wzięciu medalika, to pewnie wcale nie będzie lepiej, jeśli na dodatek weźmiemy z sobą jeszcze zwłoki.
- Myślę, że Jack i Melody mogliby wezwać wilki lub jakieś dzikie zwierzęta i zjadłyby goblina - zaproponował Kirill. - Może też porwałyby z sobą te sanie. Chyba lepiej byłoby ukryć paranormalny charakter tego wszystkiego… - zawiesił głos. - Jak myślisz? - zerknął na Alice.
- Może po prostu przenieśmy go jakiś kawałek stąd i zostawmy? Myślę, że dość już daliśmy mu się we skórę, zanim on mógł coś nam zrobić. Nie ma sensu go palić, wlec ze sobą, czy rozszarpywać zwierzętami… może zniknie przed wschodem słońca, zakładając że to paranormalna istota - zaproponowała.
- No cóż, to właśnie stało się z moim ojcem - powiedziała Jennifer. - Który był paranormalną istotą, jak większość z nas. Jednak nie sądzę, żeby to była uniwersalna zasada co do wszystkich osób o podwyższonym PWF… - zawiesiła głos. - Terry zniknął zapewne z innego powodu… - spojrzała gdzieś w bok.
- Dobra, to zostawmy go gdzieś w rowie - zaproponował Thomas.
- Poza tym musimy zastanowić się co z tymi saniami, ale raczej nie mamy jak ich wyciągnąć. Naprawdę… Przenieśmy go gdzieś i chodźmy stąd… - ponagliła wszystkich Alice, może odrobinę zbyt zaniepokojonym tonem, niż by chciała.
Jennifer i Thomas pochylili się, żeby złapać istotę. Następnie ruszyli z nim w kierunku drogi oraz rowu, który został wykopany wzdłuż niej.
- Jesteś w stanie ciągnąć swoją walizkę? - zapytała Abby. - Jak nie, to nie martw się… pociągnę twoją i moją.
- Ja się tym zajmę… - wtrącił się Arthur. - Przynajmniej tak mogę się odwdzięczyć za uratowanie mi życia.
- Nie żeby coś, ale to Kirill je uratował… - Bee zawiesiła głos.
- Moja walizka nie jest na szczęście bardzo ciężka. Mogę ją trochę pociągnąć, jak poczuję zmęczenie to mogę ją oddać… Dziękuję - powiedziała uprzejmie Harper. Westchnęła. Wolała nie myśleć już o matce tego Julu. Mieli misję, powinni się na niej skupić. Harper podeszła do brzegu drogi i popatrzyła w niebo. Chciała się odrobinę uspokoić. Czekała, aż wszyscy będą gotowi, by wspólnie ruszyli w drogę. Melody i Jack pozbierali swoje rzeczy i za moment również dołączyli do reszty, zamykając samolot.

Szli naprzód. Droga była pokryta tylko drobną warstewką śniegu. Nieugniecionego przez koła samochodowe, co znaczyło, że nikt tędy nie przejeżdżał w ostatnim czasie. W tej jednak chwili dziewięć osób szło nią w kierunku północnym. Na samym przodzie Jennifer i Thomas, którzy odebrali swoje walizki od Arthura. Drugi Douglas szedł tuż za bratem. Wydawał się zatopiony w rozmyśleniach. Może wspomnienia sprzed cofnięcia czasu przebijały się do jego świadomości?
- Wszystko w porządku? - zapytał go Thomas. - Zwolnić?
- Nie… - po prostu głowa mnie trochę boli.
Jennifer nuciła pod nosem jakąś wesołą melodię.
Za Arthurem szła Alice. Po jej prawej stronie Abigail, a po lewej Bee.
- Spodziewałabym się hucznego powitania ze strony IBPI, ale nie z samej Islandii - mruknęła Barnett. - Ciężko jest popaść w rutynę.
- Nieco rutyny nie zaszkodziłoby. Zwłaszcza, że niektóre z nas są w ciąży… - Abby zawiesiła głos.
Kirill szedł za nimi.
- To na pewno nie jest moje dziecko? - nagle wypalił.
Bee potknęła się i upadła.
- Wszystko w porządku? - Abigail przykucnęła, żeby pomóc koleżance.
 
Ombrose jest offline