Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-09-2019, 17:38   #103
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 25 - 2519.VIII.06; popołudnie

Miejsce: Ostland; Ristedt; gospoda “Trzy pióra”
Czas: 2519.VIII.06 Backertag (4/8); popołudnie
Warunki: umiarkowanie; sucho; jasno; na zewnątrz pogodnie



Tladin



Wydawało się, że im bliżej wieczora tym gości w “Trzech piórach” zaczyna przybywać. Ale na razie powolutku bo jeszcze było słoneczne popołudnie i do zmroku jeszcze było ładne parę godzin. - Góry powiadasz. - Ragnis Fimburson zastanawiał się gdy Tladin wrócił do jego stołu. Rozprawiali jakiś czas o tej wyprawie. Starszego khazada interesowało o jakie góry chodzi i jaka to wyprawa. Gdy dowiedział się, że o te które wznosiły się prawie po sąsiedzku pokiwał głową.

- Tak, w górach jest pełno orków. Czasami jest ich tam więcej niż śniegu. - pokiwał głową i poskrobał się paluchem po przepasce na oku. - Pamiętam jak brałem udział w wyprawie przeciw tym orkom. Tylko wtedy pracowałem dla barona Valkina z Hochlandu. Tak, baron miał pomysł zacny aby przetrzebić ten zielony motłoch aby na dłużej był z tym spokój. Bo co sezon schodzili z gór na niziny rabując i paląc co im wpadło w łapska. Więc jakby wypalić te ich nory w zboczach gór to byłby spokój na jakiś czas. No ale wykonanie tego pomysłu poszło trochę gorzej. O tak, dużo gorzej. - starszy khazad zasępił się gdy wspominał z punktu widzenia khazada niezbyt dawne dzieje. Jeszcze żyjące pokolenie ludzi mogło je pamiętać chociaż pewnie nie było w ostlandzkiej karczmie zbyt wielu Hochlandczyków którzy brali udział w tamtej górskiej kampanii.

A wedle relacji jednookiego Fimbursona to baronowi Hochlandu udało się zebrać przyzwoitej wielkości armię. Głównie piechotę. Ale też i sporo wielkich dział i mocny oddział rajtarów. Ale tylko jeden. Z początku szło im nieźle. Orki wydawały się nie skore do walki z tak potężną armią więc nawet jak postrzelały trochę z tych swoich kiepskich łuków czy zaatakowały jakiś mniejszy oddział to trudno było mówić o oporze jako całości. Armia złożona głównie z ludzi i głównie z Hochlandczyków, parła więc do przodu wypalając po drodze pomniejsze nory, jaskinie i obozowiska z orczego paskudztwa.

Wszystko szło dobrze aż wreszcie orki postanowiły zastąpić drogę w głąb gór. Zatarasowały dolinę swoimi barbarzyńskimi dolinami a gdy armia Hochlandu ustawiła się do bitwy orki uderzyły na zwarte szeregi pikinierów korzystając z dodatkowego impetu gdy jak zielona lawina schodzili z góry stoków. Ale przemowiła artyleria ludzi. Wielkie działa robiły wielkie wyrwy w orczych szeregach. Cała hałastra dotarła do ludzkich szeregów mocno poszarpana i zdezorganizowana. Nie była w stanie przełamać uporu imperialnych. A wtedy baron postanowił skorzystać z odwodu konnych i uderzył w związane walką orcze szeregi. Te nie zdzierżyły szarży i ostrzału rajtarów i poszły w rozsypkę ścigane znów przez masakrującą ich artylerię, łuczników, strzelców i ścigani przez jeźdźców.

I gdyby bitwa skończyła się w tym momencie zapewne można by mówić o zwycięstwie ludzi nad zieloną hordą. No ale nie skończyła. Konni ścigający orcze niedobitki pocwałowali dnem doliny aż zniknęli za zakrętem. Wtem dał się słyszeć rumor, ryk rogów, bębnów i dzika, bitewna wrzawa. Co tam się dokładnie stało to nie było widać. Ale po jakimś czasie jedynie pojedyncza grupka rajtarów wydostała się zza owego zakrętu i ścigana przez orczych jeźdźców na dzikach zdołała wrócić do reszty armii. Zaś orcza ciężka kawaleria na tych dzikach wpadła w imperialne szeregi a za nimi reszta orczej armii. Czy była to jakaś wymyślna taktyka jakiegoś zielonoskórego wodza aby wciągnąć ludzi w taką zasadzkę czy też jakieś niesnaski między wodzami spowodowały, że część z nich przybyła spóźniona tego nie było wiadomo. Wiadomo było, że armia barona Valkina nie zdzierżyła impetu nowej orczej fali i poszła w końcu w rozsypkę.

- I te wszystkie orki gdzieś tam wciąż są w tych górach skoro wtedy ich nie rozbiliśmy tylko oni nas. - Ragnis zakończył swoją opowieść zapatrzony gdzieś przed siebie ale pewnie gdzieś we własne wspomnienia z tamtych wydarzeń. Sam Ragnis miał brać uzdział w tej bitwie jako część niewielkiego oddziału khazadzkich artylerzystów. Był dowódcą eskorty krasnoludzkiego działa i miał za zadanie dbać aby żaden wróg nie zbliżył się do tego działa.

- A tak, i widziałem, że zainteresowała cię nasza, słodka Kettra co młody? - starszy z khazadów zmienił temat na weselszy. Zaśmiał się rubasznie gdy widocznie dostrzegł wcześniejszą scenę rozmowy między Tladinem a młodą i żywiołową młociarą. - No tak, nie dziwię się, jakbym miał tyle lat co ty też bym pewnie do niej uderzał. O tak, nadobna panna, nadobna. - Ragnis pokiwał głową i wzniósł kufel do toastu za zdrowie i urok młodej panny o jakiej rozmawiali. Właśnie upijali sobie wesoło z kufli gdy drzwi trzasnęły otworzone z impetem i gruchnęły o ścianę. Ale na nie nikt nie zwracał uwagi bo do środka zaczęli ładować się zbrojni.

- Stać! Straż miejska! Niech nikt się nie rusza! - krzyknął ten który chyba dowodził. Rzeczywiście do środka przez główne drzwi wpadło z tuzin zbrojnych w mniej więcej jednolitych uniformach o dominujących ostlandzkich barwach czyli czerni i bieli. Do tego przez okna widać było czatujących kuszników. A chwilę potem od zaplecza wyszło jeszcze kilku kolejnych zbrojnych.

- Tylne wejście zabezpieczone panie poruczniku! - zameldował jeden ze zbrojnych który wyszedł właśnie od strony zaplecza. Miał szarfę oznaczającą, że jest sierżantem.

- Bardzo dobrze sierżancie! A teraz przeszukajcie to miejsce! Wiecie kogo szukamy. - oficer zwrócił się do sierżanta z zadowoleniem i ten skinął głową i przekazał rozkaz dalej. Wojacy rozeszli się w grupkach po dwóch czy trzech i przechadzali się między stołami przypatrując się gościom ewidentnie kogoś szukając. Większość gości zamarła nie bardzo wiedząc jak się zachować.

- Dzień dobry panie Fimburson. - jeden z żołnierzy jaki przechadzał się między stołami oglądając gości widocznie rozpoznał byłego dowódcę jaki siedział z Tladinem bo przywitał się z nim. Pozostała dwójka również skinęła mu głowami.

- Dzień dobry chłopcy. - khazad zrewanżował się podobnie chociaż dość cierpkim tonem. To zaś w ciszy jaka zapadła po najściu straży wydawało się nienaturalnie głośne i przykuło uwagę oficera jaki dowodził tą operacją.

- O. Kogo ja widzę. - oficer zaśmiał się ze złośliwym odcieniem w głosie i bez pośpiechu podszedł do stołu zajmowanego przez obu krasnoludów. - Jak się powodzi na emeryturze? - zaśmiał się chyba rozbawiony własnym dowcipem. Były dowódca straży łypnął na niego ponuro i bez słowa upił znów ze swojego kufla.

- No to może jako były strażnik pomożesz kolegom? Szukamy przestępcy. Kobiety. Z twojej rasy. Chodzi z młotem. Kettra ją wołają. Bywa w tej karczmie. Widziałeś ją może? Wiesz gdzie ona jest? - oficer bez pośpiechu cedził kolejne dawki informacji precyzując rysopis poszukiwanego przestępcy który jakoś wręcz idealnie pasował do krasnoludki która była tutaj niedawno.




Miejsce: Ostland; Straża; folwark hrabiego
Czas: 2519.VIII.06 Backertag (4/8); popopołudnie
Warunki: umiarkowanie; sucho; jasno; na zewnątrz pogodnie



Karl



Tubylcy nie mylili się. Straża leżała niedaleko miasta. Karl z Manfredem dotarli tam po jakiejś godzinie marszu. W gospodzie zostawili Dietera, wozy i obu wozaków. Do tego czasu Tladina nie było ani nie przysłał żadnych wiadomości no ale dnia do zmroku jeszcze trochę było więc pewnie dalej szukał swojego brata. A póki co do tej Straży trzeba było wyjść przez południową bramę i skierować się traktem Hergiga a następnie odbić w prawo. Nawet mijali pojedyncze osoby czy całe grupki które albo wracały rozprawiając o rozegranych konkurencjach i zawodnikach albo tam właśnie zmierzały. I rzeczywiście ledwo doszli do tego zjazdu z głównego traktu dostrzegli wioskę otoczoną ścierniskiem świeżo ściętych pól która według uzyskanych w mieście wskazówek miała być tą do jakiej zmierzali. Gdy już widzieli pojedyncze budynki i sylwetki końskie, ludzkie czy wozów bez trudu namierzyli miejsce zawodów.

Zrobił się z tego niezły festyn. Ludzie stali z budkami i straganami oferując coś do napełnienia żołądka, zwilżenia gardła tak dla zawodników jak i dla widzów. Zawody były zorganizowane na jakimś ściernisku czyli otwartym, płaskim polu które idealnie nadawało się do rozegrania takich zawodów. Pogoda dopisywała bo wyszło ładne słoneczko ale nie było zbyt gorąco. Tak akurat w sam raz na spacery czy właśnie takie wycieczki. I chyba tak pomyślała podobnie spora część Ristedt i okolicy bo tłumów było tutaj całkiem sporo.

Akurat jak przybył Karl z Manfredem była rozgrywana jakaś konkurencja drużynowa. Wyglądała całkiem widowiskowo. Dziesiecioosobowe drużyny ustawiały się w linii a potem oddawały na komendę serię strzałów.





Dziesiętnik stał nieco z boku i wydawał komendy. - Ładuj! - dziesiątka łuczników zgranym ruchem siegała po strzały. Dziesiątka dłoni nakładała strzałę na cięciwę. - Celuj! - kolejna komenda i wydawało się, że słychać znajome każdemu łucznikowi trzask napinanej cieciwy. Łuki wygięły się i uniosły nieco ku niebu. - Ognia! - ostatnia i najbardziej ekscytująca komenda zakończona świstem zwalnianych cięciw i pierzastych pocisków szybujących po nieboskłonie.

Dyscyplina była typowo wojskowa. Jak się dało dowiedzieć większość drużyn to były przedstawiciele lokalnych milicji. Z Ristedt i okolicy. Strzelanie było też jak z pól bitewnych gdzie oddziały łuczników próbowały zasypywać wroga kolejnymi salwami aby go zmiękczyć zanim dojdzie do bezpośredniego starcia. I tutaj na polach Straży można było poczuć namiastkę bitwy. Gdy kolejne drużyny łuczników oddawały salwa po salwie. Liczyło się tempo salw i ceolność. Tempo odmierzała duża klepsydra wypełniona grochem. Zatrzymywano ją po oddaniu sześciu salw i liczono ile grochu się przesypało. A sędziowie zliczali ile drużyna zebrała strzał w słomianych kukłach. Kukły były dość daleko. Na oko Karla ponad setkę kroków, może z półtora. Czyli mniej wiecej zasięg gdy na polu bitwy łucznicy zaczynali ostrzał. Trzeba było już strzelać pośrednio czyli celując wysoko w niebo a następnie strzała szybowała w górę a potem opadała stromo w dół. Celność w porównaniu do strzelania bezpośredniego, gdy łucznik celował przed siebie, była dość mizerna. Za to zasięg był kilkukrotnie większy. No i na polu bitwy to celował cały oddział w cały oddział przeciwnika więc celność wzrastała przez masę strzał która opadała na masę celu powierzchniowego.

Widowisko było przednie zwłaszcza, że prawie wszystkie drużyny były lokalne. Większosć to byli czyiść ojcowie, bracia, mężowi i synowie. Więc i mieli lokalnych kibiców wśród swoich rodzin, znajomych i cechów z których się wywodzili. Wydawało się, że nie ma przegranych i wszystko toczy się w przyjacielksiej atmosferze.

Prawdziwą sensację wzbudziły dwie drużyny. Pierwszą dlatego, że cała dziesiątka składała się tylko z kobiet. Tylko dziesiętnik był jakimś starszym mężczyzną. A drużyna jak się okazało szwaczek chociaż wyniki miała raczej średnie to wzbudziła powszechny aplauz i sympatię. Druga zaś raczej na odwrót, rzucała się w oczy swoją obcością. Była bowiem złożona z Bretończyków którzy byli w służbie lokalnego barona i nosili jego barwy. Ale słychać było od nich obcy imperialnemu uchu język.

- Charge! - padł rozkaz bretońskiego dziesiętnika i dziesięć rąk sięgnęło po strzały. Ale nie do kołczana tylko po wbite przed sobą w ziemię co było jakąś dziwną techniką nie znaną w Imperium. - But! - krótki rozkaz i dziesiątka cięciw napięła się celując w niebo. - Feu! - ostatni rozkaz i dziesiątka strzał poszybowała w górę. I zaraz kolejna salwa. I kolejna! O ile po zliczeniu celności Bretończycy jakoś nie wyróżniali się celnością pośród innych drużyn to jednak pod względem szybkostrzelności byli po prostu niesamowici. Wyrabiali się w prawie dwukrotnie szybszym czasie niż większość drużyn. Żadna lokalna drużyna nawet nie była w stanie zbliżyć się pod tym względem do ich wyników.

Ale nie tylko łukami ta impreza stała. Chociaż łuki zdawały się zdominować ten konkurs strzelecki. Byli też kusznicy którzy startowali w osobnych konkurencjach. Kusza była bronią straszną, pod względem siły uderzenia i zasięgu znacznie przewyższającą łuk. Ale za to była beznadziejnie wolna pod względem szybkostrzelności. Najszybsza kusza nie mogła się równać z najwolniejszym łukiem. Zwykle łucznik był w stanie oddać kilka strzał na jeden bełt kusznika. No ale strzała nie miała właśnie takiej siły przebicia jak bełt. I tym właśnie popisywały się drużyny kusznicze. Strzelały na jakąś setkę metrów. Celem były tarcze. Przy takiej odległości łukiem już trzeba by strzelać pod dość mocnym kątem ale kuszą dało się jeszcze razić strzałem bezpośrednim. I efekt był straszny. Zwłaszcza gdy chociaż część z bełtów trafiała w cel i nawet z tej odległości dało się słyszeć głuche puknięcie gdy bełt trafiał i przebijał, czesto na wylot, drewniane tarcze. Była też jakaś kukła obleczona w jakąś starą kolczugę. Tkwiły w niej strzały i bełty. Ale o ile strzały zazwyczaj zwisały smętnie bo nie mogły się wbić zbyt głęboko przez metalowe kółeczka kolczugi lub leżały pod kukłą gdy się od niej zrykoszetowały albo wypadły o tyle bełt gdy już trafił to tkwił w kukle po same trzewia. Gdy Karl przystanął strzelał jakiś kusznik z ciężką kuszą. Efekt trafień był naprawdę widowiskowy. Bełt posłany z morderczą precyzją trafiał prosto w pierś kukły i przebijał ją na wylot. Przez dwie warstwy kolczugi! Tak, gdy kusznik trafił w cel to okazywało się, że kusza jest bronią straszną.

Najmniej liczną bronią strzelecką na tym konkursie była broń palna. Ale tutaj, na wschodnich kresach Imperium broń cięciwowa, zwłaszcza łuki, dalej dominowały pod tym względem. Nie to co w tym nowomodnym Reiklandzie gdzie proporcje były podobno dokładnie odwrotne i tam formacje strzelców już dość rzadko były uzbrojone w łuki. Ale co jakiś czas huczały pistolety i muszkiety. Chociaż było ich zbyt mało aby uzbierać się w drużyny więc strzelali w prywatnej rywalizacji i ku uciesze gawiedzi.

Pistoleciarze zwykle byli dość majętnymi ludźmi więc zwykle byli to rajtarzy, kirasjerzy, oficerowie czy możni których było stać na taką broń. Strzelali nawet i z sześciu pistoletów jeden po drugim. Wówczas natężenie ognia było znaczne, podobne jaką mogli osiągnąć łucznicy. Do czasu aż trzeba było tą broń przeładować bo wówczas następowała znacznie dłuższa przerwa chociaż chyba i tak krótsza niż kusznicy potrzebowali na przeładowanie swojej broni.

Za to broń długa należała głównie do członków regularnych oddziałów strzelców. Tutaj broń była różna. Lżejsze które i tak były dłuższe od przeciętnego miecza i te cięższe które wymagały już podstawki do sprawnego strzelania by były już zbyt ciężkie i nieporęczne by strzelać swobodnie z ręki. Ta broń działała zwykle trochę inaczej niż pistolety bo strzelec musiał męczyć się z odpaleniem jakiegoś knota który był przy zamku broni a ci od pistoletów wydawało się, że po prostu dobywają broni i strzelają. No ale efekt strzału takiego arkebuza czy muszkietu był bardzo efektowny i efektywny. Kule bez kłopotu wbijały lub przebijały się przez deski z jakich zrobione były tarcze celów. No i ten huk, dym, czasem snop iskier jaki wylatywał z lufy przy strzale jak z jakiegoś smoka! No tak, było na co popatrzeć.

Osobną kategorię stanowili też konni strzelcy. Należeli do dwóch grupek ze wschodu. Używali dziwnych, wygiętych łuków, zwanych refleksyjnymi. Były dość krótkie, krótsze nawet niż zwykłe, proste łuki rozpowszechnione w Ostlandzie. Dlatego można ich było używać z siodła co byłoby bardzo kłopotliwe a w praktyce walki właściwie nierealne z prostym łukiem. Jedną z tych grupek to była jakaś kislevska sotnia. Drugą byli jacyś jeźdźcy ze wschodnich stepów Kisleva o dziwnych, skośnych oczach. O ile Kislevici w Ostlandzie byli dość powszechni a nawet swojscy i chyba byli najpowszechniej występującymi nie-Ostlandczykami na tej ziemi o tyle ci skośnoocy jeźdźcy razili swoją obcością. Może nawet bardziej niż bretońscy łucznicy w służbie lokalnego możnego. Też mówili jakimś obcym językiem, mieli inny ubiór, ozdoby, sumiaste wąsy których końcówki zwisały ponad brodę jak jakieś sznureczki i wydawało się, że jakoś dogadać się z nimi można właśnie po kislevsku. Ale na ten konkurs nie przyjechali aby obnosić się ze swoją nie tutejszą modą i kulturą tylko dla techniki strzelania.

A tutaj też było na co popatrzeć. Obie grupki rywalizowały ze sobą bo nikt z miejscowych nie mógł się z nimi równać ani nawet nie miał takiego łuku aby próbować chociaż strzelać z siodła. A ci konni łucznicy właśnie to robili. Strzelali z łuku z miejsca i podczas jazdy. To robiło wrażenie gdy rząd konnych przejeżdżał w pełnym pędzie i szył ze swoich łuków do rzędów tarcz oddalonych o dwa czy trzy tuziny kroków. Nie było sobie trudno wyobrazić jak tak zasuwają wzdłuż rzędu zbrojnych i szyją do niego raz za razem rażąc jego szeregi, wprowadzając zamęt, śmierć i zranienie.

Jeden ze skośnookich jeźdźców okazał się istnym cyrkowcem. W pełnym galopie strzelał do przodu, w bok albo nagle odwracał się i siał strzałę do tyłu jakby szył do ścigającego go przeciwnika. Albo kazał ustawić belkę między dwoma wozami i ruszył na nią z pełnym galopie. Wszyscy chyba myśleli, że postara się nad tą belką przeskoczyć ale nie taki był zamiar konnego wojownika. W ostatniej chwili zmusił konia aby ten pochylił łeb a i sam zsunął się z siodła a przy tym napiął łuk i wypuścił strzałę. Akurat gdy mijał belkę i jechał prostopadle do ziemi! Widzowie byli zachwyceni tymi cyrkowymi popisami i nagrodzili wirtuoza siodła i łuku gromkimi brawami.

Gdzieś między tym wszystkim Karl dowiedział się, że pierwszego dnia większość konkurencji była właśnie takie jak widział czyli drużynowa. A większość zawodów indywidualnych była rozgrywana drugiego dnia, w tym roku miało to być jutro. Jutro miał się odbyć pojedynek między dwoma najznamienitszymi rywalami. Miał to być Faenlionem Zielonym, miejscowym elfem a Lukasem Zweigiem, kapitanem oddziałów miejskich strzelców. Ostatnimi laty obaj zdeklasowali łucznicze konkurencje i właściwie pytanie było który z nich wygra w tym roku. Bo ostatnio wygrywał jak nie jeden to drugi. Obaj z tego powodu wydawali się być lokalnymi bohaterami i mieć swoich zwolenników. Chociaż w zeszłym roku dość mocno trzymał się jakiś przybysz spoza miasta i przez chwilę wydawało się, że może zagrozić temu duetowi. No ale ostatecznie jednak to właśnie ta dwójka walczyła o pierwsze miejsce. W tym roku też mieszkańcy miasta zastanawiali się czy znajdzie się jakiś śmiałek, ktoś na tyle dobry w łuczniczym rzemiośle aby zagrozić tym dwóm liderom.




Miejsce: Ostland; Las Cieni; las na pn od Ristedt
Czas: 2519.VIII.06 Backertag (4/8); popopołudnie
Warunki: umiarkowanie; sucho; półmrok; pogodnie



Gabrielle






Chyba dlatego nazwali to miejsce Lasem Cieni. Nawet w środku dnia i to całkiem słonecznego, na dnie lasu panował niekończący się półmrok. Puszcza zdawała się pradawna i nietknięta ręką człowieka. Pod nogami szeleściły opadłe w zeszłym sezonie liście. Bogate poszycie na dnie lasu i gęsty baldachim liści na górze lasu skutecznie blokowały dostęp promieniom słonecznym. To sprawiało, że panował tam wieczny półmrok a w zagłębieniach kłębiły się kłęby nigdy nie ustępującej mgły. Na szczęście w środku dzisiejszego dnia nie było mglisto więc nie było jeszcze tak źle. Ale widok, chociaż malowniczy, sprawiał wrażenie, że ludzie i ich cywilizacja nie są tutaj naturalnymi mieszkańcami. Raczej gośćmi czy nawet intruzami.

A jednak pół tuzina osób przedzierało się przez te leśne pustkowia. Mimo świadomości, że skraj tej pradawnej puszczy jest ledwo z godzinę marszu od nich to po wyglądzie tych pradawnych leśnych ostępów w ogóle nie szło się tego domyśleć. Wydawało się, że ta puszcza ciągnie się po skraj świata i pokrywała go od początku i będzie go pokrywać aż po jego kres. Natura boskich Taala i Rhyii wydawała się tutaj emanować w pełni a ich aspekt potężny.

Z pół tuzina osób chyba tylko dwie czuły się w takim środowisku swobodnie. Maruviel która była stałym mieszkańcem takich puszcz i Agnes która również często bytowała w takich warunkach. Dla pozostałych była to obca, wręcz wroga sceneria która szarpała nerwy swoją obcością. Wydawało się, że wróg i atak może nastąpić z każdej strony, z każdego krzaka i zza każdego drzewa. Zwłaszcza po tym co znaleźli w obozowisku położonym na skraju lasu.

Maruviel okazała się dobrą przewodniczką gdy po minięciu wolfenburskiej bramy przez jaką przejeżdżali wczoraj gdy wjeżdżali do miasta skierowała się inną, mniej uczęszczaną drogą wiodącą do skraju lasu. Przy okazji wskazała na “Podbramną”, miejsce gdzie dziś rano spotkała Karla i Tladina. Wyglądało jakby spędzili tutaj ostatnią noc. Ale nie zachodzili tam tylko szli dalej. Do obozowiska nie było tak daleko. Wystarczyło iść polną drogą która w pewnym momencie odbijała właśnie w stronę pobojowiska. Według obydwu tropicielek ktoś jechał tą drogą niedawno. Zapewne wczoraj. Jechał jednoosiowym wozem zaprzegniętym w jednego konia od strony miasta i dojechał mniej więcej do zjazdu na ten obóz. I tam zawrócił w stronę miasta nie wjeżdżając do obozu. Z tego miejsca było już widać dość opustoszały obóz więc może dlatego.

Sam obóz to było właściwie pobojowisko. Wśród półmroków lasu część namiotów jeszcze stała, część była spalona, rozpruta albo zawalona. Namioty były dość duże większe niż zwykle podróżni zabierali ze sobą na jedną czy dwie osoby. Raczej takie jak przenośne domy jakie już trzeba było przewozić łodzią albo wozem. Zresztą kilka wozów tu stało chociaż bez zwierząt. No i były też ciała. Ludzkie ciała. Zabite w walce. I tropicielki i wojownicy byli dość zgodni, że napad musiał nastąpić w nocy bo praktycznie wszystkie ciała były w nocnym negliżu, prawie żadne nie miało przy sobie broni ani kompletnego ubrania. Za to leżały teraz we krwi, z ranami, często na plecach jakby próbowali uciekać przed zagrożeniem i im się to nie udało. Na terenie obozu było z jakiś tuzin ciał. W namiotach, poza namiotami, praktycznie wszystkie rozsiekane jakąś bronią.

- Zwierzoludzie. - elfka wskazała na ślady kopyt odciśnięte w popiele albo ziemi. Agnes też była tego samego zdania. - Z dziesiątka. - Bretonka dodała swoją opinię. We dwie wspólnie oszacowały liczebność napastników gdzieś między tuzin a pół tuzina. Twarze popatrzyły na siebie niepewnie. Wydawało się, że o ile z tą mniejszą liczebnością mogliby stawać w szranki jak równy z równym to z tą większą liczbą mogliby już mieć kłopot. Ale pod wpływem charyzmy Gabrielle zgodzili się chociaż pójść tropem i zobaczyć czy coś uda się z tego skubnąć.

- Zaznaczę szlak. Może ktoś jeszcze tutaj przyjdzie szukać czy co. - Larisa wyjęła nóż i na korze drzewa wycięła strzałkę na znak co do kierunku w jakim poszło stado i grupka tropicieli za nimi. I tak pod przewodem dwóch tropicielek zagłębili się w trzewia mrocznej puszczy. Elfka która zwykle szła na czele reszta grupki prawie nie widywała. Widzieli za to Agnes która była niejako pośrednikiem między tą blondwłosą istotą lasu a resztą grupki.

Trop dla reszty grupki był słabo widoczny. Dlatego gdyby nie Agnes która wskazała im jakieś zryte zagłębienia albo prawie niewidoczne, zbrązowiałe ślady krwi na liściach czy korze drzew pewnie by to przegapili. - Mają kogoś. - powiedziała Bretonka mają na myśli pewnie jakichś jeńców których z obozu zabrali ze sobą zwierzoludzie.

I rzeczywiście mieli. Jakiś czas potem natknęli się na ciało jakiegoś mężczyzny w średnim wieku. Z wydatnym brzuchem który został zarżnięty jak bydło u rzeźnika. - Rana nogi. Nie mógł nadążyć. - lakonicznie skomentowała elfka która zatrzymała się przy zabitym. Mężczyzna był w samej nocnej koszuli i boso. Do tego miał ranę nogi i boku które chociaż nie były śmiertelne to musiały go boleć i spowalniać. No i wtedy pewnie otrzymał swoją ostatnią ranę czyli głęboko rozpłatane gardło. Teraz jego ciało stało się pożywką dla pierwszych padlinożerców a nad ciałem brzęczały muchy chodząc po świeżym trupie. Obie tropicielki też były dość zgodne, że ciało leży tutaj około doby, pewnie sprzed ostatniej nocy czyli wtedy gdy był ten napad.

- Na razie musimy go zostawić. Nie damy rady go nieść i ścigać resztę. - Lotar odezwał się gdy chyba większość miała podobne myśli. Sumienie nakazywało by prawodządny obywatel Imperium i wyznawca dobrych bogów pochował bliźniego. No ale to zajęłoby zbyt długo czasu. A ciało było sporym balastem dla tak małej grupki idącej na przełaj.

Niebezpieczeństwo przyszło dość niespodziewanie. Pierwsza usłyszała je Gabrielle i dała znać reszcie. Jakieś hałasy. Jakby coś złamało jakąś gałąź. Co niepokojące za nimi. Po chwili Raina dała znać, że też to słyszy. Coś tu było w pobliżu. Dali znać Agnes a ta jakoś przywołała elfkę więc po paru chwilach wszyscy już byli w komplecie. I teraz coś słyszeli już wszyscy. Coś się zbliżało. Na pewno. Gdzieś od kierunku z jakiego przyszli. I po paru chwilach nasłuchiwania byli już prawie pewni, że to coś kieruję się w ich stronę. Dłonie zaczęły niespokojnie zaciskać się na broni a spojrzenia spoglądać niepewnie po sobie. Gdy dotarł do nich charakterystyczny odgłos końskiego parsknięcia.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline