Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-09-2019, 17:41   #5
Lavandula
Konto usunięte
 
Lavandula's Avatar
 
Reputacja: 1 Lavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputację
239.830.M41, Wieża Ordo Hereticus w Trójrożcu

Zapach białego kolandera wypełniał wnętrze skąpo umeblowanej komnaty, sączył się do nozdrzy siedzącej na macie kobiety przypominając jej o rozświetlonych blaskiem wiecznego lata rajskich ogrodach Faldon Kise. Wspomnienia te przeszywały umysł spazmami bólu rodząc przemożną tęsknotę za bezpowrotnie utraconym domem. Były wciąż otwartą raną, która nie chciała się zagoić pomimo upływu czasu.

Ostatnie trociczki, jakie jej pozostały. Ostatni łącznik z życiem, do którego już nigdy nie miała powrócić. Ariel Ommein otworzyła oczy, przeciągnęła pełnym melancholii spojrzeniem po wnętrzu sali medytacji. W półmroku pozbawionego okien pomieszczeniu tkwił w bezruchu masywny kształt jej opiekuna, zawsze odległy o najdalej pięć kroków, niewzruszenie czujny. Całkowicie nieludzki.

Stojący w absolutnym bezruchu mężczyzna miał na sobie ciemny ceramitowy pancerz o perfekcyjnie zachodzących na siebie elementach, dopasowany idealnie do jego sylwetki. Był wysoki i muskularny i poruszał się z gracją drapieżnego kota. Już to wystarczało, aby roztaczał wokół siebie złowieszczą aurę, ale Ariel najbardziej przerażały jego oczy. Nie miał powiek, usunięto mu je bowiem chirurgicznie po to, aby nigdy nawet na sekundę nie spuścił wzroku ze swej podopiecznej. Wiszące na przymocowanej do jego głowy opasce spryskiwacze co dwie sekundy zwilżały oczy virifera mgiełką sztucznych łez zapewniając mu pełny komfort widzenia. Jego tęczówki były jasnoniebieskie, jednocześnie wyjątkowo żywe i zupełnie wyzbyte uczuć. Śledził ją wzrokiem nieustannie, bez śladu znużenia, bez najmniejszych objawów dekoncentracji. Nie miała pojęcia, kiedy właściwie sypiał: najpewniej nigdy i tylko od czasu do czasu wprawiał swój mózg w rodzaj jakiegoś transu, dzięki któremu potrafił się regenerować w sposób znany jedynie genetorom Adeptus Mechanicus.

Wcześniej próbowała z nim rozmawiać, ale bardzo szybko zorientowała się, że nie miało to najmniejszego sensu. Virifer nie miał języka, wycięto mu go równie profesjonalnie, co powieki. Będąc niemym, nigdy nie zareagował w żaden sposób na kierowane pod swoim adresem pytania. Sprawiał wrażenie takie jakby przestał być człowiekiem, stając się w zamian czymś absolutnie innym. Narzędziem kontroli. I sankcji.

Ariel wiedziała, kim byli viriferzy i jakie stało przed nimi zadanie. Nie bez powodu jej opiekun trzymał prawą rękę zawsze na rękojeści noszonego przy pasie ceremonialnego pistoletu. Był jej strażnikiem, a mógł stać się egzekutorem, gdyby uznał, że przekroczyła dopuszczalną granicę.

Starając się nie zwracać na niego uwagi wstała z maty, przeciągnęła się z trzaskiem kości. W skąpo umeblowanej kwaterze nie było żadnych luster, uchodzących za drzwi wiodące w otchłań zgubnej ludzkiej pychy i narcystycznego samouwielbienia. Ariel nie potrzebowała ich, by wiedzieć jak wyglądała i jak dalece było jej do popadnięcia w ów grzeszny stan euforii. Była niską kobietą o smutnej twarzy, naznaczonej plątaniną przedwczesnych zmarszczek, budzących bolesne wspomnienia blizn oraz ceremonialnych tatuaży. Narcyz w najmniejszym stopniu jej nie groził… podobnie jak zainteresowanie ze strony mężczyzn.

Na ostatnią myśl zareagowała melancholijnym uśmiechem. Wiedziała doskonale jak odrażającym była wynaturzeniem. Winna dozgonną wdzięczność Bogu-Imperatorowi za to, że w ogóle pozwolono jej żyć, nigdy nie miała zaznać bliskości kogoś, kogo mogłaby pokochać. Nie dla niej troski i radości macierzyństwa, nie dla niej miłość do innego człowieka. Poddana sterylizacji na wczesnym etapie reżimu psionicznej edukacji, nigdy nie miała zagrozić swemu gatunkowi przekazaniem skażonych genów następnej generacji.

Przeciągnąwszy się ułożyła palcami nieuporządkowane włosy, a potem spojrzała na stertę grubych ksiąg o religijnej tematyce oddanej jej do dyspozycji przez któregoś z konfesorów czarnej twierdzy. Przyjęła dar z udawaną wdzięcznością, starannie przy tym udając, że nie dostrzega nienawiści błyszczącej w oczach odwiedzającego ją kleryka. Duchowni Ministorum uczyniliby zapewne wszystko, aby trafiła pod byle pretekstem na stos lub do gazowej komory, lecz jej pryncypałowie - w zasadzie jej właściciele - jak dotąd nie podjęli ostatecznej decyzji o losie kobiety. Ariel nie znała czcigodnego lorda Solona, nie słyszała praktycznie niczego ani o nim samym ani o jego zausznikach. Sprowadzona na Scintillę wprost z Faldon Kise, poddana wieloletniemu drastycznemu treningowi i pozornie niekończącym się testom, znalazła się ostatecznie w budzącym powszechną grozę Trójrożcu, gdzie czas wydawał się stanąć w miejscu, a niepewność swego losu każdego dnia zżerała niespokojny umysł psioniczki.

Wybierając palcem na chybił trafił jedną z ksiąg wyciągnęła ze sterty “Żywoty świętych i błogosławionych Calixisu”, nim jednak zdążyła otworzyć opasłe tomiszcze, opinająca jej nadgarstek elektroniczna bransoleta ożyła znienacka i zaczęła wibrować w bardzo szybkim tempie. Wibracje te, zaskakująco przyjemne same w sobie, podniosły włoski na skórze kobiety i wprawiły ją momentalnie w stan bliski euforii.

Kiedy ponad pół roku temu przybyła do Trójrożca w ściśle utajnionym i izolowanym transporcie, nakazano jej założyć tę bransoletę i nigdy pod żadnym pozorem nie zdejmować. Miała przebywać w swoim miejscu odosobnienia, medytować i studiować święte teksty do chwili, w której czcigodny mistrz Solon lub któryś z jego Quattoru uzna, że stała się godna tego, by służyć pod ich rozkazami dla dobra Inkwizycji i Złotego Tronu.

I kiedy bransoletka zaczęła wibrować, Ariel Ommein pojęła, że owa długo i rozpaczliwie wyczekiwana chwila właśnie nadeszła.

Wieczna niepewność wreszcie osiągnęła punkt krytyczny, by wybuchnąć nagle i bez ostrzeżenia przez co kobieta na moment zamarła nie wiedząc czy to sen, jawa, a może nowa próba? Zabrakło jej oddechu, przed oczami ujrzała biały wybuch i musiała zamknąć szczelnie powieki, aby po dwóch uspokajających oddechach móc wyprostować spokojnie plecy i założyć na twarz maskę pozbawionego emocji wyższych robota, ostro kontrastującą z wirem myśli kłębiących się wewnątrz głowy…

Wreszcie! To już, już teraz! Po tylu miesiącach zawieszenia na krawędzi istnienia, Mistrz znalazł dla niej zastosowanie! Ommein chciała się uśmiechnąć, na szczęście w porę się opanowała. Spokojnie, skrupulatnie wręcz, kompletowała ubiór, ignorując spojrzenia opiekuna i kata w jednym, wiercące jej plecy dwoma sztyletami lodu jasnobłękitnej barwy.

Nareszcie znajdzie sposób, aby udowodnić, że trzymanie jej przy życiu do tej pory nie było błędem. Życie… lepiej i bardziej szczerze brzmiało - istnienie. W swej niezmierzonej łaskawości Mistrz pozwolił jej istnieć, mimo że samym biciem serca wywoływała… komplikacje. Przez lata indoktrynacji, szkolenia i nauki, gdzie wpajano zasady funkcjonowania czegoś takiego jak ona w dominium Boga-Imperatora, pojęła z pełną pokorą prosty fakt - podobne plugastwa nie powinny nigdy powstawać, lecz skoro już istniały, w ściśle określonych warunkach i wyselekcjonowanych przypadkach, pozwalano im odpokutować… umierając za spokój i dobrobyt Imperium. Przechodząc przez próg celi, Ariel ośmieliła się mieć nadzieję, że nim ostatni oddech opuści jej pierś, zdąży odwdzięczyć się Mistrzowi za łaskę istnienia.



 
Lavandula jest offline