Witold Bury
Bury zdecydowanym krokiem podszedł do drzwi. Wiedział, że będzie musiał strzelać, jeśli tamten drgnie nawet na milimetr w zbyt szybkim tempie. Nie wiedział nic o obcych. Za mało czytał forów, na których kobiety z pierwszej ręki opowiadały o swoim kopulowaniu, a mężczyźni o operacjach.
Można by pomyśleć, że ci ludzie po prostu mieli wyjątkowo ciężką noc po jeszcze bardziej wyjątkowo udanej imprezie. W tym drugim przypadku można by rzeczywiście sądzić, iż miało miejsce porwanie, choć diabeł tkwił w szczegółach. Zamiast statku kosmicznego zjawiał się van, w którym otwierał się spód, a nie bok i w światło wciągał nie promień tylko ręce. W środku zamiast obcych form życia mogła siedzieć ruska mafia. I pacjent budził się w polu kukurydzy bez nerki.
Położył palec na spuście, co nie oznaczało niczego dobrego dla istoty po drugiej stronie. Miał zamiar strzelać w różne miejsca. Cholera wie gdzie to ma organy witalne. Równie dobrze mogli paść po dobrze wymierzonym strzale między nogi, co w klatkę piersiową.
Gwałtownym ruchem pchnął drzwi i cofnął się z obiema dłońmi na broni.
- Jezus cię kocha! - wrzasnęła staruszka po drugiej stronie zasłaniając się Biblią. Wyglądała tak, jakby nie mogła się zdecydować czy spaść ze schodów, czy zejść na zawał.
- Bóg-Matka...! Bóg-Ojciec...! Zbawiciel! Minutkę o Panie naszym, zbawicielu!
Świadkowie Jehowy byli twardzi. Nie przepłoszy ich żadna siła natury, aligatory, jadowite węże ani lufa wycelowanego w nich pistoletu. Jeśli wyczują słabość, wybudzą nawet pacjenta w śpiączce.
A może to doskonale zakamuflowany i jeszcze lepiej wyszkolony, młody, nieludzko sprawny, barczysty, wysoki jak dąb facet z Zakonu Illiminati przebrany za niską, chudą, pomarszczoną staruszkę?