Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-10-2019, 19:34   #144
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 41 - IX.05; pn; południe

IX.05; pn; południe; Pustkowie; dżungla; dno dżungli; żar, wilgotno, duszno, półmrok



- Jaaa? Nie no co ty, ja to jestem kierowcą a widzisz tu jakąś drogę do jeżdżenia? Choćby najbardziej badziewną? Pójdę to się jeszcze zgubię i siara na dzielni będzie. - Alex zrobił takie oczy na pytanie Antona a jednocześnie mówił dość lekko więc trochę trudno było mu ocenić, czy on tak żartem czy na serio. Ale Vesna co stała tuż obok pewna bez trudu mogła rozpoznać, że jedno i drugie. Żartem był na wierzchu i przykrywał to, że w tej cholernej dżungli ganger czuł się podle, obco i nie na miejscu. Na pewno wolałby siedzieć za kierownicą czegokolwiek i pruć gdziekolwiek niż dać się żywcem pożerać tym wszystkim pełzającym i latającym insektom oraz roztapiać w tej zacienionej szklarni. Zresztą. Chyba tylko trójka miejscowych czuła się tutaj na miejscu. Większość wyprawy też wydawała się mieć ograniczone zaufanie do tego miejsca i chęci do zmierzenia się z zadaniem jakiego się podjęli.

- No ale dzikuny nie będą czekać aż rozpalimy ogniska i zrobimy resztę. Wyczują dym to zwieją. Wątpię by dały się złapać w obławę i uciekły dokładnie tam gdzie byśmy chcieli. Zresztą to by musiało być nas więcej. Jakby wszyscy poszli w obławę to może mamy linię obławę ale nie mamy strzelców by je wystrzelać a jak się ustawimy w linię strzelców nie mamy kogo puścić na obławę. Nawet nie ma co liczyć, że przyprzemy je do jeziora by umieją pływać. - Bruce który chyba był najbardziej wygadany z całej trójki miejscowych pokręcił głową chyba niezbyt uznając zasadność tak przedstawionego przez drużynę gości planu.

- Ale jakby płynęły to można by do nich strzelać na otwartej przestrzeni. - zauważył Alex po chwili namysłu.

- Płaski, ruchomy cel w wodzie. Ale można spróbować. A jak chcesz je zmusić aby wskoczyły do wody? - Bruce nie był przeciwny takiemu punktowi widzenia ale też chciał wiedzieć jak drużyna gości ma zamiar go zrealizować. Van Urk i reszta z zainteresowaniem słuchali wszystkich wypowiedzi począwszy od Marcusa aż do tej obecnej.

- Mamy to. Moja dziewczyna zrobiła tego trochę. Bomby rurowe, hukowe i parę ciekawych gadżetów. Można rzucić aby je wystraszyć. - Runner sięgnął do torby Vesny i wyjął z niej jakąś samoróbkę. Tym razem na bazie słoika wypełnionego jakimś żółtym proszkiem z zamontowanym lontem. Skoro mówił o Vesnie i jej dziele to oczywiście miał taką minę i ton jakby co najmniej był ojcem chrzestnym i patronem medialnym tego wszystkiego co się ich dotyczyło i zapewne kiepsko by przyjął jakąkolwiek krytykę.

- A z tymi ogniskami? - szef podszedł do Detroitczyków i wziął ten słoik w rękę zaglądając jeszcze do torby czekoladowłosej aby oszacować ile tego jest. Potem zaczął oglądać ten słoik i ważyć go w dłoni.

- Wątpię. To trzeba by rozpalić kilka ognisk czyli połazić po okolicy dość bliskiej ich legowiska aby pozbierać chrust i resztę. Tego nie da się zrobić bezszelestnie no i trochę potrwa. Trudno też będzie to zgrać by wszystkie zapalić jednocześnie. A dym poleci tam gdzie wiatr zaniesie a nad wiatrem kontroli nie mamy. I myślę, że skapnęłyby się z obcych w sąsiedztwie jeszcze na etapie zbierania materiału na ognisko. Albo by zaatakowały zanim byśmy byli gotowi albo zwiały zanim byśmy byli gotowi. - Bruce spokojnie pokręcił głową na znak, że ze swojej perspektywy słabo ocenia szanse na pomyślną realizację takiego skomplikowanego projektu.

- Ja rozumiem intencje, też bym chciał je na spokojnie wystrzelać z bezpiecznej kryjówki. Ale wątpię by nam się udało osiągnąć w ten sposób. - tubylczy myśliwy zwrócił się trochę jakby do van Urka a trochę do autora tego projektu. - A to jak działa? - zapytał wskazując ruchem brody na zawartość torby Vesny.

- Podpalasz i rzucasz. I albo wybucha gruzem i gwoździami, albo robi huk, albo podpala albo coś w ten deseń. Zależy która. - ganger wyjął z torby jeszcze ze dwie puszki i butelki objaśniając co jest co tak w największym skrócie.

- Dobrze. Nie ma co dłużej czekać bo pora sjesty się kończy. Niech każdy weźmie po jednej bombie. Ustawimy się w kordon. I rzucamy przed siebie. Strzelamy do tych co wybiegną a jak nie będą wybiegać to idziemy do brzegu jeziora. Jeśli będą płynąć to spróbujemy wystrzelać je póki są w wodzie. - van Urk chyba czując, że mają ostatnie chwile południowej sjesty jak i na tyle motywacji by puścić koła akcji w ruch po przemyśleniu wszystkich opcji i propozycji przedstawił swój plan.

Okazało się, że Vesnie udało się zmajstrować 8 ładunków. Co na oko wychodziło po jednym na co drugą osobę. Ale po chwili dyskusji ustalili, że Vesna zostanie na miejscu. Jakby trzeba było komuś nieść pomoc. Zostawał też Jeff i Marisa. Tak by miał kto ją chronić no i aby “w razie czego” był ktoś miejscowy kto płynnie potrafi zaprowadzić powracającą grupę do domu. To odpadały trzy osoby. Zostawało 8 ładunków na 11 osób więc prawie każdy jakiś miał. Teraz trójka zwiadowców musiała mniej więcej zaprowadzić resztę do miejsca gdzie widzieli ostatnio wylegujące się dzikuny. Nie aż tak blisko bo większość grupy nie znała się na tak skrytym podchodzeniu celu a i obecnie grupa była kilkakrotnie liczniejsza. Więc musieli podejść na rozsądną odległość i wówczas rozstawić się w ten kordon. No i poszli. Chociaż z duszą na ramieniu.


---




Marcus



Człowiek z Kill One nie był pewny czy to ta dżungla, tropik, coś go użarło, wpływ tego cholernego gorąca w tej mrocznej, parnej dżungli czy jeszcze coś innego. Ale był pewny, że zraniona noga dokucza mu jak jasna cholera. Trudno mu było się skoncentrować na czymś innym niż na niej. Więc chociaż pocił się obficie przedzierając przez krzaki, przechodząc ponad korzeniami drzew, mijając same drzewa, schylając się pod lianami to z każdym krokiem czuł właśnie głównie ten ciężar zranionej nogi. Wydawało się, że z każdą dziesiątką kroków kuśtyka coraz mocniej a rana pali go żywym ogniem.

Poza tym co tu ukrywać, czuł się nieswojo idąc na taką akcję. Czuł jak dłonie zaciskające shotguna mu się pocą. I tylko mógł sobie wmawiać, że to przez ten cholerny upał. Na twarzy i w spojrzeniu też to chyba było widać. Ale tutaj akurat nie był wyjątkiem. Trafił do grupki która miała największą drogę do przebycia bo musiała spróbować obejść leże stworów i zajść je od strony brzegu jeziora. Pozostałe dwie grupki miały zajść od strony strumienia czyli mniej więcej tam gdzie poprzednio był z Kłem i Brucem albo od centrum. Szedł więc razem z Hoffmanem, Alexem i Willem. I na ile się zorientował oni też mieli nietęgie miny. Alex często drapał się po łopatce albo poruszał barkiem jakby zranione podczas strzelaniny z motocyklistami rana mu dokuczała. Dwaj pozostali też nie poruszali się zbyt płynnie chociaż nikt z nich nie miał tak poważnej rany i to nogi jak on więc najbardziej rzucał się w oczy z tym kanciastym chodem.

O ile po Alexie można było wyczytać napięcie i czujność to Hoffman zdradzał oznaki nerwowości to Will ewidentnie się bał. I jego strach było widać na pierwszy rzut oka. Ale sam Marcus zdawał sobie sprawę, że chyba tylko trochę lepiej od młodego karawaniarza maskuje swoje emocje. Ale nikt się nie odzywał ani nie komentował. Byli zbyt blisko niebezpieczeństwa by sobie pozwolić na rozmowy. I zdawali sobie sprawę, że tak liczną zgraję to dzikuny, nawet śpiące, muszą wykryć na pewno. Pytanie z jakiej odległości i czy zdążą użyć bomb wyprodukowanych w pośpiechu przez Vesnę.

Gdy uznali, że “to tutaj” czyli gdy obeszli po dość szerokim łuku i zbliżyli się do brzegu jeziora zostało im ustawić się w tyralierę i powoli przeć do przodu. W zamyśle Federaty, wszystkie trzy grupy miały tak zrobić i w miarę zbliżania się do legowiska dzikunów ten poszatkowany kordon powinien się uszczelniać. Kłopot był w tym, że było ich zbyt mało na tak gęsty teren i żadna z grup nie miała kontaktu z żadną z pozostałych. Zwłaszcza jeśli trzeba było zachować ciszę. Więc w tej chwili widzieli tylko swoją czwórkę. Zbyt szeroko rozstawić się nie mogli bo w tej gęstwie łatwo by stracili się z oczu. Więc rzadko odstęp jeden od drugiego wynosił więcej niż dwa tuziny kroków. I tą taktyką zaczęli powoli zbliżać się wzdłuż brzegu jeziora do legowiska stworów i pozostałych grup.

Sprawa podchodzenia do leża zwierząt była trudna. Marcus dość łatwo się zorientował, że w porównaniu do pozostałej trójki to jest bezkonkurencyjny w te klocki. Niestety aby podnieść alarm wystarczyło aby zwierzaki wyczuły kogokolwiek z tych trzech grup. Więc chociaż on sam wydawało mu się, że porusza się bezszelestnie to zdawał sobie sprawę, że Alex jest powiedzmy, że średni a Hoffman i Will no nie było co liczyć, że uda im się zbliżyć na taką odległość co wcześniej udało mu się podejść z Kłem i Brucem bez alarmowania zwierząt. Więc chociaż czuł, że idzie na tej kalekiej nodze z duszą na ramieniu to jednak udało mu się podejść najbliżej do gniazda z całej czwórki.

Kto zaczął walkę tego nie wiedział. Po prostu gdzieś trzasnęła jedna z bomb dając niejako sygnał do ataku. Sam widział już dzikuny. Niektóre już się podniosły i zaczynały węszyć. Szczerzyć kły i warczeć ale chyba jeszcze nie potrafiły należycie ocenić zagrożenie gdy wśród nich gdzieś spadła i eksplodowała pierwsza bomba. Wstrząsnęła krzakami i huknęła na całą okolicę wywołując panikę wśród zwierząt. Więc i Marcus podpalił lont swojej bomby, zamachnął się, poczuł bolesne pieczenie nadwyrężonej nogi w tym momencie i cisnął słoik z zawartością zmajstrowaną przez Vesnę w powietrze. Słoik poleciał ładnym łukiem i wpadł na skraj już bardzo ruchomego stada. Nie było sensu celować w konkretne zwierzę ale na szczęście bomby były bronią obszarową co pomagało w rażeniu takiego celu z jakim mieli do czynienia.

Razem z Marcusem swoje pociski rzuciła pozostała trójka. Nastąpiły kolejne eksplozje. Pewnie spadły nie tylko bomby z ich grupki ale i z innych. Cały brzeg jeziora zmienił się w jeden wielki kocioł czarownic. Wszędzie tam latały szrapnele z kamyków i gwoździ, kawałki szkła, huczały eksplozje, pojawił się ogień który potrafił trawić nawet zgniłą zieleń dżungli a całe pole walki zasnuło się opadającymi liśćmi, trzaskaniem płonących gałęzi, płomieniami i dymem. Z tego chaosu na przemian pojawiały się i znikały biegające jak oszalałe czworonogi. Cała dżungla ożyła nagłym skrzekiem paniki na te przyziemne tornado.

- Płoń gadzino! Płoń! - Alex z mściwą satysfakcją obserwował całe zamieszanie przy skotłowanej teraz tafli jeziora. Mieli zbyt słaby widok aby dokładnie zorientować się co się dzieje. Ale jasne było, że wbrew wszystkiemu, udało się osiągnąć zaskoczenie. Tylko teraz ten cały ogień, dym i opadające listowie przesłaniały widok co się tam właściwie dzieje.

Dlatego dzikun którego nagle dostrzegli pojawił się nagle. Wystrzelił spomiędzy krzaków dobre tuzin korków przed Marcusem. Ale jaki był cholernie szybki! Marcus zdążył tylko unieść strzelbę i strzelić raz. Śrut poszybował przez krzaki i łamiąc drobniejsze witki ale główna chmura śrucin odłupała kawałek kory z drzewa a dzikun pędził dalej. I to wprost na niego! Zagrożenie dostrzegł Hoffman który stał z drugiej strony Marcusa zdążył strzelić ze swojego sztucera. Trafił! W bok rozpędzonej poczwary wbił się mocny, karabinowy pocisk gruchocząc mu żebra i odbijając nieco w bok. Ale zanim Marcus albo Hoffman zdążyli przeładować zwierzak zawarczał i mimo poważnej rany parł susami dalej. Alex stał z drugiej strony Marcusa i wystrzelił bojowy triplet ze swojej szturmówki ale z takim samym efektem jak Marcus. Triplet 5,56 wbił się w jakąś gałąź ale samemu dzikunowi krzywdy nie uczynił. Stwór już zrobił ostatni sus aby skoczyć Marcusowi do krtani gdy w locie dopadł go pocisk ze sztucera. Trafił w bok stwora i zwierz został dobity przez Willa.

Chłopak jednak nie miał okazji aby się cieszyć tym zwycięstwem. Dogorywające truchło pierwszego stwora dopiero upadało przed Marcusem gdy cała czwórka zorientowała się, że był i drugi stwór. Właśnie on wyskoczył nagle z krzaków tak samo jak przed chwilą jego kamrat na Marcusa. Tylko do tego już nie miał kto strzelać gdy rzucił się na przerażonego Willa. Na szczęście chłopakowi udało się zasłonić sztucerem który zwierzak złapał w zęby jak kij i przez moment szarpali się człowiek ze zwierzęciem. Ale zwierzęciu chodziło widocznie głównie aby ocalić swoje istnienie więc puściło karabin i czmychnęło w krzaki zanim ktokolwiek zdążył zareagować.



Anton



Rosjanin okazał się w całej tej kompani jednym z nielicznych którzy nie mieli żadnych ran. Poza nim chyba tylko u Vesny nie dostrzegł żadnych bandaży. No i u tej trójki tubylców. A tak to każdy coś miał. Było mu więc łatwiej maszerować, poruszać się i w ogóle chyba wszystko łatwiej niż otaczających go towarzyszom. Jemu trafiła się grupka która miała niejako być centrum całej operacji. Po swojej lewej mieli tą grupkę gdzie poszli Marcus i Alex, w stronę jeziora a po prawej resztę gdzie był van Urk i indiański kolega Marcusa. Za to do centrum trafiła też rudowłosa gladiatorka. Poza nią jakiś karawaniarz którego kojarzył tylko z widzenia i ten miejscowy zwiadowca który wcześniej był na zwiadzie razem z Marcusem i Kłem.

O ile zdążył się zorientować to ten miejscowy też był cały więc poruszał się całkiem sprawnie. Aria krzywiła się i poruszała zranionym ramieniem a ten karawaniarz z karabinem też miał zauważalne kłopoty z powodu ran. No i co tu mówić, strach rzucał się w oczy. On sam chyba jeszcze jakoś nad sobą panował. Nie czuł się lekko ani swobodnie bo przeciwnik był niebezpieczny i w tej dżungli strach było myśleć co by mógł zrobić ze swoją szybkością, zwinnością w tej gęstwie która ewidentnie sprzyjała skracaniu dystansu w walce. Ale doświadczenie i wyszkolenie żołnierza pomogły jakoś trzymać się w garści. Podobnie zachowywał się ten myśliwy od tubylców. Wyglądał na czujnego i spiętego no ale to było zrozumiałe w tej sytuację. Gorzej było z Arią i tym drugim karawaniarzem. Zdradzali obawę na twarzach, w spojrzeniu oraz w ruchach chociaż jeszcze nie dali się temu ponieść i panowali nad swoim strachem.

Natomiast temat skradania się do tego gniazda to całkiem inny temat. Anton nigdy nie był orłem w podchodach i teraz właśnie to udowadniał. Nawet gdy wydawało mu się, że uważnie stawia nogi to a to coś trącił, nadepnął, coś złamał no cholera w tej cholernej dżungli nie dało się iść po cichu! Ale miał w tym towarzysza czy raczej towarzyszkę. Gladiatorka bowiem też coś miała pecha do tego typu sytuacji więc oboje zaliczyli najwięcej nerwowych i zirytowanych spojrzeń pozostałej dwójki. Temu karawaniarzowi szło wyraźnie lepiej chociaż też Antonowi się wydawało, że gdyby stał nieruchomo na straży a nie próbował się skradać to chyba jednak miałby szansę go usłyszeć. No ale ten tubylczy łowca był niesamowity. Z całej ich czwórki poruszał się jakby… no właśnie jakby był zawodowym myśliwym czy co. No jakby na złość chciał im wszystkim pokazać, że jednak da się bezszelestnie chodzić po tej cholernej dżungli.

Więc chociaż ustawili się w końcu w tyralierę. Która wydawała się bardzo dziurawa i krótka. Wyglądało jakby poza ich cienką, pstrokatą linią jest miejsce na całą powódź dzikunów które mogły ich bez trudu ominąć. No ale gdzieś tam, z każdej flanki, powinna być któraś z pozostałych grup. I w miarę zbliżania się do jeziora i stada te trzy punktowe kreski powinny się uszczelniać w tym kordonie. Przynajmniej taki był plan van Urka. Gorzej, że nie widzieli ani jednej ani drugiej grupki sąsiadów. Zostawło robić swoje i liczyć, że pozostali zrobią to samo. Czyli jak w wojsku.

To właśnie ten cichociemny dał znać na migi coś. Chyba, że widzi te stwory. Sam zaczął szykować swoją bombę jaką dostał od Vesny. Anton swojej nie miał bo van Urk uznał, że wezmą je ci którzy mają największe szanse aby ich użyć. Czyli podkraść się na tyle blisko by je spróbować rzucić. Więc skoro Anton sam zadeklarował, że z takimi zabawami to u niego słabo…

Dlatego w ich czwórce były tylko dwie bomby. Jedną miał ten tubylec a drugi ten karawaniarz z karabinem. Obaj popatrzyli na siebie trzymając zapałki albo zapalniczkę przy lontach i niepewni czy już rzucać czy nie. Czekać? To zwierzaki mogły ich zwietrzyć. Rzucać? A co z innymi? Dotarli już na swoje miejsce? Czy dać im jeszcze trochę czasu?

Dylemat pomogła im rozwiązać sucha eksplozja jaka rozerwała się gdzieś tam z przodu przed nimi. Nie mieli pojęcia kto to rzucił ale na pewno nikt z ich grupki. Czyli już! Zaczęło się! Dwaj mężczyźni odpalili swoje lonty i cisnęli pojemniki przed siebie. Ale z jednego z pocisków jeszcze w locie odpadł zapalony lont więc mimo, że zniknął im z widoku w leśnym gąszczu to nie mógł wybuchnąć. Chociaż może? Bo wybrzeżem jeziora szarpnęła seria eksplozji. Widocznie inne grupy też rzuciły swoje! Raz za razem coś tam wybuchało, krzakami i gałęziami wstrząsały kolejne eksplozje. Tam, z przodu, pojawił się dym i ogień. I przerażone skrzeki tych dzikunów i reszty okolicznej dżungli. Ale trochę było strach się tam zbliżać bo jak jeszcze coś, ktoś będzie rzucał? Albo oberwie się ołowiem od nerwowego swojego?

Ale mieli inne zmartwienia. Z krzaków niespodziewanie wyskoczył kolczasty bydlak. Trudno było powiedzieć czy to ucieczka przed hukiem eksplozji czy atak na intruzów. Grunt, że leciał prosto na Arię. Nie było czasu by celować! Łuczniczka nie straciła głowy i wypuściła strzałę. Ale zbyt szybko, zbyt nerwowo, do zbyt szybkiego celu. Strzała świsnęła prawie bezszelestnie w tym huku wybuchów i broni. - Kurwa! - karawaniarz zaklął bo stał niedaleko niego i chociaż zdążył wycelować swój karabin to w tym krytycznym momencie się zaciął! Anton jakimś cudem usłyszał a może sobie tylko wyobraził ten suchy trzask zamka zamiast wystrzału. Za to zdążył wystrzelić ten lokalny myśliwy. Strzelał ze swojego Winchestera ale kula utkwiła gdzieś nieszkodliwie w głębi dżungli nie czyniąc czworonogowi krzywdy. Dopiero shotgun Antona powalił stwora na ziemię. Skumulowana wiązka ołowiu z zaledwie kilku kroków praktycznie w całości weszła w rozpędzony cel. Efekt był podobny jakby rozpędzony stwór natknął się na jakąś niewidzialną ścianę. Ledwo zdążył jęknąć gdy niewidzialny, ołowiany but jakby kopnął go w bok i powalił na ziemię.



Vesna



- No to chyba nam teraz zostaje te trzymanie kciuków i obgryzanie paznokci. - mruknęła niby wesoło Marisa gdy większość z grupy zniknęła między ścianą mrocznej dżungli. A ta pochłonęła ich jakby mieli zniknąć na zawsze i już się nie pojawić. Jakby nigdy nie istnieli. Vesna zaś została sama z dwójką tubylczych strażników i opiekunów. Według planu ich trójka powinna być niby poza zasięgiem walki tak aby mogła zachować siły i w razie potrzeby nieść pomoc czy to medyczną, czy w powrocie do zagubionej w dżungli wioski, czy jakiejkolwiek innej. No ale też zostało im to co według teoretyków wojny zajmowało większą część wszelkich wojen: czekanie.

Bardzo nerwowe czekanie. Wydawało się, że minuty ciągnął się jak kwadranse a kwadranse jak godziny. I nic się nie działo. Wciąż słychać było tylko ćwierkanie ptaków, skrzek papug i brzęczenie kąsających owadów którym lejący się z nieba żar kompletnie nie przeszkadzał. Wydawało się, że już strasznie długo ich nie ma gdy gdzieś z daleka doszedł ich zduszony odległością i ścianą dżungli odgłos pojedynczej eksplozji. Dwójka towarzyszy Vesny poderwała się jak charty zerkając mniej więcej w tamtym kierunku. Co to było?! Jedna z tyc bomb jakie zmajstrowała Vesna czy coś innego?

Ale zaraz nastąpiła po sobie seria eksplozji. Teraz już można było być pewnym, że to wybuchają te niedawno zmajstrowane w pośpiechu bomby z puszek, butelek i słoików. Chwilę potem rozległy się strzały z broni palnej. I cały ten chaos i hałas jaki zwykle towarzyszył walkom. Tutaj jeszcze mieli okazję zobaczyć i posłuchać jak okoliczna dżungla reaguje strachem i ucieczką na te niespodziewane przerwanie południowej sjesty. Mały uciekały po gałęziach, ptaki skrzeczały odlatując jak najdalej a co się przemykały między krzakami i drzewami co tylko było słychać albo widać poruszenie listowia to może nawet lepiej było nie wiedzieć.

Strzelanina w porównaniu do wcześniejszego czekania na nią trwała zaskakująco krótko. Przebrzmiały wybuchy, przebrzmiały palby i nastała nienaturalna cisza. Jeff i Marisa popatrzyli po sobie z niepokojem. Po tak nagłej walce ta nagła cisza wydawała się jeszcze bardziej nienaturalna i złowroga. Jakby tam nagle całe życie znikło. - Pójdę kawałek do przodu. Jakby wracali. - rzekł po cichu Jeff a mleczna czekoladka skinęła mu głową. Myśliwy ruszył w stronę gdzie kiedyś zniknęli pozostali i też zniknął im z oczu. A Vesna już została sama tylko z Marisą.

I znów te czekanie. Minuty, kwadranse, godziny… W tej zgniłozielonej saunie wydawało się, że czas lepi się tak samo jak pot i różne paprochy do skóry. Marisa próbowała uścisnąć ramię Vesny aby dodać jej a może sobie otuchy. Dlatego w pewnym momencie dziewczyna z Downtown poczuła mocniejszy uścisk, taki ostrzegawczy i zauważyła, że mleczna czekoladka puściła ją a mocniej chwyciła za broń. Ale zaraz ją trochę opuściła bo z krzaków wyłoniła się sylwetka Jeffa który coś machał. - Wracają. - cicho przetłumaczyła tą pantonimę ale z napięciem w głosie. Bo jeszcze nie wiedziały kto wraca, ilu i w jakim stanie. Jeszcze trochę i koło Jeffa pojawiły się pierwsze sylwetki. Jedna, druga, kolejna… wreszcie jest! Zobaczyła tą w brudnym podkoszulku i z “czarnuchem” w ręce. Gdy Alex tylko ją dojrzał wyszczerzył się złotym uśmiechem co z miejsca jej powiedziało, że nic mu nie jest. Nic poważnego przynajmniej. Chyba nawet dobrze poszło bo wracał w pozie triumfującego zwycięzcy. Ale i reszta była dość wesoła i hałaśliwa więc większość zachowywała się jak wielcy myśliwi wracający ze zdobyczą i trofeami do domu. Jeszcze ostatni kawałek dżungli jaki ich dzielił i wreszcie mogli spotkać się osobiście.

O dziwo okazało się, że obeszło się prawie bez strat po stronie ludzi. Ktoś sobie coś rozciął o jakieś ostre krzaki, ktoś się przewrócił i sobie coś nabił czy rozwalił ale to wszystko były drobnostki. Właściwie jedynym naprawdę poszkodowanym był Dziki Kieł. Okazało się, że stał na drodze uciekającego dzikuna i ten dorwał go rozszarpując mu bok swoimi zaślinionymi szczękami zanim zbieg w dżunglę. Rana co prawda nie była poważna i ktoś, chyba van Urk, nawet mu ją jakoś załatał jakimś kawałkiem gazy ale Vesna z miejsca widziała, że ten kto to robił profesjonalnym medykiem czy chociaż paramedykiem na pewno nie był. Ale też na pewno zapewnił tą pierwszą, najważniejszą pomoc na minimalnym poziomie zapobiegając utracie krwi i osłabienia poszkodowanego. A poza tym reszta wróciła o dziwo bez większego szwanku. Część dzikunów uciekła albo przez jezioro albo przez niezbyt szczelny kordon. Widocznie zaskoczone w swoim leżu wolały ujść z życiem niż atakować intruzów. Na pobojowisku zostało kilka rozszarpanych przez eksplozje i ołów trucheł. Dym, huk i ogień w pierwszej fazie walk na pewno pomogły zdezorientować i zaskoczyć stwory z dżungli. Tak samo jak podejście do przeciwnika na w miarę bliską odległość. I chociaż pod koniec dzikuny były już zaalarmowane obecnością intruzów to chyba nie spodziewały się takiej nawały huku i ognia co je kompletnie rozproszyło, poszatkowało i zdezorientowało. A potem chyba był etap “Ratuj się kto może!”. No i część stworów się uratowała a część nie. Stado chyba jednak zostało rozbite i na końcu na polu walki zostali ludzie i truchła zabitych stworów.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline