Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-10-2019, 21:24   #30
Amduat
 
Amduat's Avatar
 
Reputacja: 1 Amduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputację
Miejsce: Baza wojskowa Jefferson City; główna brama
Data: 3.09.2050 roku;
Godzina: 12:45 am
Pogoda: słonecznie, bezchmurnie.
Temperatura: ok. 18 stopni.



[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=dPIcwjFB1PY[/MEDIA]
Jeden krótki rozkaz wystarczył aby zebrać oddział w karnym rządku. Obwieszeni sprzętem, tobołami i bronią zwracali uwagę wojskowej braci, wiedzionej zwykłą ciekawością i międzyludzką empatią, pozwalającą doceniać uroki koszarowego, życia podczas gdy kumple obok musieli pakować się w drelichy, zarzucać kilkadziesiąt kilogramów na plecy i leźć tam, gdzie dowództwo akurat sobie wydumało… tak. Dobrze było zostać w bazie - gotowi do drogi żołnierze widzieli to w pełnym namaszczenia kiwaniu głowami, lecz nie zawsze. Ci młodsi, jeszcze nie obyci i wciąż z nadmiarem adrenaliny i złudnych marzeń, patrzyli na nich z zazdrością, zapewne marząc po cichu aby móc być na ich miejscu. Móc się wykazać, postrzelać, poszpanować… młodość miała wszak swoje zalety, ale również wady.

Nie czekali długo, gdy od strony magazynów doszedł ich miarowy warkot silnika - silniejszy z każdą mijającą sekundą. Wpierw ujrzeli smugę czarnego, lepkiego dymu, później pojawił się ropożerny smok na kołach, malowany oczywiście w tradycyjne maskowanie dostosowane do ich umiarkowanego klimatu pełnego zieleni, brązów i czerni.
Gdyby na odprawie sierżant Anderson nie wspomniała o modelu fury, dla większości z zebranych pozostawałaby enigmą, na równi z zagadką milczących sfinksów… gdyby jeszcze wiedzieli czym owe sfinksy były. Szeregowej Harquin było to w tej krótkiej chwili idealnie obojętne, a owa obojętność walczyła o palmę pierwszeństwa z obojętnością odnośnie pozostałych zebranych dookoła ludzi - miała gitarę i to jej wystarczyło do szczęścia. Na mniej zadowoloną wyglądała Williams, przeliczająca w pamięci raz po raz listę zabranych medykamentów i zastanawiająca się czy aby na pewno starczy wszystkiego, albo czy przewidzieli wszystkie możliwe przypadki…

Z sykiem hydraulicznych hamulców M939 zatrzymał się przed bramą, ze cztery kroki od oddziału. Oczywiście nie jechał sam - za kierownicą siedział potężnie zbudowany mężczyzna który szczerzył się szeroko, zaś Woods miał dziwne wrażenie, że jego kumpel Summers odwalił coś grubego zanim przyjechał, inaczej nie miałby takiej kociej, wrednej mordy.

- Co kurwa, zawinąłeś manele i zapomniałeś o starym kumplu, co? - mruknął do niego, gdy Mike wsiadał do szoferki. Widząc niezrozumienie w minie kumpla, rozłożył ramiona i dorzucił coś o burdelu w armii. W międzyczasie ludzka masa władowała się na pakę, zajmując miejsce na ławeczkach przy burtach.

Obładowani szpejem mogli odczuć ulgę, że zamiast maszerować w słońcu po nierównym terenie, mogą sie rozwalić i regenerować siły przed właściwym wysiłkiem. Szło sprawnie, szybko i bez niepotrzebnych przestojów. Automatycznie, jak w wojsku. Najpierw zapakowano medyków i najważniejszy sprzęt. Poza tym dwie kobiety były najdrobniejszymi członkami ekipy i dawały radę siedzieć w miarę wygodnie przy beczce paliwa, umocowanej właśnie w najgłębszej części paki, idealnie pośrodku między ławkami dla ludzi.

Gdy cały komplet znalazł się wewnątrz ciężarówki dano znać łomotem w ściankę do szoferki, że można ruszać. Siedzący za kierownicą Woods nie tracił czasu i od razu dał po garach. Fura wyskoczyła dziarsko do przodu.

- No widzi pani sierżant jaki ktoś tutaj ma krótki kabel? - Summers zaczął nawijać gdy tylko minęli bramę. Gadał do trzeciej i ostatniej osoby w szoferce. Właśnie od tego się zaczęło: od kabla od radiostacji. Docelowo komunikacją miał zajmować się Romero, lecz ledwo byczek obczaił perfidnie dowódcę od góry do dołu, zaraz znalazł niedający się przeskoczyć problem, wymagający jego obecności w szoferce. Padło na krótki kabel od słuchawek, do tego wadliwy… tylko Mike coś dziwnym trafem przeczuwał, że kabel był odpowiedniej długości i cały zanim się przesiedli, biorąc kobietę w środek.

- Ile to człowiek musi się namęczyć przy obsłudze takiego krótkiego badziewia. - mechanik nadawał dalej, pochylając się konfidencjonalnie nad Anderson. Potrząsał też przy tym zestawem słuchawek z mikrofonem przylepionym do starego, niezawodnego RRC 9310AP. Łypnął również wymownie na kierowcę i dorzucił z kamienną miną - Dobrze, że ja mam kabel odpowiedniej długości. Niestety nie wszyscy mają takie szczęście - przybrał pełną współczucia minę.

Tymczasem na pace nastroje też dopisywały. Skoro zostali samopas, bez mrożącego wzroku rudej sierżant, szybko na wierzchu pojawiły się procenty.
- To co? Za robotę? - Cooper zaśmiał się, podnosząc szkło w toaście, łyknął i przekazał flaszkę Williamsowi.

Duże zainteresowanie wzbudzała gitara, leżąca na kolanach sanitariuszki. Zwłaszcza u Danielsa, który raz po raz przyglądał się instrumentowi, aż wreszcie uśmiechnął się do czarnowłosej.
- Zagraj nam coś -
poprosił.

W pierwszej chwili napotkał krzywy, kwaśny uśmiech. Czarne oczy Nosferatu przeskoczyły po rozpiętej koloratce i wtedy bladą gębę przyozdobił wyszczerz równie szeroki, co szyderczy. Sprawnie chwyciła gryf, chwilę przebierała palcami po strunach aż się zdecydowała na konkretna melodię w spokojnej tonacji.
- Niewinność zmęczona rozwiera białe swe nogi. Dotyka klejnotów spragniona grzechu - marzenia. - śpiewała niskim, ochrypłym głosem, patrząc kapelanowi głęboko w oczy - Dlaczego płomienie ukrywasz między palcami? Dlaczego spełnienie jest tylko bladym odbiciem?
Bladym odbiciem barw… Dziwny szept, ciemny las, dzikie sny, czarna msza i bóg
- skrzywiła się nagle podniosła głos, rycząc na całe gardło - Nagaaa budzisz sięęęę w wielkich jaaajaaaaach!!!

Szarpnęła agresywnie struny… i nagle jej potylica zetknęła się z otwartą dłonią Evansa.
- Zmień płytę - prychnął do tego strofująco, na co Harquin przewróciła oczami i uniosła oczy do sufitu.

Carter uśmiechnął się połowicznie, po czym milcząc zaczął raz jeszcze sprawdzać broń i dodatki do niej.

- Nie mogę niczego dokonać, bo ktoś mi się patrzy w oczy! Nic nie mogę zrobić, bo ktoś mi się patrzy na ręce! - dziewczyna odwarknęła, do akompaniamentu nowej, zmienionej błyskawicznie melodii. Lampiła się przy tym na Wnuczka jakby była żmiją szykującą się do ataku. - Wszędzie pełno ludzi, ludzi którzy chcą utrudnić mi życie. Każdy z nich złośliwie staje mi na drodze. Przeszkadza mi w życiu!

Coś w piosence szeregowej było. Nikt z obecnych na pace nie był kryształowo czysty. Każde z nich miało swoje przewiny, wszyscy też pokutowali - za to, że żyli.
Pokutowali na różne sposobny, lecz jedno było pewne.
Jutro mogło zmienić ich życia w pył i piach.

Miejsce: dawna droga stanowa nr. 63, kilka mil prze Ashland
Data: 3.09.2050 roku;
Godzina: 1:05 pm
Pogoda: pochmurno
Temperatura: ok. 16 stopni.


Trasa z początku przebiegała bez problemów, jechali dobrym tempem w słońcu i przy śpiewie ptaków, dobiegających z zarośli. Krótki odcinek po całkiem porządnie utrzymanej drodze - czego chcieć więcej?

Zaczęło się całkiem niewinnie - wpierw zerwał się wiatr, który przywiał ciemne, burzowe chmury o ciężkich deszczem brzuszyskach. Nie wiadomo kiedy pierwsze grube krople zatłukły w szyby i plandekę. Zrobiło się szaro, ponuro i zmierzchowo mimo wczesnego popołudnia.

- Ale chluśnie - Cooper mruknął do Viktorii i jakby natura tylko na to czekała. Ściana wody uderzyła w ciężarówkę, momentalnie się ochłodziło.


Przejechali jeszcze z pół mili, gdy w szoferce nastroje też się zmieniły. Radio szczeknęło, Summers założył słuchawki, pochylając się sprzętem ze zbolałą miną.
- Tu Masher, odbiór - burknął, gapiąc się na Woodsa i Anderson. Widzieli więc, jak nagle zmrużył oczy, skrzywił się i pokręcił głową. Odsłonił jedno ucho i powiedział do towarzyszy - Ktoś z outpostu widział furę Arki w Hannibal. Mamy tam niezwłocznie jechać.

- Gniazdo, tu Masher, zrozumiałem, odbiór. -
powiedział poważniejszym tonem, kiwnął ze dwa razy łbem po czym zrzucił słuchawki i prychnął zniechęcony. - Ale mamy przejebane.

Anderson szybko otworzyła sztabówkę z mapą i rozłożyła, patrząc na lekko wyblakłe kreski i plamy mapy, pokreślone markerami. Ładnie to nie wyglądało… większość tras zaznaczono jako nieprzejezdne z powodu roztopów, podtopień i wszechobecnej wody z rozlanych bagien.

- Kurwa
- wyrwało się z niejednego gardła.

- Tędy nie przejedziemy, “sześćdziesiątka jedynka” zajebana błotem. Musimy nadrabiać - Summers zawiesił się nad głową sierżant i łypali wspólnie, próbując grupowo ogarnąć najlepszą trasę.

- Odbijamy na wschód “pięćdziesiątką jedynką”, aż do “siedemdziesiątki” i dalej przebijamy się na północny-wschód - Anderson pokazała palcem przewidywaną trasę, nie wiedząc jeszcze, że stwierdzenie “przebijamy się” będzie jak najbardziej dosłowne.

Miejsce: Leśna droga gdzieś w okolicy Vandalii
Data: 3.09.2050 roku;
Godzina: 4:32 pm
Pogoda: nawałnica, pochmurnie i wietrznie.
Temperatura: ok. 9 stopni.


Trzy godziny… trzy przeklęte godziny koszmaru, podczas którego oddział praktycznie nie jechał, tylko przebijał się metr po metrze, droga po drodze. Ledwo wjechali na dawną stanową autostradę numer 70, zaczęły się schody. Wpierw pojawiła się woda i błoto, zaraz po nich doszły przewalone drzewa i krzaki, które musieli ściągać z drogi. Poruszali się więc mozolnie, marznąć jednocześnie od padającej nieprzerwanie ulewy i coraz bardziej obfitego błocka.
Wreszcie ludzie zaczęli charczeć i trząść się z zimna, padł więc rozkaz postoju.

- Jezu... wreszcie! - Daniels mruknął ,ocierając ubłoconym rękawem niemniej ubłocone czoło. Inni reagowali podobnie, jakoś nikomu nie siliło się na żarty i docinki.

Zjechali na pobocze, aby odpocząć, zjeść coś, napełnić żołądki bo już podróż, przez tą bagnistą okolicę i co chwila usuwanie jakichś gałęzi z drogi dawała im się we znaki. Byli jednak na Pustkowiach i tutaj mogło się wydarzyć wszystko i każdemu.
Kapral Boone nawet nie wiedział co się stało - w jednej chwili odbijał na bok za potrzebą i już majstrował przy guzikach spodni, gdy nagle grunt uciekł mu spod nóg i runął z krzykiem zaskoczenia w mroczną czeluść.

Reszta usłyszała trzask zapadającego się podłoża, ludzki wrzask strachu i łomot o ziemię. Pechowy żołnierz zaś poczuł ból, wstrząs. Zdążył złapać perspektywę, że leży na ziemi, gdy z ciemności doszły go odgłosy zwierzęcego warkotu… i to nie jednego. Zimny pot wstąpił Frankowi na czoło, czuł się skołowany, lecz mimo bólu i grozy tłamszącej go dosłownie z każdej strony, nie stracił zimnej krwi.

Na górze za to pierwsza zareagowała Anderson, podrywając się na równe nogi i łapiąc za broń. Zaraz za nią, o dziwo, to samo uczyniła Nosferatu. Reszta albo zamarła, albo dopiero co zaczynała reagować.

Sierżant błyskawicznie oceniła sytuację i ściągnąwszy karabin z pleców
- Okorie zabezpiecz wóz, bierz Woodsa i Viki. Reszta za mną! - odwróciła się do Marcusa, który jako trzeci odznaczał się gotowością do działania. Zaraz za nim broń w dłonie chwytał Joshua. Romero i Woods skrzyżowali zdenerwowane spojrzenia, podnosząc się jednocześnie, a wraz z nimi podniosła się reszta towarzystwa... prócz starszej szeregowej Williams, która zastygła na moment, patrząc na swoje drżące dłonie i przełykając nerwowo ślinę.
 
__________________
Coca-Cola, sometimes WAR

Ostatnio edytowane przez Amduat : 06-10-2019 o 23:41.
Amduat jest offline