Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-10-2019, 19:50   #148
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 42 - IX.05; pn; wieczór

IX.05; pn; wieczór; wioska Johansena; sala biesiadna; zabawa; ciepło, wilgotno, półmrok




Wszyscy



Na zewnątrz panowała już tropikalna noc. Ale w obrębie ogrodzenia oddzielającego skrawek cywilizacji ludzi od duszącego mroku dżungli paliły się światła. Paliły się ogniska, pochodnie, lampy i świece rozpraszając mrok złowrogiej nocy. Tutaj, wewnątrz skrawka świata ograniczonego płotami, siatką, murem i palisadą ciemność wydawała się cywilizowana i swojska. Dyskretne półmroki wydawały się zapraszać w swoje ustronie rozbawionych biesiadników a nie grozić nieznanym niebezpieczeństwem.

A biesiadę zarządził Johansen gdy wykończona upałem i przeprawą grupka nie tylko wróciła w komplecie ale jeszcze z potwierdzonym rozbiciem i przegonieniem stada dzikunów. Z miejsca zaczęto przygotowania do wieczornego świętowania nie zważając na kropiącą mżawkę. Zaś uczestnicy wyprawy do dżungli mieli okazję odpocząć i nabrać sił po całej tej przygodzie w dżungli. A było po czym odpoczywać.

Wydawało się, że po pierwszej euforii z powodu zwycięstwa odniesionego przez ekipę van Urka wszystkich to zwyciestwo uskrzydliło. Tyle, że wciąż byli w głębi zielonego iterioru. A niedługo potem zaczęła się monotonna mżawka zmieniając podłoże w niekończące się błoto. Ale choiaż kapiąca o liście, kaptury i ubrania wilgoć chłodziła rozpalone ciała to jednak tylko tak lokalnie i chwilowo. Bo powietrze dalej było gorące i szło się jak w gęstej melasie. Zwłaszcza, że teraz trzeba było brnąć przez błoto, kałuże i strumienie jakie wydawały się nigdy nie kończyć. Tak samo jak dżungla.

- Ale jak pada to nie latają komary i inne takie. - rzekła Marisa chyba wyczuwając, że razem z mżawką z większości wyprawy spłynęła ta początkowa euforia. Teraz wlekli się noga za nogą a każdy kilogiram wydawał się targanym bez sensu balastem jaki najlepiej byłoby posłać w te błoto i iść bez niego.

Najgorzej podróż zniósł jedyny Indianin w ich grupie. Po prostu osłabł tak, że nie dał rady już iść aby nadążyć za resztą grupy. Federata więc rozkazał aby go nieść. Dlatego na chwilę zatrzymali się a trójka miejscowych za pomocą maczet, nacięła odpowiednich gałęzi, związała lianami i całkiem sprawnie zmajstrowali nosze dla Indianina. Do noszenia go zostali wyznaczeni Anton i Zimm którzy z całej grupy wyglądali na najmniej zziajanych. I niesienie takiego ciężaru też dało im się we znaki. Dobrze, że chociaż Jeff i Bruce wzięli na siebie wycinanie szlaku maczetami to chociaż odpadło karawaniarzom i to męczące zajęcie. Dlatego gdy nagle ściana dżungli się skończyła i weszli na zarośnięte krzakami, zaduszone lianami i obrośnięte bluszczem ulice naprawdę można było się poczuć jak w domu. Ten ostatni kawałek między rozpadającymi się w dżungli domami wydawał się najdłuższy.

Maruc też miał dość tej przeprawy, dżungli, mżawki i całej reszty. Gdyby meta była chociaż kawałek dalej to chyba musieliby go nieść tak samo jak jego kumpla. A tak, jakoś się słaniał, kuśtykał, dyszał jak po biegu ale wreszcie minął bramę osady. Hoffman co był kierowcą jednego z wozów, młody, patykowaty Ricardo, gladiatorka - łuczniczka i dwaj tubylcy z maczetami wyglądali tylko trochę lepiej. Widać było, że mieli dość i marzy im się tylko wypoczynek i to też zrobili ledwo się przywitali z tubylcami.

Vesna przeszła większość drogi obok Marisy. Alex który jako jeden z niewielu co miał i broń w łapach i jakoś się trzymał został wyznaczony na czołowego strażnika. Czyli szedł zaraz za chłopakami co maczetami wycinali szlak w dżungli i pilnował aby nic na nich nie wyleciało. - No już niedaleko. - pocieszała Vesnę “mleczna czekoladka” sama ocierając ramieniem mokrą od potu i od mżawki twarz. Vesna miała wrażenie, że jeśli obie czują się tak jak wyglądają to chyba są podobnie zmęczone. Zresztą za nimi szedł ten młody Will któremu dzikun przeorał kłami broń i teraz zostały mu na niej świeże, jasne blizny na drewnie broni jaką się zasłaniał przed tym atakiem. On też wyglądał podobnie. No i ich szef z Federacji też wyraźnie miał dość. Ale jak na “gogusia” i “elegancika” za jakiego miał go Alex i chyba nie tylko to jeszcze trzymał się nie tak najgorzej. No i nie jęczał, nie marudził i wyglądało, że mimo wszystko trzyma rękę na pulsie. A na gorąco obiecał nawet nagrody tym co się zasłużyli w tej akcji co pobudziło ciekawość i resztę grupki. Przynajmniej póki mżawka i dżungla pospołu jej nie zdusiły.

Właściwie tylko Anton, Alex i Zimm wyglądali jako tako. Dopóki szef im nie kazał nieść Indianina na noszach. To to jednak dało im solidny wicisk. Droga wydawała się nigdy nie kończyć, za kolejną kałużą, błotem, korzeniem, krzakiem czy drzewem zaczynało się tylko kolejny krzak, drzwo i błoto. Dlatego gdy wreszcie wrócili do zarośniętej dżunglą wioski a jeszcze potem przeszli przez bramę no to naprawdę mieli już dość.

Ale chyba było warto. Bo gdy tubylcy otworzyli im brami i drzwi do budynku to przywitali ich z niecierpliwością. A okazało się, że co by nie mówić o Federacie to bajerę miał niezłą. Przejął gadkę w imieniu całej drużyny i jak się go słuchało to nawet ci co tam byli mogli odnieść wrażenie, że stoczyli w tej dżunglii jakąś epicką bitwę. Oczywiście zwycięską! A do tego trójka tubylców potwierdziła słowa szefa drużyny gości więc po miejscowych rozlała się fala ulgi, radości i wdzięczności. I nikt nie zginął! Wydawało się to zakrawać na cud. Od Antona i Zimma odebrano nosze z Indianinem i zaniesiono go do lazaretu na piętrze. Sami karawaniarze znów mogli wreszcie spocząć na posłaniu. W tej samej “swojej” sali w jakiej spędzili noc. I bardzo dobrze bo większość zwyczajnie się pospała aby odespać stres i wysiłek tej wyprawy w głąb dżungli. Jedynie para z Detroit miała z tym mały ambaras bo wśród witających była Lee i oczywiście zaprosiła ich do siebie. A okazało się, że Marisa miała taki sam pomysł no i zrobiło się troszkę niezręcznie.


---



Ale to było wcześniej. Okazało się, że zdążyli tuż zanim mżawka przekształciła się w potężną ulewę. Prawie zdążyli w ostatniej chwili więc jak już członkowie wyprawy mieli okazję odpocząć to w suchym i nawet całkiem wygodnych materacach gdy o ściany, dach, szyby i dykty z impetem zaczęły uderzać krople ulewy. Dostali jeść i pić, kto chciał miał okazję się umyć w bali albo po prostu zalec na sienniku i przespać się. Większość karawaniarzy wróciła do pionu jak już było ciemno. A jednocześnie wieczorna biesiada była gotowa. Wyglądało na to, że ulewa odświeżyła powietrze bo zrobiło się nawet przyjemnie ciepło bez tego morderczego zaduchu jaki panował przez większość dnia.

Atmosfera wydawała się podobna jak wczorajszego wieczoru. Ludzie Johansena zadbali o to by było coś na stołach i do nasycenia żołądka i zwilżenia gardła. Pojawili się też ludzie z gitarami, bębnami, fletami, skrzypcami i zaczęła się właściwa część imprezy. Chociaż dzisiejszy wieczór różnił się od wczorajszego tym, że teraz wszyscy świętowali zwycięstwo! Wydawali się być dla siebie mili i uśmiechnięci. Na honorowym miejscu siedział sam Johansen o posturze spasionego wikinga a tuż obok niego siedział van Urk. Wspólna walka też pomogła zatrzeć różnice pomiędzy drużyną gości a gospodarzy.

Obie strony wydawały się być w najlepszej komitywie. Drużyna gości, zgodnie z umową zawartą pomiędzy dwoma przywódcami, odzyskała dwóch pojmanych członków oraz zrabowany sprzęt. Więc i Marcus odzyskał swój karabin jakiego nie widział od ładnych paru dni. Broń wyglądała na taki sam stan w jakim ją ostatnio zostawiał w jeszcze nie obrabowanym samochodzie. Dwóch odzyskanych towarzyszy z owego niefortunnego zwiadu również cieszyło się z odzyskanej wolności a i ich towarzysze, zwykle sąsiedzi i koledzy z lokalnych milicji i straży sąsiedzkich do jakich należeli też radowali się z ich powrotu i tego, że okazali się cali i zdrowi. Paradoksalnie cały nocny atak dzikunów na osadę przetrwali bez szwanku właśnie dlatego, że byli zamknięci w celi do jakiej bestie nie dały rady się dostać. Więc o dziwo, byli w tej chwili jednymi z niewielu członków karawany jacy byli względnie cali.

- A teraz chciałbym uhonorować tych co się szczególnie wykazali podczas dzisiejszej akcji. - niespodziewanie van Urk wstał i poprosił o uwagę. W sali gimnastycznej która miała otwarte drzwi na oścież dla większego przewiweu zrobiło się więc ciszej gdy ludzie byli zaciekawieni tym co się stanie. A Federata dotrzymał słowa i przy wszystkich, uhonorował czwórkę osób. Najpierw poprosił do siebie trójkę zwiadowców którzy rozpoznali teren wokół gwiazda. Czyli Marcusa, Dzikiego Kła i Bruce’a. Ponieważ Indianina nie było bo spał w lazarecie jak zabity to na Marcusa spadło przekazanie mu nagrody. Nagrodą był plik kilku talonów na paliwo które można było wymienić na dobra czy usługi w Nice City, Espanioli czy właściwie całej chyba okolicy. Chociaż akurat w tej wiosce mogły mieć dość ograniczoną wartość. Czwartą osobą uhonorawną przez szefa karawaniarzy była Vesna bez której bomb ta walka nad jeziorem mogła nie pójść tak gładko. Ona też dostała kilka talonów w uznaniu dla swojego wkładu w tą misję. A potem gdy to co miało zostać powiedziane już zostało powiedziane można było oddać się zabawie! Zaczęły się tańce, śpiewy, biesiada i toasty.

Marcus znalazł się pomiędzy swoimi dawnymi towarzyszami z Zimmem i Ricardo z jakimi przedzierał się pamiętnej nocy podczas ataków dzikunów na tą osadę. Obaj wydawali się świętować na całego, że wyszli i z tamtej i z tej dzisiejszej matni. Może nie cało ale jednak wciąż nie byli wyłączeni z akcji. Anton miał miejscówę naprzeciwko gladiatorki która chyba pamiętała o tym co mieli razem wypić i świętowała na całego. Vesna i Alex znaleźli się w pobliżu “swoich” miejscowych dziewczyn czyli Lee i Marisy. Obie wydawały się po paru kolejkach i na parkiecie i przy stole traktować jaką oczywistą oczywistość, że dalej jadą razem no i dzięki parze z Detroit zobaczą wielki świat a nawet te Nice Cite które podobno jest takie wielkie jak nie wiadomo co.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline