Kiedy tylko okręt ustabilizował się względem wraku na najbliższej możliwej odległości, stery przekazano załodze, a RT i jej
entourage zakończyło przygotowania i zeszło do hangaru. Tam załadowali się do lądownika typu Aquila, najzwrotniejszej z ich maszyn. Po zajęciu miejsc i odpaleniu silników, rozpoczęła się procedura startu. W hali zostało tylko kilka serwitorów i marynarzy w skafandrach, którzy mieli baczenie na wszystko (jak na przykład czy nie było luźnych przedmiotów walających się po okolicy, czy nieprzytwierdzonych skrzyń). Atmosferę wytłoczono z hangaru (z powrotem do systemu SPŻ – wszak powietrze było w cenie i tylko idiota wypuszczał je w Pustkę za każdym otwarciem wrót hangaru. Niektóre okręty korzystały ze specjalnych emiterów tarczy próżniowej pozwalajacych na swobodny przelot łodzi i innych obiektów lecących odpowiednio powoli, a zatrzymywały obiekty szybkie (np. kosmiczne skały, śmieci... lub pociski), energię (np. świetlną - laserową lub „zwykłe” promieniowanie gwiezdne) oraz wyciek atmosfery. Ale takie cuda techniki były rzadkością; były powszechne jedynie na wojennych okrętach skonfigurowanych pod masowe użycie myśliwców, bombowców czy łodzi szturmowych.
Tak czy inaczej, procedura się kończyła. Atmosferę wytłoczono, wentylację odcięto, grodzie hermetycznie zamknięto, odłączono grawitację. Nic nie fruwało w powietrzu. Załoga była kompetentna, a serwitory zawsze wykonywały swoje rozkazy co do joty. Aquila uniosła się i schowała płozy. Otwarto wrota. Dekompresja była, ale nie gwałtowna. Prom spokojnie wyleciał i w ciągu raptem dziesięciu minut ostrożnego lotu doleciał do wraku, zbadał go pobieżnie pod kątem punktu infiltracji i zawisł nad odpowiednim miejscem – cudem ocalałą śluzą/grodzią wewnętrzną w miejscu rozłamania, gdzieś przy korytarzu głównym (tzw. kręgosłupie) statku. Stery przejął kopilot (wcześniej jeden z pasażerów), należący do załogi
Błysku Cienia. Sprawdzono skafandry, ekwipunek, broń, dodatkowe narzędzia zgarnięte na czas operacji (Las-przecinak, kilka awaryjnych butli z powietrzem do oddychania, baterie – w tym spory akumulator, giętkie a wytrzymałe liny impregnowane przed próżnią, zaczepy magnetyczne. Niestety, większość z nich nie mogła wziąć swojego zwyczajowego opancerzenia – nie mieściło się pod skafandrami. Podobnie, jeśli ktoś miał, to zwyczajna broń palna też musiała pozostać na fregacie – była bezużyteczna w próżni bez wykorzystania specjalnej amunicji, której Ród Corax jeszcze nie posiadał.
Na koniec sprawdzili raz jeszcze szczelność skafandrów, zapas tlenu (sześć godzin na osobę, plus maksymalnie 30 minut z awaryjnych butli dla całej ekipy), sprawność nadajników awaryjnych oraz połączenie vox z mostkiem Tempesta tak za pomocą komunikatorów wbudowanych w skafander, jak i osobistych typu micro-bead. Wszystko grało.
Zaczepili się linami o uchwyty bezpieczeństwa, podobnie zrobili ze swoim sprzętem. Na Aquili nie było wytłaczania atmosfery. To był przykry, ale niezbędny koszt wliczony w działalność. Światło zmieniło kolor z pomarańczowego na czerwony. Właz się rozhermetyzował, puściły zaczepy. Pasażerami mocno szarpnęło, kiedy w sekundę wywiało wszystko z przedziału pasażerskiego z ogromnym hukiem. Po tej sekundzie była już tylko cisza, ich własny oddech i kontakt vox. Właz rozszerzył się na maksa. Światło zmieniło kolor na zielony.
Spacerowicze odpięli się od przedziału i... ruszyli. Najpierw voidborni, obcykani z Pustką i zerową grawitacją za pan brat. Poprowadzili resztę, wzajemnie spętaną jedną liną. Aquila zamknęła właz, obróciła się, mierząc z pokładowego multilasera w śluzę... i całą okolicę.
Nieważkość była... dziwnym uczuciem. Przepełniała atawistycznym lękiem, szczególnie w takim... otoczeniu.
Lęk lękiem, ale to było niebywałe przeżycie. Dla niektórych to był pierwszy raz, kiedy byli tak blisko gwiazd i mogli je dostrzec tak... intensywnie. I jeszcze te wraki, Pobojowisko, w całej okolicy.
Wreszcie, dolecieli (a raczej dodryfowali) do śluzy. A raczej grodzi awaryjnej, bo stanowiła niegdyś środek korytarza. Serwoczaszka, towarzysz Ramireza, zwinnie podleciała i zaczęła badać sytuację, za nic mając sobie specyfikę środowiska dzięki swojemu repulsorowi. Jej auspex spenetrował (choć dopiero po kilku minutach) stop hartowanej, pancernej stali i adamantytu, badając wnętrze. Korytarz był czysty, pozbawiony grawitacji, zasilania i atmosfery. Ciśnienie było zrównane z próżniowym. Można było bezpiecznie otworzyć wrota. Manualnie.
Ramirez zerwał blachy przykrywające odpowiednie panele, obnażając pneumatykę. Siłą mięśni (i z pomocą tęgiego ramienia serwitora-tragarza, którego ekipa zabrała ze sobą), dawno nieużywane elementy wreszcie ruszyły (pomogła precyzyjna aplikacja smaru pod ciśnieniem z mechadendrytu). Gródź została otwarta. Wnętrze było skąpane w kompletnym mroku, rozświetlanym jedynie przez lampy na hełmach skafandrów oraz nikłe światło gwiazd, teraz wpadające do środka.
Laserowe celowniki omiotły teren, podobnie jak tafla
skanującego światła z oka serwoczaszki, drobiazgowo przesuwająca się po wnętrzu.
Czysto. Stabilnie.
Wkroczyli... a raczej wkroczyła RT. Transmitowana na żywo, pict-vox, na mostek – a z mostku na całą resztę Tempesta. Uroczyste stąpnięcie. Dźwięk zaskakujących butów magnetycznych. Widok na podświetloną twarz wewnątrz skafandra, potem na całą okolicę i resztę ekipy. Tradycyjna formułka oraz modlitwa. Koniec transmisji.
Piętnaście minut później, Aquila z Lady-kapitan Winter Corax wlatywała do hangaru i przystępowała do procedury lądowania. Dwie lichtugi z armsmenami zaś były gotowe do akcji. Kolejny kwadrans miał upłynąć, kiedy RT zasiadła znowu na kapitańskim tronie.
Ale reszta już działała.
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=kcnukP6KW7Q[/MEDIA]
Voidborni bez żadnych problemów, pozostali z poważnymi trudnościami, ale jednak. Penetrowali kolejne korytarze... coraz bardziej zniszczone, strzaskane. Oprócz tego... nic. Żadnych znalezisk czy, odpukać, niebezpieczeństw. Dotarli do kręgosłupa, wielkiego korytarza łączącego kraniec z krańcem. Kiedyś, bo teraz to miejsce było zagracone i potężnie dojebane. Najwyraźniej detonacje metanu i rozłam statku odbiły się echem w konstrukcji wewnętrznego poszycia, doprowadzając do wypaczeń i – w konsekwencji – wewnętrznych pęknięć, złamań struktury. To była jednak wciąż najszybsza i chyba najbezpieczniejsza droga do czoła tej krypy.
Musieli ten dystans pokonać.