Na górze rozbrzmiał dzwonek. Zwyczajny, co napawało pewną dozą optymizmu. W oczekiwaniu na starego majordoma, awanturnicy wdali się w pogawędkę z Tadeuszem i Kunegundą, bo tak na imię miała zmutowana służka. Cassimir poza nieartykułowanymi dźwiękami i okrzykami nie mówił nic.
W zamku obecnie prym wiodła Margritte von Wittgenstein, czyli ta osoba, którą widzieli we wsi. Co ciekawe, oboje jej rodzice, Ingrid de domo Aretthaus-Knauff i Ludwig baron von Wittgenstein, żyli i mieli się co najmniej dobrze, mimo że stracili już zainteresowanie losami baronii i wycofali się do swoich enklaw w zamku. Baronowa spełniała się, zajmując swoimi ulubieńcami – kotami, a baron kilka lat temu zamknął się w wieży, tej bez okien aby poświęcić się komponowaniu muzyki. Był jeszcze najmłodszy brat lady Margritte, Kurt. Ale wedle słów Kunegundy był zdziwaczałym młodzieńcem, mającym nietypowe hobby – namiętnie wypychał zwierzęta. Średni z rodzeństwa, Gotthard wyjechał z Wittgensteinu i osiadł w Middenheim, gdzie ponoć piastował jakąś bardzo poważną funkcję.
Pytana o absztyfikantów baronówny, Kunegunda zaśmiała się perliście. – No wiecie, Panie von Attre… O takie rzeczy pytać… No byli… Ale żaden nie przypadł do gustu Pani… Nie ma Panienka szczęścia w miłości…
- Głupoty gadasz, Kunia – wszedł jej w słowo Tadeusz. – Pan von Frauheim uciekł jak zobaczył biedę we wsi, bo myślał, że jak w koligacje z Wittgensteinami wejdzie, to i bogaty się stanie. Baronowi von Ruttendorst serce stanęło, gdy zapoznał się z rodziną, ale co się dziwić. Stary grzyb był, to serce miał wysłużone. Bretończyk de Treuville chyba tylko po to przyjechał, żeby z murów w nurty Reiku skoczyć, a ten ostatni w nocy zniknął bez śladu. To pewnie oszust był, co skarbu szukał i pewnie w lochach go Sladrag zdybał.
- Ach, Ty wszystkiemu umiesz romantyczności odjąć – zasmuciła się służka. – Ale Pan tu o Ulfhednara pyta. Wielki to i możny Pan. A może i on o rękę Pani przyjechał się starać? Piękna by z nich para była – westchnęła Kunegunda, składając ręce. – Ten jego przyboczny jeno we mnie strach wzbudza. Ach, ciarki mnie przechodzą jak patrzę na jego muskularne ciało, te groźne oczy co mu spod rogów błyskają…
- Na cóż mnie starego, wołaliście? – rozległo się od drzwi i ukróciło paplaninę służki. W drzwiach stał zgarbiony, całkowicie łysy, odziany w niesamowicie wyblakłą, połataną liberię mężczyzna. Jego pomarszczona, żółtawa skóra pokryta była niezliczonymi starczymi plamami. Zapadnięte wargi wskazywały na kompletny brak uzębienia. W oczodół wciśnięty miał kryształowy monokl. Lewą rękę miał wciśniętą głęboko w kieszeń surduta. Gdy szedł cały jakoś tak przechylał się na lewo. – Cóż to za ważkie sprawy wymagają obecności Laurenza?
- Von Attre? Nie znam – oznajmił, kiedy Tadeusz wyjaśnił powód zawezwania go. – Zaprowadź gości do wielkiego hallu i powiedz służbie, żeby ich zakwaterowała w gościnnych. Pani z pewnością ich przyjmie później… - odwrócił się i pokuśtykał w kierunku kuchni. – Idę spać… I było mnie po to budzić…
- Ale… - powiedział tylko Tadeusz i machnął z rezygnacją ręką. Odwrócił się do awanturników. – Państwo pozwolą za mną.