Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-11-2019, 08:43   #116
Highlander
 
Highlander's Avatar
 
Reputacja: 1 Highlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputację
Pierwszy zjawił się Adam. Nie, nie Pierwszy z ludzi - jego pamiętał, tak samo jak Ewę. Ten, który przybył, nie miał faktycznie na imię Adam, przynajmniej nie za życia, ale był najbliższy ludzkości, którą kiedyś stworzyli, spośród istot, jakie anioł do tej pory spotkał. Adam wybrał swoje imię, gdy przekroczył bramy Zaświatów i zdecydował nie iść dalej. I tu pojawiał się pierwszy zgrzyt - nie miało być żadnego "dalej". Cudem było, że Schronienie przetrwało i dalej pozwalało ludzkości uniknąć niebytu, ale nie miało być niczego “dalej”. Rebecca, która dołączyła w krok za Adamem, była więcej niż jego dopełnieniem, tak jak Ewa była więcej niż tylko dopełnieniem oryginalnego Adama. Tam, gdzie on był smutkiem i powagą, ona wnosiła żywotność, za którą skrzydlaci tak pokochali ludzi. Tam, gdzie on żądał odpowiedzi dlaczego został wezwany, ona bystro obserwowała zanim wykonała jakikolwiek ruch. Oboje byli martwi, tragicznie zmarli w młodym wieku, w ostatnich miesiącach. Nie byli przewodnikami, którzy mogli oprowadzić Celine po wszystkich zakamarkach Zaświatów, ale w drodze do środka labiryntu mogli opowiedzieć jej wiele - wiele więcej o tym, co stało się z królestwem Halaku.

Na przykład o tym, czym była istota, która przybyła ich tropem. To… także był człowiek. Czuła to. Ale zdawał się niekompletny. Strach i ból, samotność i gniew - wszystkie te negatywne uczucia przepełniły go tak, że nie było miejsca na nic więcej. Pierwsza dwójka zachowała - mniej więcej - ludzką formę, choć w Zaświatach wcale nie było to przecież konieczne. Ostatni z przybyszy był wypaczony tymi żalem oraz goryczą, gotów roznosić je jak zarazę, i tylko czekał na okazję, żeby wziąć sprawę w swoje szpony i utopić w tej brei negatywności wcześniejszą dwójkę. Paradoksalnie, w sytuacji, w jakiej znajdowała się Celine, to on był przydatniejszy. Na teraz, monstrualny byt miał iść przodem i torować drogę do serca labiryntu, tropiąc to dziwne jestestwo, które wysysało życie z otoczenia. Dwa “ludzkie” duchy osłaniały tyły, idąc za Benonem i Dankworthem - co tworzyło okazję do rozmowy, i dawało choć minimalną szansę, że trójka przybyszów nie rzuci się sobie do gardeł już teraz.

Labirynt zielonych zarośli nie stanowił jednak zbyt dobrego miejsca do popychania nadnaturalnych wspominek. Przynajmniej nie w swojej obecnej formie. Z każdym krokiem droga stawała się trudniejsza w nawigacji. Momentami znikała pomiędzy ostrokrzewami, czasami zwężała się do cienkiej linii ginącej pośród stert liści, które sięgały wędrowcom do kolan. Okazjonalnie wzdymała się nawet do rozmiarów dwupasmowej szosy pokrytej dywanem z zielonej ściółki - tylko po to, aby chwilę później powrócić do sztywnych, klaustrofobicznych niemal ram tworzonych przez żywopłot. Masywne, nastroszone karmazynowymi kolcami korzenie wystawały z ziemi i drgały spazmatycznie, jakby grożąc, że za chwilę wystrzelą ku górze, by zmiażdżyć kończyny najmniej uważnego z piechurów i wciągnąć wrzeszczącego petenta w najczarniejsze z roślinnych odmętów. Sam Dankworth, który zapewne potrafiłby w normalnych warunkach narysować plan (tudzież plany) tego miejsca z pamięci, teraz poruszał się z grubsza “na czuja”, licząc w równej mierze na wdrożoną rutynę, co na nieświętą moc przestrzennej improwizacji.


Przywołanie przez Benona duchowej hałastry miało w zasadzie wynik zbawienny. Choć... bez dwójki upiorów mógłby się pewnie obejść. To powykręcane, wypaczone gniewem i strachem widmo wykonywało lwią część pracy, poruszając się przez utkany z roślinności bezład z wprawą gończego psa ściagającego lisa. Tak, zlepek groteskowych kończyn zakrapianych bezsilną nienawiścią zdecydowanie czuł coś w sercu ekosystemowego pierdolnika i podążał bezbłędnie ku swojej... no właśnie, czemu? Zdobyczy? Nagrodzie? A może zgubie? Czy nierozsądnym byłoby przypuszczać, że smolisty, migający jak wadliwe nagranie drab po prostu wiódł ich wszystkich na swoje upragnione zatracenie? Tak czy inaczej... podszepty jego wewnętrznego kompasu pokrywały się z sugestiami Dankwortha. Ale widmo mogło pozwolić sobie na nonszalanckie (w zasadzie to karkołomne) parcie do przodu. Tego samego nie dało się niestety powiedzieć o dwójce upiorów, które mimo (a może z powodu?) wielu lat eterycznego stażu zdawały się ledwie utrzymywać na twarzach wyrazy stoicyzmu. Ich opanowanie było równie cienkie i trwałe co skrawek przemoczonego papieru toaletowego. Była w tym jakaś ironia... osoby, które zmarły dawno temu, bały się o swoje żywoty najbardziej.

- Dankworth - Benon zatrzymał się po tym, jak w końcu nadnaturalne zmysły Upadłej przebiły się przez otumaniającą mgłę otaczającą labirynt. Namierzył bowiem stworzenie, którego żywot oraz ładunek energetyczny mierzyło się w tysiącleciach.
- Hm? - Starszy mężczyzna także się zatrzymał. W przeciwieństwie do innych członków pochodu nie posiadał darów, które pozwalałyby mu na zgłębianie wypaczeń okolicznej gęstwiny. Przeżył jednak wystarczająco wiele na ziemskim padole, by zdawać sobie sprawę, kiedy sytuacja staje się ciekawa mniej - a taki obrót spraw sugerował ton głosu Celine. Duchowe posiłki także dołączyły do postoju. Upiory dalej emanowały mieszanką niepewności i ostrożności. Widmo - przykucnięte na kolanach, przygarbione i grzebiące pazurzastą łapą w ziemi - miało uśmiech jak ten cholerny kreskówkowy pies, który akompaniował niejakiemu panu Dastardly. Tylko czy był jakiś podtekst dla tej szczerzącej się mordy? W końcu szaleństwo nie potrzebowało argumentacji i powodów. Tym bardziej powodów do radości.
- Co najstarszego żyło w tym labiryncie? - Pytanie było proste, ale dalej ton niósł ze sobą informację o potencjalnym wdepnięciu w głębokie szambo. - Bo to, co na nas czeka - a czeka - to nie jest jednoroczny krzaczek.
- Wiesz, chłopcze... tu czas rządzi się własnymi zasadami. O czym powinien był już powiedzieć Ci fakt, że pani tego miejsca żyje w przesłodzonej bajce kreowanej na kształt literackiej brei z osiemnastego wieku - przypomniał, po czym kontynuował. - Ale... pracowałem tu od samego początku i wiem, że jeśli już, to czas z reguły ciągnięty jest w stronę utrzymania wymarzonego status quo. Rzeczy mogą się zmieniać chaotycznie, bez ładu czy składu. Ba, zmieniają się często, o czym już chyba wspominałem. Ale żadnych przeskoków czasoprzestrzennych czy gości z czasów antycznych to ja tu nigdy nie uświadczyłem... jak dotąd, przynajmniej - zeznał dokładnie, najpewniej mając świadomość, że braki w sprawozdaniu mogą kosztować ich wszystkich cztery litery.
- No to właśnie masz. Dokładnie tam, gdzie chcemy iść. A wy, czujecie to? - zwrócił się do dwójki duchów za sobą, bądź co bądź mających większy staż w tej części świata. Potencjał istoty kusił Benona, ale jeżeli była tak stara, tak zagnieżdżona w tym miejscu, to raczej nie można było liczyć na to, że zechce się do nich przyłączyć. Nie bez podania swojej ceny, a drobnych opłat za nocleg anielica miała już dość na dziś.

- Ja... tak, czuję coś - przyznał Adam. - To bardzo dziwne uczucie, nie wiem do końca, jak je wyrazić. Takie... paradoksalne? - zasępił się, niezadowolony z dobranego słowa.
- To tak, jakby ktoś... zlepił razem uosobienie rozkładu i... nieskrępowanego niczym rozrostu natury? Nie. Może nie do końca rozkładu... zastoju. Bezruchu. Inercji. - upiór wyrzucił z siebie serię słów mając nadzieję, że któreś z nich zdoła należycie oddać to, co rezonowało teraz w jego wnętrzu. Rebecca, choć wywołana do odpowiedzi, nie odezwała się słowem, jej wcześniejsza pewność siebie uleciała w siną dal.
- Hah. Hahah. Dobrze chłoptaś gada! Dobrze! Jakby ktoś pierdolnął Mateczkę Naturę przez potylicę budzikiem. A potem zerżnął jej nieprzytomne truchło! - Za to nieproszony o opinię zlepek groteski nie miał żadnych problemów - z jakże obrazowym - przedstawieniem swoich odczuć. Musiał je też bardzo dokładnie wizualizować, bo kończąc opis oblizał lubieżnie swoje spękane wargi.


 
Highlander jest offline