Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-11-2019, 01:10   #4
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Luksusowa podróż na pokładzie długodziobego, trójmasztowego Hardego Petrelca była przygodą sama w sobie. Owszem. Kurs na Wrota Zachodu obfitował w dni pełne nudy i rutyny, ale nie brakowało też napięcia jak gdy nieopodal Wavecrest wpłynęli na wzburzone i targane sztormem morze. Chessentyjski bryg unosił się wówczas na gigantycznych falach pośród skłóconych ze sobą wiatrów niczym orzechowa łupinka, a Villem z podziwem dla nieludzkich sił morza i nie mniejszym od niego przerażeniem pomagał umocować poluzowany miotacz harpunów, który ruszył w tan po pokładzie. Zasapany i wycieńczony później ze swą towarzyszką miał jednaką ochotę śmiać się pełnią życia co krzyczeć co sił wespół z wiatrami. Fakt faktem, uratowany miotacz rychło się przydał gdy mijali pirackie mateczniki które upstrzyły skalny archipelag pośrodku morza. Nie obyło się bez paru bitew, które choć pozwoliły poczuć czar przygody, nie wniosły do podróży niczego tak oczekiwanego jak mapa skarbów, czy tajemniczy list w butelce. Tym sposobem Hardy Petrelec pomknął przez fale w kierunku wysp Prespur stanowiących oazę cywilizacji w tej targanej przez nieposkromiony żywioł morskiej krainie. W porcie kontrolowanym przez Cormyr można było spotkać podróżnych ze wszystkich krain o jakich można by było śnić. Sama wyspa jednak niczym ciekawym nie dysponowała i był to dłużący się tydzień oczekiwań. Może poza nocą spędzoną w pobliskiej Wieży Gwiazd, której wewnętrzne ściany były niczym wierna mapa nocnego nieba. Dowiedzieli się tylko, że budowniczy wieży był jakimś skazanym na wygnanie cormyrskim magiem.
I tak po przeszło czterdziestu dniach, Carys i Villem zawitali we Wrotach Zachodu.


Villem Adlerberg bez najmniejszych wątpliwości pochodził z odległej krainy. Choć dołączył do karawany wraz z Carys Fiaghruagach we Wrotach Zachody prawie miesiąc temu, codziennie był starannie ogolony, uczesany i nienagannie czysty. W przeciwieństwie zresztą do lokalnych mężczyzn, dla których niedorzeczną normą była rzadka, lub przetłuszczona szczecina jaką w Chessencie mógłby się poszczycić najwyżej stary stajenny. Młody gwardzista jednak nie dawał odczuć swojego zdania w tym temacie innym podróżnym. Szanował ich zwyczaje nawet jeśli szedł za nimi nieprzyjemny zapach zdrożonego ciała.
Poza gładkim licem, Villema wyróżniało jednak też parę innych przymiotów. Pierwszym był piękny stalowo szary koń, którego wołał Frant.


Frant był koniem wielkim i narowistym. Kudłata, acz zawsze wyczesana grzywa bujnością dorównywała kopytom zwierzęcia, a te bez ustanku, niespokojnie tańczyły po zakurzonym dukcie jakby w oczekiwaniu na walkę. Raz się tylko Frant podczas całej podróży zawahał. Gdy wielka tygrysica zastąpiła mu drogę na przód peletonu. Zaskoczony drapieżnikiem koń wierzgnął niepewnie, ale zaraz zaczął machać gniewnie głową na boki. Drugą była zbroja i miecz. Młodzian bez trudu poruszał się w matowo-ciemnej płycie dzień w dzień, a przy jego boku zawsze był długi miecz o szerokim nad miarę ostrzu i wydłużonym jelcu. Czy był to zaledwie popisowy brzeszczot, czy faktyczna broń pierwszego wyboru, orzec się nie dało, bo się sposobność nie nadarzyła.


Kolejną ciekawostką, która już na pierwszy rzut oka wyróżniała Carys i Villema był zaś Liam. Stary, księżycowy elf zdawał się nie porozumiewać we wspólnym języku i co dało się zauważyć, na dłoni miał coś na kształt piętna. Usługiwał też obojgu przy każdym postoju czy to pichcąc potrawy, piorąc odzież, doglądając koni, czy przy wzuwaniu zbroi pomagając. Z drugiej jednak strony traktował oboje arystokratów z zadziwiająco ojcowską troskliwością, a oni sami odnosili się do niego z szacunkiem i sympatią nie raz wyręczając go w jego jakby się zdawało obowiązkach.
Villem zresztą niesprowokowany, nigdy słowem ni uczynkiem nie uchybiał ni możnym ni prostaczkom zawsze prezentując dobre maniery niebaczny na towarzyszące temu komentarze, czy zdziwienia. I jeśli coś w tworzonym przezeń obrazie rycerza w lśniącej zbroi trochę nie pasowało to skłonność do hazardu. Panicz Adlerberg bowiem jakkolwiek sam, co rzecz jasna, nie chodził po karawanie z propozycją partyjki, ilekroć mijał grających przystawał by zlustrować sytuację. Zaś zagadnięty, czy by nie dołączył, zgadzał się zazwyczaj, bez względu na stan urodzenia przeciwników. Stając się przy tym nieco bardziej wylewnym i towarzyskim niż zazwyczaj, co było powodem wielu przekomarzanek z jego towarzyszką.


Villem bowiem, co po prawdzie było najważniejsze w jego osoby przedstawieniu, był nieodłącznym towarzyszem Carys Fiaghruagach. Czarodziejka była dlań tą szerszą częścią jego uśmiechu. Tym żywszym tonem wybuchu radości. Tą łagodniejszą stroną dumnego rycerza. Gdy ona się zatrzymywała, przystawał i on. Gdy się śmiała, promieniał i on. Gdy drżała, ujmował ją za dłoń by sprawdzić, czy nie zmarzła. Rozmawiali często w swojej ojczystej mowie wymieniając uwagi o nowych mijanych krainach i przyuważonych zwyczajach. Posiłki spożywali razem, czasem sami, czasem z innymi podróżnymi co szczególnie cieszyło Carys. Nawet na spoczynek udawali się razem. Jej żartom z jego zamiłowania do hazardu nie pozostawał jednak bierny, bo choć jego słabostka miała charakter nieco przyziemny (mimo iż sam się zarzekał, że ocena ryzyka jest częścią strategii), tak i ona nie była czułych punktów pozbawiona. Nawet jeśli jej własny był o niebo szlachetniejszy. Carys bowiem w oczach Villema zawsze nadto przejmowała się losem maluczkich dzięki czemu pewnie już dawno oddałaby im ostatnią część swojej garderoby gdyby nie to, że zupełnym przypadkiem tym razem nie należała ona w całości do niej.

Ogłoszenie z miejsca przykuło jego uwagę. Był obcym w tej przedziwnej krainie, ale uważał, że język panowania jest uniwersalny. Tym czasem pierwszy raz widział by suweren swych ziem miast swej drużynie polecić ubicie gada, prosił się o to swym nazwiskiem i pieczęcią w przydrożnych karczmach. Co niebywalsze zaś w zamian oferując każdemu komu popadnie zaszczyty i tytuły.
Odczepił ogłoszenie i uprzedziwszy malutkiego karczmarza, że zaraz je przypnie na powrót, wziął do stołu, przy którym rudowłosa czarodziejka spisywała coś w swojej księdze.
- Spójrz Carys - położył ogłoszenie i stuknął w nie palcem, choć dziewczyna z zapałem coś zapisywała - Baron szuka przygodnych awanturników, którzy zaprowadzą porządek w jego baronii i ubiją smoka.
- Mhmm… - dziewczyna niby przytaknęła, a pióro w jej dłoni pląsało po pergaminie.
Wiedział co to oznacza. On też tak jak i Carys nie przykładał się podczas nauki do heraldyki, czy wiedzy o rodach panujących zdając sobie sprawę, że w szerokim świecie, który mieli zobaczyć, lokalna wiedza i tak na nic się nie przyda. I ani nazwisko barona, ani tajniki zarządzania baronią nic mu nie mówiły. A jej ponadto nie interesowały. Ale mimo to ciekaw był jej zdania. I wiedział jak się do niego dostać.
- Jakaż niedola one biedne chłopstwo dotykać na co dzień musi skoro ich pan świeżo wyklutego gada ubić w stanie nie jest….

Jednocześnie zamiar miał też karczmarza o to kto owo ogłoszenie przybił i kimże jest pan na Secomber, zapytać.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline