Miejsce: Ostland; Ristedt; gospoda “Pod odyńcem”
Czas: 2519.VIII.11 Wellentag (1/8); ranek
Warunki: umiarkowanie; sucho; jasno; na zewnątrz umiarkowanie i pogodnie
Karl i Tladin
Poza drewnianymi ścianami “Odyńca” zaległ całkiem ładny i słoneczny poranek. Wyglądał zapraszająco jakby Tall był łaskawy podróżom dzisiejszego poranka. Niebo było błękitne a przez oszklone okna karczmy do środka wpadały zakosami promienie słoneczne. Znów, jak w każdej innej karczmie, zeszli się goście i z zewnątrz i z wewnątrz gospody aby posilić się przed nadchodzącym dniem. Jedni szykowali się do drogi inni, o czymś rozmawiali a jeszcze inni czekali na coś czy na kogoś.
Karl, Tladin, Ragnis i Adolphus oraz ochroniarze młodego szlachcica zebrali się razem przy jednym stole by posilać się śniadaniem serwowanym przez uroczą kelnerkę. Zgodnie z imperialną tradycją jak zwykle trzonem strawy była kasza. Do wyboru były tym razem dwie, gryczana i jaglana. Do tego sos który dodawał smaku i wilgoci do tej dość suchej kaszy. I jeszcze trochę mięsa i surówki ze świeżych warzyw. Wyglądało na to, że póki operują po cywilizowanej okolicy gdzie jak na razie wszyscy respektowali list żelazny z wolfenburskiego ratusza to głód raczej nie powinien nikomu w ich służbie zaglądać w oczy. Podobnie było z noclegiem i paszą dla zwierząt. Tylko raz, w tą pierwszą noc po wyjeździe ze stolicy Ostlandu z powodu ulewy która skumulowała podróżnych w niesamowitej gęstwie, odmówiono im noclegi w pokojach bo wolnych pokojów już nie było. Ale nawet wówczas nie odmówiono im noclego jako takiego chociaż oznaczałoby to nocleg we wspólnej izbie razem z tymi dla których też zabrakło pokojów. Więc jak na razie pod względem wygody służba w służbie ratusza wyglądała jeszcze nie najgorzej.
Co innego natomiast gdy szło o werbowanie nowych członków wyprawy. Jechać na koniec świata? Przynajmniej tego cywilizowanego. Jechać w górską dzicz? Nie, na to ani Karl ani Tladin nie znaleźli chętnych. Nie było się co dziwić. W górach nie było żadnych miast, zamków, stanic ani nic co zazwyczaj mogłoby skłonić kogoś aby przyłączył się dla wspólnoty interesów. Po prostu nie natrafili na kogoś kto by miał potrzebę i cel zasuwać tym późnym latem gdzieś w górskie pustkowia. Nawet nie było krasnoludzkich twierdz jak w górach otaczających murem Imperium do których można by podróżować w jakimś celu.
Nie oznaczało to, że ten czy tamten nie wyraził zainteresowania propozycją. Propozycją pracy. Przez te parę dni zdarzyło się, że ktoś może i byłby skłonny ruszyć na szlak jako najemnik, karawaniarz, tropiciel czy czeladź obozowa. Ale oczywiście nie za darmo. Sprawa rozbijała się o pieniądze. Każdy chciał mieć swój żołd i wynagrodzenia za narażanie zdrowia i życia w tak niepewnej wyprawie. W końcu Karl i Tladin też nie jechali w taką podróż za darmo. I inni mieli podobne poglądy. Wystarczyło rozsupłać sakiewkę i ktoś do pomocy, w takiej czy innej roli pewnie by się znalazł. Zwłaszcza, że Ristedt nie było małym miastem. Przed górami jeszcze tylko Lenkster było większą miejscowością na trasie. A im bliżej gór tym powinno być puściej w okruchy ludzkiej cywilizacji. Na razie znajdowali się w całkiem uczęszczanej i ludnej okolicy.
Więc jakoś dziwnym trafem nikt chętny dołączyć się za ładne oczy i chęć przygody nie trafił się przez ten wypoczynek w Ristedt. Ale wypoczynek się przydał. Manfred i Dieter wrócili do zdrowia więc byli zwarci i gotowi do drogi. I pobyt w mieście pozwolił na sycenie oczu i uszu pokazem cyrkowców. A z bliska okazało się, że jest to ten sam cyrk co dawał występy w samym Wolfenburgu gdy podróżnicy stacjonowali jeszcze we “Włóczykiju”. Znów można było cieszyć się z występów artystów wszelakich. A czego tam nie było! I tresowany niedźwiedź, i snotling na łańcuchu, i akrobaci, lalkarze, skecze, zagadki, dowcipy, satyry na znane i mniej znane publiczności osoby i wydarzenia. Można było się pośmiać, rozerwać, rzucić drobniaki do kapelusza i kupić jakąś przekąskę od przechodzących z nimi dzieci cyrkowców. Oczywiście gwiazdą programu była ciemnowłosa Astrid która znów dawała mistrzowski popis posługiwania się pejczem i łańcuchem. Kolejne deski, wiadra z wodą i dynie pękały pod uderzeniem jak nie bicza to łańcucha. Wydawało się, że ta egzotyczna broń, w rękach wprawnej artystki jest niepowstrzymana. Przedstawienie dawało dreszczyk emocji i grozy polanej kuszącą otoczką przyjemnej dla oka artystki. Tak, było na co popatrzeć. I to nie tylko w Angestag gdy Karl z Tladinem poszli na plac po raz pierwszy ale cyrkowcy nadal bawili w mieście dając przedstawienie zanim znów zwinął manatki i nie ruszą dalej w trasę.
Ale to było wczoraj czy przedwczoraj. Dzisiaj poranek zakłóciła jakaś młoda kobieta która z impetem prawie zbiegła ze schodów prowadzących do pokojów na górze. W dłoniach trzymała jakąś suknie czy inne ubranie. Mówiła pełna goryczy i pretensji na tyle głośno, że pewnie wszyscy goście ją słyszeli, w tym też i ci co pracowali dla wolfenburskiego ratusza. Wyglądała na jakiegoś żaka czy kleryka sądząc po szatach jakie miała na sobie. Chociaż bez bogatości, raczej skromnie. I chyba coś z praniem było nie tak co właśnie ta kobieta w sile wieku wymownie reklamowała u karczmarza a ten starał się chyba dość co się właściwie stało. Niemniej dziewczyna o dziwnym akcencie, mówiła bardzo szybko i niezbyt gramatycznie do tego wstawiając jakieś dziwne słowa które Karl i Tladin rozumieli tak samo jak karczmarz. Przynajmniej sądząc po minie karczmarza.
A kilka stołów dalej też siedziała ciekawa parka. Krasnolud z elfem. Obaj chyba byli tutaj i wczorajszego wieczoru chociaż wieczorem nie byli tak “zrobieni” jak teraz. Obaj bowiem ledwo siedzieli na swoich ławach. Krasnolud “przybił gwoździa” do stołu i ledwo coś tam mamrotał poruszał głową. Elf jeszcze siedział i kiwał trochę się przy tym kolebał. Trudno było z perspektywy paru stołów dostrzec czy usłyszeć czy o czymś rozmawiają, czy upijają się na smutno czy na wesoło, czy też może to tylko takie pierwsze wrażenie. Niemniej widok naprutego elfa i krasnoluda przy jednym stole codziennym na pewno nie był.