Zmierzch 21 Brauzeit 2518 KI, brama Herrendorfu
Niewiele było momentów w życiu panny Olivii Hochberg, które obdarowałby ją podobną intensywnością doznań. Te nieliczne sytuacje obejmowały fontanny szczęścia, objawienia rozkoszy, szczepy życia. Znalazła się w zgoła innej sytuacji. Śmierć walczyła z nieśmiercią, jak ze swym krzywym zwierciadlanym odbiciem cudem powołanym do bycia. Dziewczyna balansowała na krawędzi między fascynacją i przerażeniem.
Pozbawione życia i porządku praczłonki puszczy szukały ciepła stóp małej czarownicy, działo się jak mówiła, łaknęły pełnych młodzieńczej energii ciał. Tkając delikatnie
Ghyran, cięła je niczym lancetem. Było to wszak jak piłowanie pazurów bestii pilniczkiem dla dam. A bestia ryczała coraz głośniej, przez gardła mieszkańców, rażących się nawzajem strachem. Strach spadł na osadę rojem śmierdzącego
Dhar.
Zachowując resztki przytomności, ale nie słabnąc w wierze w moc Ametystowej Czarodziejki, Olivia cofnęła się pociągając za sobą Valdemara, by nie przeszkadzał skupiać się Pani. Choć zahipnotyzowana fioletowym blaskiem, postanowiła utkać swoje światło. Przesunęła kapłana za plecy Hansa Hansa i klęknąwszy przed wojownikiem rozpoczęła splatanie wiatrów magii. Skupiona, choć niekomfortowo motywowana strachem, nie łączyła ich po kolei jak wcześniej. Używając dwu dłoni, nóg, nosa, języka wysuwając go, ku lepszemu smakowaniu kolorów, wzroku przemienionego,(choć żałowała tego co zobaczyła), powoniła, kreśliła w błocie nieskładne linie, łowiła wiatry po rysunku gwiazdy. By skończyć na
Hysk, zaczęła od
Azyr,
Aqshy, dalej
Chamon, Ulgu, Ghur, Ghylan, Shyish i wreszcie Hysk.
Tym razem tkała linie schludnie, czy nawet skromnie, tylko te potrzebne. Gwiazda nie była eteryczną metaflorą, a elegancką biżuterią porządku w bezmyślnie zdewastowanym eterze. Przyodziana w nią Olivia poczuła się znacznie pewniej szepcząc formułę zaklęcia, zaś w palcach rozcierając oliwę i kropiąc tą podłoże.