Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-11-2019, 17:40   #47
Dedallot
 
Dedallot's Avatar
 
Reputacja: 1 Dedallot ma wspaniałą reputacjęDedallot ma wspaniałą reputacjęDedallot ma wspaniałą reputacjęDedallot ma wspaniałą reputacjęDedallot ma wspaniałą reputacjęDedallot ma wspaniałą reputacjęDedallot ma wspaniałą reputacjęDedallot ma wspaniałą reputacjęDedallot ma wspaniałą reputacjęDedallot ma wspaniałą reputacjęDedallot ma wspaniałą reputację
– Nic nie rozumiesz… – Rzuciła wciąż grzebiąc w palenisku. – Tylko ci się wydaje, że rozumiesz. Mój ojciec jest pewnie teraz starym człowiekiem… pewnie ma już ponad osiemdziesiąt lat, a może nawet już nie żyje… od kilku lat nie pytam już o niego. Może zwyczajnie boję się dowiedzieć, że umarł, a ja nie mogłam nawet się z nim pożegnać. I teraz boję się zapytać…

Przewróciłam oczami. Na pewno nie zamierzałam dociekać. Odkorkowałam fiolkę i spuściłam jedna krople na swoją dłoń, a następnie ją zlizałam. Nieco cierpki posmak objął mój język.
- W takim razie nie pytaj - odparłam i schowałam naczynie.

– Ty nie masz takich dylematów… ty pewnie wolałabyś, żeby twoi rodzice nie żyli… – Rzuciła oschle. – Czy mój ojciec… człowiek, który dał mi życie i wskazał kierunek… kapłan Galadriel, wciąż żyje i jest zdrowy? – Wydusiła z siebie.

Tak czułam w głębi duszy, że wypowie imię mojego mentora. Jakiś tak odkąd opuściłam zakonne mury, odnosiłam wrażenie, że nic przy mnie nie działo się przypadkiem... Ale wolałabym, żeby robiła sobie teraz durne żarty. Głowa znów mnie zaczęła boleć.
- Ma się dobrze. Jak na starca - powiedziałam zachowawczo, nie patrząc na nią. Po tym co już mi zaprezentowała jak reaguje uznałam, że nie będę wspominać, że jest on moim mentorem od samego początku mojego pobytu w zakonie.

– Zabawne… – Rzuciła. – Chciałam usłyszeć, że żyje… ale jednocześnie gdyby zmarł… nie musiałabym się już o niego martwić… – Podeszła. – Dobrze go znałaś? – Zapytała szczerze.

"Na tyle, żeby wiedzieć, że tego swojego parszywego charakteru na pewno nie masz po nim" pomyślałam z ironią.
- Wszyscy szanują go za wiedzę i umiejętność jej przekazywania - odparłam niby od niechcenia.

– Tak… – Uśmiechnęła się. – Dziękuję… – Powiedziała i położyła rękę na twoim ramieniu. – Prześpij się, ja popilnuję pacjenta… Przepraszam jeśli cię uraziłam… chyba zwyczajnie źle cię oceniłam.

- Nie trzeba - odsunęłam się by zdjęła ze mnie swoją rękę. - Spałam w drodze więc i tak nie zasnę - dodałam w tonie wyjaśnienia.

– No to chyba dziś, żadna z nas nie zaśnie… – Powiedziała i usiadła pod ścianą. – Mam nadzieję, że nie zaczniesz pogardzać Galadrielem, za błędy dawnych czasów…

- Czas pokaże - stwierdziłam tylko. Nie chciałam wierzyć, że to prawda. Galadriel był mi najbliższą osobą, troszczył się o mnie w najtrudniejszych dla mnie chwilach i nie wyobrażałam sobie, że mógłby tak się zachować. Teraz czułam, że Toriel zdecydowanie za dużo rzucił mi na barki.

Druidka nie wracała już do rozmowy. Zamiast tego zajęła się krzątaniem po izbie. Przygotowywała jakieś wywary i leki, co jakiś czas podchodząc do chorego i przyglądając się, czy w jego stanie nie następują jakieś zmiany.

Czułam się fatalnie. Sama nie wiedziałam co najbardziej na mnie wpłynęło: zmęczenie, uraz głowy, walka o życie, czy rewelacje na temat mojego mentora. Głowa mi pękała i chyba jedynym moim pocieszeniem było to, że już na wstępie wyglądałam jak stygnący trup, więc róznica między mną przed wyznaniem druidki, a mną po tym wyznaniu, była nieznaczna szczególnie, że zdążyła mnie porządnie zirytować chwilę wcześniej. Z własnej woli nie podejmowałam rozmów.

Większość czasu spędzałam na modlitwach do Toriela. Uspokajały mnie i pozwalały odzyskać skupienie na tym co było teraz najważniejsze. Co jakiś czas podawałam lekarzowi wywary, które miały stabilizować jego stan i pomóc mu zawrócić z drogi do bogów.

Mimochodem zwracałaś uwagę na ruchy i metody przygotowania leków przez półelfkę i niemal w każdym z nich zauważałaś ruchy swojego mentora… To jak mieszała mikstury unosząc je lekko ponad poziom oczu i wpatrując się w nie od dołu. To jak miażdżyła składniki w moździerzu układając dłonie w tak charakterystyczny sposób.

Ale najbardziej rzucało się to charakterystyczne podchodzenie do pacjenta… sposób w jaki sprawdzała czy nie ma gorączki, nawet to z której strony podchodziła… jej stanowczość połączona z niekłamaną troską… i marudzenie pod nosem... to był Galadriel jakiego pamiętałaś…

Było to dziwacznym zrządzeniem losu. Za dużo tego wszystkiego spadło na mnie w jednej chwili. Nawet nie wiedziałam czy chce konfrontować z mentorem nowe informacje o nim. Miałam wrażenie, jakbym z każdym stawianym poza murami zakonu krokiem gubiła się coraz bardziej. Ale za to chyba lepiej zaczynałam rozumieć czemu Galadriel zaopiekował się mną i czemu tak dobrze się z nim rozumiałam. Bo miał córkę i wychował ją nim miał okazję zająć się mną.

W toku burzliwych rozmyślań, które starałam się okiełznać modlitwami, mogłam przynajmniej stwierdzić, że Galadriel nigdy nie wyraził się opinią, która by teraz mogła zostać uznana za hipokryzję. Zastanawiałam się, jak wielu kapłanów niedochowało ślubów celibatu, bo sama w krótkim czasie dowiedziałam się o zbyt wielu przypadkach. Po co więc była ta farsa z przyrzekaniem tego?!

Z tego wszystkiego zaczęłam przyjmować wersję przeora, że nie powinnam opuszczać zakonu. Aż strach zaczynał mnie oblatywać o to o czym zamierzał ze mną rozmawiać sam Cesarz. Koniecznie musiałam sobie wziąć krople na uspokojenie... Ale tak by druidka tego nie widziała.

*** *** ***

– Napijesz się herbaty? – Zapytała w końcu kobieta. – Mam melisę… chyba każdej z nas przyda się chwila wyciszenia…

Po tym jak zaaplikowałam sobie dość spora dawkę kropli na ukojenie nerwów, wypicie herbatki z melisy ululało by mnie na stojąco.
- Nie dziękuję - pokręciłam głową, ale widząc, że kobieta stara się być miła to nie mogłam jej dalej ignorować. - Ale przyda mi się wrzątek do suszu złocienia - poprosiłam.

– Nie radzę ci łączyć złocienia z tymi kroplami… – Rzuciła. – Wyczułam w nich zapach żurawiny… zapewne sok z owocu dodano ze względu na dużą dostępność w waszym regionie i szerokie zastosowania zdrowotne dodany dla wzbogacenia właściwej mieszanki… jeśli zmieszasz sok z żurawiny z wywarem ze złocienia, to obniżysz sobie krzepliwość krwi i rana na głowie może ci się znowu otworzyć…

Gdybym wzięła minimalną dawkę to mogłabym zbyć jej uwagę, jednak nie pożałowałam sobie... No i zachodziłam w głowę jak zauważyła, że je w ogóle wzięłam. Czyżby półelfy miały czulszy węch? Zaprzeczać nie zamierzałam, a nawet zawahałam się po jej uwadze.
Ale wzięłam w końcu woreczek z suszem.

- Choć siebie nie widziałam, to podejrzewam, że oprócz rozcięcia mam też porządny krwiak - zauważyłam. - W takim wypadku nawet lepiej wyjdzie jak rozrzedzę sobie w ten sposób krew.

– Jak wolisz… ale pamiętaj, że znajdujesz się na terenie plemienia krwawego znaku a jutro gdy będziecie odchodzić nie wiesz czy nie przyjdzie wam znowu z nimi walczyć, wtedy zapewne wolałabyś się nie wykrwawić od byle rany. – Zauważyła podchodząc z metalowym wiaderkiem pełnym parującej wody.

- I tak nie daję sobie obecnie wielkich szans w walce z wprawionymi wojownikami i myśliwymi - wzruszyłam ramionami. - A tak przynajmniej mam pewność, że nie dostanę udaru - uśmiechnęłam się nieznacznie.

– Nie dajesz sobie szans? – Nalała wrzątku do glinianego kubka i podała abyś mogła wrzucić doń zioła. – Masz tak słabe zdanie o sobie?

Rozsupłałam woreczek i wzięłam szczyptę suszu w palce, a następnie sprószyłam nimi gorącą wodę.
- Jedno nie ma z drugim większego znaczenia - odparłam, gdy starannie wiązałam sznureczki sakiewki ze złocieniem. - Dożyłam do teraz, więc raczej Toriel trzyma nade mną pieczę

– Może i tak… – Usiadła obok z kubkiem melisy i pogrążyła się w myślach, z wolna sącząc herbatę.

- Jak ci na imię ? - zapytałam ją, wpatrując się jak fusy idą na dno mojego kubka.

– Nie lubię używania imion… nic o nas nie mówią a mogą tylko wprowadzić w błąd. – Rzuciła. – W końcu każde imię coś znaczy… i gdy nazwą cię imieniem, które oznacza wielkiego wojownika, zaś ty zostajesz uzdrowicielem, imię jest niczym więcej jak kłamstwem…

- Skoro tak wolisz - nie naciskałam, bo najwyżej dowiem się od Garadiela jeśli to wszystko było prawdą... Tak, krople zadziałały doskonale i w cudowny sposób wzięły moje nerwy na krótką smycz, przez co przestałam się irytować tym tematem.

Poczekałam aż napar mi trochę ostygnie i dopiero zaczęłam go sączyć małymi łykami.

– Jak trafiłaś na te dwie? – Zapytała rzucając spojrzenie w kierunku drzwi za którymi spała bardka.

- Przyczepiły się do mnie - odpowiedziałam. - Nie zadziałały na nie prośby by tego nie robiły.

– Siłą na wóz cię nie wsadziły… – Stwierdziła.

- Nie, bo wóz prowadziły za mną i grupą kapłanów - wyjaśniłam. - Kilka problemów później znaleźliśmy się tu.

– Chyba problemy lubią się ciebie trzymać… – Rzuciła z uśmiechem. – Tak naprawdę chyba źle zaczęłyśmy… Wszystkich kapłanów porównuję z moim ojcem… więc jak zobaczyłam ciebie na tym wozie, siedzącą jak przerażona pokraka nad tym truchłem, pomyślałam jedno… “po kiego taką sierotę wysłali na step” – Westchnęła. – Przepraszam… mój ojciec wydawał mi się innym kapłanem, takim co zawsze zachowywał zimną krew i wiedział kiedy użyć broni, a kiedy medykamentu czy dobrego słowa. Przez to, każdy kto taki nie jest wydaje mi się być kpiną z Toriela… ale widzę teraz, że to było cholernie niesprawiedliwe, bo jesteś całkiem w porządku.

Zaśmiałam się lekko.
- Oh, czyli się przyznajesz, że lubisz oceniać innych bez poznawania ich? - miałam swoją odrobinę satysfakcji z tego jej przyznania się. - Tak się składa, że mój wiek to nawet nie ćwierć tego co ma na karku Galadriel? - sarknęłam. - Byłoby przesadą, gdybym była już taka zaradna jak on... - westchnęłam. - No i zapominasz, że oberwałam po głowie kamieniem. Ciężko wtedy nie wyglądać jak… Przerażona pokraka - mrugnęłam do niej.

– Faktycznie… przerzucasz się jak smarkula… – Szturchnęła cię łokciem. – Mojego ojca ostatni raz widziałam dwadzieścia pięć lat temu… już wtedy był niemłody. Tu mnie masz… ale wciąż uważam, że ten kamień to żadna wymówka.

- Jestem gotowa bardzo się z tym nie zgodzić - powiedziałam i napiłam się swoich ziółek. - Najwidoczniej jestem delikatnym kwiatkiem, który przysycha jeśli tylko jego warunki bytowe ulegną drobnej zmianie - mruknęłam.

– Eeee tam… gadanie. – Rzuciła. – Człowiek jest w stanie przyzwyczaić się do wszystkiego. Ja zaś uparcie twierdzę, że masz cholernie duży potencjał… czemu? Bo gdy akurat się ze sobą nie pieścisz masz postawę jak zdobywca świata. Gdybyś była takim kwiatkiem… cały czas byś chodziła jak skulone dziewczątko. Założę się, że sama rzuciłaś się na pomoc tym goblinom, jak jakieś wsiuny chciały ich zabijać. Stąd ten kamień… i założę się, że nie raz dałaś się we znaki w tym twoim zakonie… pewnie ciągle chodzisz własnymi ścieżkami i wolisz coś robić niż ślęczeć z nosem w księgach. Mówisz, że oceniam ludzi po pozorach… a za to ty specjalnie tworzysz pozory słabości.

- Lepiej się nie zakładaj - powiedziałam z rozbawieniem. - Jak się to wszystko skończy to wrócę do moich roślin i pracowni alchemicznej - dodałam z tęsknotą.

– Czyli cały świat i to co ma on do zaoferowania cię nie interesuje? – Zapytała.

- Ktoś musi odkrywać nowe leki - stwierdziłam. - Nigdy nie myślałam o podróżach - przyznałam.

– Nowe leki… ale żeby poznać coś nowego, nie można siedzieć w znanym sobie miejscu… – Stwierdziła.

- Ciężko nosić pracownię alchemiczną wszędzie ze sobą - zaśmiałam się.

– Pracownie można znaleźć w każdym większym mieście… wędrowni uzdrowiciele mi mówili. Ale rzadkich ziół nie znajdziesz tylko w jednym miejscu.

- I od tego mogą być wędrowni kapłani, będą mi przynosić swoje znaleziska - odparłam.

– Jak mówiłam… ukrywasz się pod maską… albo marnujesz potencjał… ale zrobisz jak sama uznasz. To twoje życie – Stwierdziła i dopiła zawartość swojego kubka.
 
__________________
Czy widział ktoś Ikara? Ostatnio kręcił się przy tamtych nietestowanych jetpackach...
Dedallot jest offline