Kolejni ranni, kolejne obowiązki. Rache zwijał się jak w ukropie. Modlił się do wszystkich znanych mu bogów, by kolejny pocisk nie trafił w któryś z budynków, gdzie schowali się mieszkańcy wioski i okolic. Ktoś przekazał mu informację o kilku śmiałkach, którzy udali się na wzgórze, by walczyć z tymi, którzy ostrzeliwali Farigoule. Musiał przyznać, że imponowała mu ich odwaga, sam pewnie nie podjąłby takiego ryzyka. Już i tak wystarczająco dziwił go fakt, że nie uciekł, gdy sam był atakowany przez te martwe istoty. Może bezpośrednie zagrożenie życia budziło w nim jakieś podstawowe instynkty.
Przestał o tym myśleć, musiał skupić się ratowaniu życia i zdrowia tych, którzy nie mieli szczęścia przy atakach szkieletów. Stary Vernois pomagał jak umiał, podobnie jak kobieta, której nazwiska nie pamiętał. Brakowało już podstawowych środków i musieli improwizować. Mięśnie Dietmara piekły ciągłym, nieznośnym bólem, ręce drżały już z wysiłku. Gdy jednak w stodole pojawiła Sophie, wygonił ją stamtąd.
- Pilnuj tych zdrowych! Przygotuj ich na atak! Brońcie wioski! Ja wam w tym nie pomogę, ani ci tutaj!