Głosy najwyraźniej miały Axela gdzieś. Ani jeden z nich, a Mayer naliczył ich już sześć, nie był skłonny do rozmowy ani do podzielenia się informacjami. Cały czas rozmawiały między sobą, komentując zachowanie i wygląd awanturników, co dla Axela było nad wyraz denerwujące. Ze zwiedzaniem pokoi się wstrzymał, widząc, że jego kompani podążyli z powrotem na dół, w kierunku pokoju Kurta von Wittgenstein.
Nim podjął jakąkolwiek decyzję, co robić dalej, drzwi w głębi korytarza otworzyły się. Miauczenie natychmiast nasiliło się, a z wnętrza wyszła niska, mająca nie więcej niż metr wzrostu kobieta. Taszczyła wiadro, które mimo, że normalnych rozmiarów, dla niej stanowiło nie lada wyzwanie. Nie zauważyła jeszcze stojącego na schodach Axela.
- Patrzcie. To Hildegarda. Od kotków idzie – skomentował jeden z głosów.
*
Leonard uchylił drzwi, zaglądając do środka. Natychmiast uderzyła w niego woń chemikaliów. Aż się wzdrygnął, gdy zobaczył ogromnego niedźwiedzia, który wyciągał uzbrojone w czarne pazury łapy w jego kierunku. Stojący tuż za Geldmannem Lothar już miał strzelić w atakujące intruzów zwierzę, kiedy zwrócił uwagę na szkliste oczy i zastygłą pozę. Miał przed sobą wypchany eksponat. Pokój był ich pełen. Na ścianach wisiały wilcze, bycze i jelenie głowy. Z sufitu zwisał na łańcuchach jaskrawozielony, olbrzymi gad. Pewnie smokowiec… Na półkach poukładane były w pedantycznym porządku wypchane ptaki, żaby, ropuchy, węże, kuny, łasice i inne małe zwierzaki. W kącie stały w naturalnych pozach dwa okazy – zwierzoczłek o koziej, rogatej głowie, trzymający w rękach przyozdobioną ponurymi trofeami włócznie i jednooki mutant pokryty fioletowym futrem. Pod jedną ze ścian stało zaścielone łóżko. Naprzeciwko, na roboczym blacie błyszczały stalowe narzędzia takie jak skalpele, piły, nożyce i klamry. Stolik obok zajęty był przez włożone do wiklinowego kosza rurki i tuby, słoik ze sztucznymi oczami i wór, z którego wysypywał się materiał do upychania wewnątrz wypreparowanych okazów. Przy oknie stał kolejny mutant, ten miał wykrzywioną nienaturalnie twarz i cztery ręce. A w fotelu na środku pomieszczenia siedział jakiś człowiek. Miał założoną nogę na nogę. W jednej ręce trzymał szklaneczkę, w drugiej wygaszoną fajkę. Nic w tej scenie się nie poruszało, nie licząc falującej na wietrze firanki zawieszonej w otwartym, wychodzącym na pogrążony w deszczu leśny krajobraz.
*
Niebo rozdarł kolejny piorun. Grzmotnęło gdzieś blisko. Chwilę potem mury, podłoga… wszystko znów delikatnie zaczęło wibrować. Wibracje były odczuwalne przez dłuższą chwilę, aby potem równie nagle jak się zaczęły, ustać.