W pokoju Wittgensteina można się było spodziewać wszystkiego, ale i tak widok niedźwiedzia zaskoczył wchodzących do komnaty. Dopiero po sekundzie i kilku bardzo mocnych uderzeniach serca zorientowali się, że zwierzę nie jest żywe. Podobnie zresztą jak i inne okazy z kolekcji Kurta. Te bardziej zwyczajne, jak wiewiórka czy bażant, i te niecodzienne, w postaci przeróżnych mutantów.
Leonard szedł powolutku, krok za krokiem, starając się nie blokować tym z tyłu linii strzału. W pokoju panowała martwa cisza. Wzrok mściciela przesuwał się z jednej wypchanej osobliwości na kolejną, w poszukiwaniu choćby i najdelikatniejszego ruchu lub błysku w prawdziwym, niespreparowanym oku. Nie mógł pozbyć się myśli, że jeśli zginie w tym diabelskim miejscu, sam trafi na roboczy stół Wittgensteina, a potem na wieki stanie pod ścianą, gdzieś między niedźwiedziem, a zwierzoczłekiem.
- Paniczu Kurcie? – Geldmann przyglądał się mężczyźnie w fotelu, który najmniej przypominał mu część kolekcji. – Przybyliśmy z odwiedzinami do waszej matki, ale planujemy też polowanie.
„Rusz się, skurwysynu, zrób to dla mnie”.