Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-01-2020, 02:23   #17
Amduat
 
Amduat's Avatar
 
Reputacja: 1 Amduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=QAExb6QBIeI[/MEDIA]
Ciepła strawa była niczym zbawienie. Wlała w wychłodzone, przemoczone ciała nową dawkę energii, pozwalając spojrzeć w przyszłość mniej negatywnie. Oddychało się jakoś lżej, lżej też podnosiło do pionu, chwytając w mniej zgrabiałe dłonie paski plecaków albo toreb. Wraz z chęcią do życia, budziły się ludzkie temperamenty i charaktery. Prawie dla wszystkich wspólna strawa poprawiła samopoczucie, innym ścięła mięśnie jak wysuszone powrozy, sprawiając że ich szczęki zaciskały się ni to ze złości, ni to z narastającego osłabienia.
Ruszyli jednak, powoli i ostrożnie. W ustalonym szyku i kolejności nadanej ludzką wolą. Chęcią przetrwania, wyrwania z matni i odnalezienia odpowiedzi na kłębiące się w głowach pytania. Dziewięć skulonych sylwetek przemierzających zimny, ociekający wilgocią labirynt z mgły i pni drzew, a towarzyszyła im cisza.

Cisza była przytłaczająca, atakowała z każdej strony dobitnie przypominając na każdym kroku o czającym się wokoło nieznanym. Słyszeli swoje oddechy, trzaski wydawane przez pękające pod butami gałązki. Sapnięcia, podzwanianie ekwipunku, albo ciche przekleństwa, gdy któreś z nich potknęło się o nierówność terenu. Mieli wrażenie, że nawet szarpane wichrem gałęzie próbują zachowywać się jak najciszej, byle nie zwracać na siebie uwagi. Idąc we wskazanym przez Bishopa kierunku minęli jeden z totemów, opisywanych przez Alex.
Na jednym z drzew wisiały trzy stare, krowie czaszki. Mokre od deszczu, pozieleniałe mchem, wpatrywały się w kondukt żywych oczodołami pełnymi czerni i pretensji, a przy silniejszych podmuchach wichru, uderzały o siebie, klekocząc w sposób wywołujący ciarki. Innych śladów bytności czegokolwiek żywego nie znaleźli. Byli tylko oni i las, oraz obrana trasa.

Spieszyli się, narzucając dość szybkie tempo, gdyż wedle zapowiedzi wkrótce miał spaść deszcz, nie znali również pory dnia. Zmrok równie dobrze mógł nadejść za godzinę, albo za osiem - gruba pokrywa chmur uniemożliwiała rozeznanie. Na razie pozostawało jasno, na ile jasno może być w głębokiej, starej puszczy, nisko przy poszyciu. Wśród mgły i zwiewnych oparów unoszących się znad gnijącej ściółki.

Ścieżkę znaleźli bez większych problemów i rzeczywiście z jej boku sterczały resztki czegoś, co w dalekiej przeszłości było poręczą, a może nawet schodami, po których pozostało parę kamieni i zmurszały kikuty drewnianych bali z zardzewiałymi wypustkami starych gwoździ. Szlak piął się ku górze, kluczył i skręcał, wijąc się pomiędzy wiekowymi drzewami, zaś wiatr nie odpuszczał.
Czuli go wyraźnie, ostre i lodowate pazury szarpiące ich ubrania. Wciskające się każdą możliwą szczeliną materiału aby gryźć ciała, szarpać włosami. Uderzał bez litości, przerwy czy zmiłowania i tylko dzięki obecności drzew tracił impet na tyle, aby nie wyziębić ludzi do samych kości. Odruchowo więc przyspieszali, chcąc znaleźć się jak najdalej od strefy śmierci i przy okazji nie tracić z takim trudem utrzymywanego ciepła.

Minuty po przebudzeniu, pierwsze rozmowy. Pierwsze scysje, nici porozumienia i wymienianie informacje nie przyniosły wiele nowego. Wciąż zagadką pozostawało jakim cudem znaleźli się na leśnym cmentarzu. Ostatnim co pamiętali była mglista wizja podróży po suchym, płaskim terenie bez żadnej wyższej roślinności. Dlaczego obudzili się w głębi zdawałoby się nieskończonego lasu?

Czas miał pokazać.


Słowa Liki ziściły się co do joty. Nie minęło więcej niż dwie godziny, gdy gdzieś zza pleców pochodu rozległ się pierwszy niski pomruk gromu. Przetoczył się echem po okolicy, wprawiając w wibracie spocony, zmęczone coraz mocniej ludzkie sylwetki. Szybki, długi marsz zbierał swoje żniwo: czoła ludzi lśniły nie tylko od rosy, lecz przede wszystkim od potu. Większość radziła sobie z tym nieźle, co pewien czas raptem ocierając twarze, lub pociągając z manierek. Najlepiej marsz zdawał się znosić Sebastian - po nim nie dało się dostrzec choćby cienia zmęczenia. Najgorzej za to wyglądała panna Sullivan, która na zmianę to bladła, to czerwieniała, dysząc ciężko i coraz wyraźniej odstając… a zabudowań jak nie było tak wciąż ich nie mogli wypatrzeć. Otaczały ich drzewa i ścieżka, pnąca się w górę i wciąż w górę, prowadząc Bóg raczył wiedzieć gdzie. Kluczyła, kręciła i wiła się, nie mogąc się zdecydować gdzie iść, a może zawrócić?

Oni jednak szli dalej, wśród odgłosów coraz cięższych oddechów i szybko zbliżających się gromów aż do chwili, kiedy bez ostrzeżenia lunęła na nich ściana wody z nieba. Trwało to może pół minuty od pierwszej kropli do regularnej ściany siekającej świat ulewy. Potrzebowali schronienia, solidnego dachu, lecz jedyne co napotkali było w połowie zburzoną, kamienną ścianą dawno zapomnianego budynku po którym została właśnie ta ściana i prostokąt fundamentów.
Długa na pięć metrów, wysoka na dwa i pół, pochylała się lekko na bok, gubiła kamienie i wyglądała jakby zaraz miała się przewrócić. W okolicy też leżało sporo kamieni, starych cegieł i pustaków. Były też kości. Dużo kości: zwierzęce, małe i duże. Znaleźli czaszki, zebra, piszczele i kawałki kręgosłupów krów, koni, owiec, psów. Wszystko stare, kruche i pozieleniałe.

Z deszczem przyszła ciemność. Wypełzała z kątów, rowów i spod pni, wylewając czarne macki na otwarty teren. Mieli może godzinę zanim zapadnie całkowity zmrok… o ile wcześniej nie zamarzną bo temperatura drastycznie spadała, zmieniając oddechy w obłoczki pary.
Lub nie utoną w nieprzerwanym potoku lejącego się z sinoczarnych chmur potoków deszczu.
 
__________________
Coca-Cola, sometimes WAR
Amduat jest offline