Nie było czasu na pogadanki z nowo poznanym krasnoludem. Zresztą Gnimnyr miał przeczucie, że wypytywanie tamtego o szczegóły jego życia mogłoby się źle skończyć. Zamiast gadać trzeba było uchodzić. Wyjął z torby iskrownik i szybko rozpalił pochodnię. Nie było potrzeby się kryć, wcześniej czy później i tak będące niedaleko zielonoskóre gnidy zorientowałyby się, że jest ktoś przed nimi. A z pochodnią szło się szybciej i pewniej.
Wrócili do obszernej jaskini. Liny wisiały na swoich miejscach i nie pozostawało nic innego jak zacząć się wspinać w górę. Problemem było jednak źródło światła. Pochodnię, aby była użyteczna trzeba było trzymać w ręce. A do wspinania należało używać obu rąk. Z prostego rachunku wyszło alchemikowi, że ma zbyt mało kończyn górnych. Zaklął pod nosem i cisnął pochodnią w kąt. Uchwycił mocno linę i podciągnął się. Wspinanie w ciemnościach wcale nie należało do łatwych rzeczy…
- No to jeszcze raz – sapnął i znów się podciągnął. Do krawędzi brakowało zaledwie kawałka. I w tym momencie na dole pojawiły się gobliny. Może nas nie zauważą, przemknęło krasnoludowi przez myśl. A jeśli zauważą… Kurwa! Pewnie mają łuki. Szybciej! No jeszcze raz. W górę!