Członkowie karawany widzieli, jak Canth rozmawia krótko ze smokiem, solnym genasi i Natanielem. Kalabas i przemieniona smoczyca mieli wyraźnie świetny humor, śmiejąc się parę razy, aż nagle ten pierwszy wstał i wraz z dowódcą ruszył w stronę przewodnika, stojącego jak zwykle na uboczu. Zaledwie kilka sekund od momentu, w którym genasi zaczął dyskutować o czymś z modliszką, Canth nagle padł jak rażony piorunem, zupełnie tracąc przytomność.
Reakcja była błyskawiczna - jego ludzie rzucili wszystko, co dotychczas robili i popędzili w stronę dowódcy. Nie potrzebowali żadnego rozkazu ani sygnału, od razu wiedzieli co się stało i co robić. Dwóch dźwignęło bezwładne ciało i zaniosło do namiotu, który następnie otoczyli i nie dopuszczali nikogo.
Po kilkunastu minutach, Canth otworzył oczy i podniósł się z posłania, na którym go zostawili. Na widok przypatrującego mu się z troską krasnoluda uśmiechnął się i pokręcił głową.
- Spokojnie, Jurgen, wszystko jest w porządku. Żyję i mam się dobrze - wstał bez trudu i wyszedł z namiotu, odprawiając ludzi i dziękując im za szybkie działanie.
Miał sporo do przemyślenia...