Bestigor, minotaur czy czymkolwiek był rogaty olbrzym, pędził w dół po schodach zupełnie nie zważając na to, że zakończone szerokimi racicami nogi nie do końca nadają się do biegania po schodach. W oczach stwora widać było żądzę zabijania, ale również wyrachowanie. Nie wróżyło to dobrze. Nie można było liczyć na to, że wymachując toporzyskiem zacznie bezmyślnie siekać na lewo i prawo… Nim jednak rogaty Kratz zbiegł, Axel wygrzebał się spod Lothara i zamiast sięgać po leżący poza zasięgiem jego rąk garłacz, wyrwał zza pasa pistolet. Nacisnął spust. Mechanizm skałkowy szczęknął, a zaraz potem pomieszczenia zamku wypełnił huk. Obłok prochowego, gryzącego dymu zasłonił wszystko dookoła. Z obłoku, nie tak szybko jak chwilę wcześniej wynurzył się chwiejnym krokiem rogaty stwór. Już nie był tak napalony do bójki, a w futro na jego lewym ramieniu pokrywała lejąca się szerokim strumieniem krew.
Axel skoczył w bok aby podnieść garłacz. Zakrawiony Lothar, najwidoczniej w szoku krzyczał coś niezrozumiale. Berni z mieczem w dłoni przez moment wpatrywał się w stwora, oceniając szanse. Krótka modlitwa do Ranalda wystarczyła by podjął decyzję. Nie zamierzał umierać, ale… Kątem oka widział Axela podnoszącego strzelbę o lejkowatej lufie. Zwiadowca potrzebował tylko chwili by wystrzelić, a nie wypadało znajdować się w polu rażenia. Odwrócił się błyskawicznie, uchylając przed ciosem topora, który ze świstem ciął powietrze i wpadł na Lothara. Obaj wylądowali na podłodze. Zingger niemal czuł na plecach gorące szrapnele, którymi Axel ładował garłacz.
Klik… Spust postawił opór, przełamany silniejszym naciskiem Axela i kiedy doszedł do maksymalnej pozycji, zębatka przeskoczyła i nic więcej się nie stało. Broń podczas upadku musiała ulec uszkodzeniu. Bestigor ryknął tryumfalnie i zwrócił się w stronę Mayera. Nim Axel choćby zdążył pomyśleć o zasłonięciu się drogocenną bronią, już z krwawiącą raną na piersi uderzył w ścianę za sobą. Kolczuga i kaftan spełniły swoje zadanie, gdyby nie zbroja już byłby martwy.
*
Tymczasem na górze Leonard dokonywał zemsty. Po Kurcie przyszła kolej na Ingrid. Stara kobieta konała w męczarniach, walcząc o każdy oddech, usiłując słabnącymi palcami zatkać szeroko rozcięte, broczące krwią gardło. Drzwi zatrzęsły się uderzone od zewnątrz, ale na razie trzymały. Leonard dopiero w tym momencie poczuł smród, który zidentyfikował jako koci odór. Odwrócił się od drzwi. Wpatrywało się w niego kilkanaście par oczu. Miał naprzeciw siebie stado kotów. I to nie zwykłych, a zmutowanych bestii. Chyba żadne ze zwierząt nie było normalne. Różniły się rozmiarami (największy miał rozmiar świni), umaszczeniem, długością łap, ogonów i szponów, liczbą oczu, uszu a nawet głów. Siedziały na podłodze, stole, fotelu i na serwantce. I wszystkie z zaciekawieniem, z przekrzywionymi głowami wpatrywały się w umierającą arystokratkę i stojącego nad nią z zakrwawionym nożem mężczyznę.