Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-02-2020, 03:23   #189
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 55 - IX.11; nd; południe

Czas: IX.11; nd; południe
Miejsce: osada Johansena;
Warunki: jasno, skwar, zachmurzenie


Marcus



Poranek okazał się bardzo ciężki. I tylko częściowo dlatego, że na zewnątrz było pochmurnie i panował obezwładniający skwar. I właściwie była już pora sjesty. Nawet pomimo środka dnia osada wyglądała jak wymarła. Wszędzie widać było ciała. Przynajmniej jak Marcus mógł okiem sięgnąć. Ale owe “wszędzie” ograniczały mu ściany dawnej klasy i kawałek korytarza. Ale proces budzenia się i powrotu do świadomości był mozolny i lepił się jak jakaś legumina. Więc jakieś fragmenty dźwięków i obrazów docierały do niego już trochę wcześniej. Ot umysł i ciało były zbyt rozleniwione aby zwracać na nie większą uwagę. Ale wreszcie mógł w miarę trzeźwo. No to tak, leżały tutaj te ciała. W większości nagie albo prawie. Mężczyzn ale w większości kobiet. Czasem ktoś wstał i wyszedł albo wrócił i znów zaległ na posłaniu. Słychać było jakieś odgłosy z zewnątrz, z korytarza albo z podwórka. Ale nawet one wydawały się być leniwe i nikomu chyba nic się nie chciało. No nie było to właściwie dziwne po takiej nocy.



Czas: IX.10; sb; popołudnie
Miejsce: droga przez dżunglę; obsada kombi
Warunki: jasno, zaduch dżungli, skwar, pochmurnie


Do osady Johansena zajechali kolejnego dnia po strzelaninie nad rzeką. Dzień już zaczynał się kończyć ale jednak zdążyli przed zmierzchem i nocą. W pod popołudniowym, pochmurnym i jak zwykle skwarnym niebem wjeżdżali do zarośniętej przez dżunglę osady. I parę ulic dalej ujrzeli już znajome ogrodzenie z blachy, kątowników, siatki i czego się tylko dało. Wreszcie mogli się poczuć jak w domu.

A niewiele brakowało by nie przyjechali. Albo nie tego dnia. Bo gdy przeprawili się przez rzekę na odnalezionej własnej tratwie mogli wreszcie zdjąć już mocno zeschnięte gałęzie z samochodu Lamay’a. Kombiak wyglądał tak sobie gdy nikomu nie chciało się zrzucać każdego listka, gałązki i błota z jego dachu, szyb czy maski. Więc uprzątnęli go tylko o tyle aby dało się jechać. No ale właśnie nie dało się jechać. Lamay zaczął się trząść o swój czterokołowy skarb, Anton patrzył ponuro i chyba tylko Bruce, jako tubylec, nie przejmował się tym wcale gdyby trzeba było wracać na piechotę.

Lamay posiedział jednak trochę pod otwartą maską, coś tam postukał, popukał, poczyścił i z kwadrans później silnik wreszcie odpalił. Więc mogli wreszcie ruszyć w drogę w cywilizowany sposób. Chociaż przez te parę dni postoju samochód przesiąkł dżunglą i czuło się jej woń podczas jazdy. Ale sama jazda przez dżunglę nie oznaczała bezpiecznej i bezproblemowej jazdy do celu.

Dlatego w jakiejś mijanej, bezludnej mieścinie podmyta ulewą droga zerwała się pod samochodem bez skrupułów ciskając nim w jakiś dół na poboczu. Co prawda załodze skończyło się na strachu i drobiazgowych rozcięciach. Jednak musieli wysiąść z wozu i wyciągnąć go z tego dołu i błota. W tym południowym skwarze gdzie dotyk gołą skórą rozgrzanej blachy po prostu parzył nie było to lekkie zadanie. Sporo we trójkę się przy tym napocili i nastękali. A po wszystkim okazało się, że maska i zderzak się wygięły i woda z błotem dostały się do silnika. Ale Lamay uznał, że na razie wóz powinien wytrzymać i najwyżej w wiosce to naprawi jak już nie będzie im groziło, że coś nagle wyskoczy z dżungli i rozpruje im plecy.

Więc chociaż wóz znów miał problemy aby ruszyć a gdy wreszcie ruszył to cały czas coś tam rzęziło spod maski to jednak jakoś jechali. Lamay z duszą na ramieniu bo teren był tak zdradliwy, że w każdej chwili asfalt mógł uciec spod kół, mogli trafić jakiś kloc czy kamień leżący na drodze a maszyna co chwila podskakiwała na hopach jakie tworzyły korzenie drzew wdzierające się pod asfalt. Ale wreszcie jakoś dojechali do celu. Pod koniec dnia ale wreszcie stanęli przed zamkniętą bramą osady.



Czas: IX.11; nd; południe
Miejsce: osada Johansena;
Warunki: jasno, skwar, zachmurzenie


W końcu zdołał się wysilić na tyle by zmienić swoją pozycję z poziomej na pionowej. Właściwie to gardło go do tego zmusiło. Strasznie go suszyło. A ten cholerny gorąc nie pomagał. A wszystkie kubki i butelki jakie miał w zasięgu ręki okazały się puste. Ta butelka w której było jeszcze coś do picia złośliwie omsknęła mu się spod palców i spadła na podłogę wylewając na nią swoją zawartość i jeszcze tocząc się kawałek po podłodze. Gdy rozejrzał się po tej dawnej klasie przerobionej obecnie na sypialnie dostrzegł kilka potencjalnych celów jakie mogły ugasić jego pragnienie. Ale musiał się tam dostać.

Pierwsza próba powstania do pionu zakończyła się niepowodzeniem. Podniósł się zbyt gwałtownie i wszystko nagle zawirowało. Opadł z powrotem na posłanie i musiał przeczekać aż kryzys minie. No rzeczywiście zaczynał mijać jak tak chwilę posiedział spokojnie. Miał przynajmniej okazję spróbować przypomnieć sobie jak do tego doszło. Zaczęło się chyba jeszcze od tamtej strzelaniny nad rzeką.



Czas: IX.09; pt; południe
Miejsce: zarośnięta osada nad rzeką
Warunki: jasno, skwar, zachmurzenie


Po ostrzelaniu tratw tamci wreszcie zorientowali się skąd padają strzały i odpowiedzieli ogniem. Co prawda w tym momencie Marcus i towarzysze już zdołali paść na podłogę ale ponad nimi śmigały kawałki ołowiu. Trafiały w ściany, tą zewnętrzną i jak to był pocisk karabinowy to bez trudu rozłupywał dechy by ugodzić coś wewnątrz. Może nikogo z ludzi Federatów nie trafili ale jasne było, że kontrakcja jest całkiem realna.

Najpierw więc Anton i Lamay odczołgali się po podłodze do tylnego pomieszczenia. Tam odważyli się wstać i wybiec na zewnątrz. Dali znać krzykiem pozostałej dwójce, że już może się wycofać. Więc Marcus i Bruce powtórzyli ten sam manewr zostawiając za sobą ostrzeliwany budynek.

Cofnęli się tak zmianami do kolejnego budynku, narożnika czy drzewa. Tamci co ciekawe byli na tyle wkurzeni albo profesjonalni, że sprawdzili budynek z jakiego ich ostrzelano. Bo przez długość ulicy widać było jak wyszli z niego rozglądając się dookoła i szukając sprawców napadu. Ale odległość już była zbyt duża by liczyć na realne trafienie i tamci chyba nie dostrzegli ukrywających się na końcu ulicy zasadzkowiczów.

Ale dzień już się wówczas kończył. Musieli znaleźć sobie kryjówkę w tym samym tartaku w jakim spędzili poprzednią noc. Nie było za bardzo sensu ruszać pieszo w drogę powrotną skoro wiadomo było, że do poprzedniej przeprawy nie dotrą przed nocą. Więc spędzili noc w tym tartaku nie niepokojeni przez nic ani nikogo. Jeśli tamci z tratw nawet ich szukali to widocznie nie znaleźli. Albo dali sobie siana z tym szukaniem. Tego już ani Marcus ani jego towarzysze nie wiedzieli.

A więc rano zebrali swoje rzeczy i ruszyli w drogę powrotną. W ten cholerny gorąc, te cholerne karabiny i cholerne plecaki zdawały się ważyć dwa razy więcej niż normalnie. Szło się ciężko stawiając nogę za nogą. Dobrze, że chociaż mogli iść po asfalcie i z nieba nic nie padało. To w połowie dnia udało im się dotrzeć do rzeki. Tam znaleźli ukrytą tratwę jaką zbili gdy się przeprawiali z zachodniego brzegu. Teraz znów tam wracali. Podróż tratwą była tak samo emocjonująca jak poprzednia. Chyba tylko Bruce miał w tej materii jakieś doświadczenie. Więc dyrygował pozostałą trójką. A ta tratwa nieźle się gibała na falach i nurt, zwłaszcza na środku rzeki, był całkiem silny. Więc pod niezłym skosem lądowali na brzegu w porównaniu do miejsca startu. No ale to już było mniej istotne bo znaleźli się na “swoim” brzegu. Ty gdzie kilka dni temu zostawili zamaskowanego gałęziami kombiaka. Gdyby dało się go uruchomić no to była realna szansa, że jeszcze tego samego dnia wrócą do osady Johansena.



Czas: IX.11; nd; południe
Miejsce: osada Johansena;
Warunki: jasno, skwar, zachmurzenie


To może kolejna próba? Sytuacja się zdawała normować. Ani podłoga, ani sufit, ani ściany już przestały się huśtać. A gardło dalej domagało się wilgoci. Marcus zaparł się i wstał. Tym razem ostrożniej. Pomogło. Co prawda znów wszystko zaczęło się huśtać no ale jednak nie na tyle by zmusić go do powrotu na posłanie. Leżąca niedaleko dziewczyna może wyczuła ten ruch a może przypadkiem coś mruknęła przez sen ale się nie wybudziła.

Chociaż zdecydowanie rozsądnym pomysłem wydawało się trzymać ściany dla łatwiejszej równowagi. Tak, przy ścianie zdecydowanie lepiej się szło. Chociaż musiał uważać by kogoś nie rozdeptać bo przy ścianie też były zajęte posłania. Niektóre nawet rozpoznawał jako uczestników wspólnej zabawy z ostatniej nocy. Chociaż wieczorno - nocna impreza była taka, że zdecydowanie nie sprzyjała zachowaniu wszystkiego w pamięci. Wreszcie doczłapał się do stołu na jakim stały szklanki, kieliszki, kubki, dzbanki i cała reszta poczęstunku. Tutaj wreszcie znalazł jakiś cudownie zimny i mokry kompot w dzbanku co pozwoliło mu ugasić pragnienie. No właśnie a ta noc… No to chyba zaczęła się wieczorem.



Czas: IX.11; sb; zmierzch
Miejsce: osada Johansena;
Warunki: zmierzch, koniec dnia, ciepło, pogodnie


Ledwo otworzono im bramę a dało się wyczuć atmosferę festynu. Wewnątrz dostrzegli granatową furgonetkę zaopatrzeniowców z Detroit. Oraz kilka całkiem nowych samochodów. Z logiem sympatycznie uśmiechniętej blondynki na drzwiach. Te samochody zdecydowanie były z innej bajki. Takiej bogatszej i nowocześniejszej. I miały swoich strażników. Dało się dostrzec, że pilnują ich dwóch schludnie ubranych krawaciarzy. Zaś dzieciarnia traktowała ich jak dzień otwarty w dawnym ZOO bo próbowała albo obejrzeć te cacka z bliska albo coś zagadać do tych ochroniarzy.

Ale najpierw obowiązki. Van Urk widocznie dowiedział się o ich powrocie bo szybko wezwał ich do siebie aby dowiedzieć się jak wygląda droga przed nimi. Rozmawiali w piątkę i szefa interesowało wszystko. Czy da się przejechać drogą? Jak wygląda teren? Jakie przeszkody napotkali? Jak sobie z nimi poradzili? Czy spotkali kogoś z innych grup co też szukały czołgu?

Po rozmowie z szefem wpadli na Vesnę i Alexa. Właściwie to oni sami ich szukali. A szukali z całkiem zaskakującego powodu: mieli dla nich prezenty. Co prawda niektóre rzeczy były zamówione tak jak Anton prosił by kupili mu pinio bo się mu właściwie już skończył i dał im na to gamble na wymianę. No to te pinio też mu wręczyli. Ale też i parę innych rzeczy.

Anton dostał paczkę cukierków jakie Detroitczykom udało się gdzieś dostać całą torbę prawdziwych cukierków. To jak muskularny Rosjanin się z nich ucieszył to jeszcze nic w porównaniu z tym jak z radości skakała Mori gdy mogła się nacieszyć tymi słodyczami. Kochana nastolatka poczęstowała tak ojca jak i jego dorosłych znajomych i rzeczywiście łakocie okazały się przepyszne. Rozpływały się w ustach. No a potem widać było jak Mori bryluje z tą torbą wśród tubylczych rówieśników. Trochę mniej Anton miał ucieszoną minę gdy Alex wręczył Mori skórzaną kurtkę. Taka damska więc na nastolatkę była jeszcze trochę za duża ale była nadzieja, że jak podrośnie to kurtka będzie w sam raz. Za to najpierw Alex został przez nią wyściskany a potem Vesna. Potem jeszcze się okazało, że przywieźli jej też całkiem niezły nożyk bo przeca Sand Runner bez kosy...

Łuczniczka która przyszła się przywitać z Antonem też dostała prezent. Kompletnie się tego nie spodziewała co od razu było widać. Anton wręczył jej pęczek strzał i tłumaczył co i jak z tymi strzałami. Okazało się, że zamiast normalnych grotów mają małe ładunki wybuchowe co znacznie poprawiało ich zabójcze możliwości. A do tego dostała nowy łuk z kolimatorem. To już kompletnie dziewczynę zamurowało, że dłuższą chwilę nie wiedziała co zrobić i powiedzieć. Więc w końcu wyściskała i wycałowała Antona z tej radości.

Sam Anton dostał w prezencie hełm. I to nie byle jaki, stalowy M1 z II wojny tylko profesjonalne, kevlarowe cacko. I jeszcze paczkę amunicji do swojej strzelby. Breneków więc teraz mógł tymi litymi pociskami strzelać na dalsze odległości niż nawet grubym śrutem.

Ale parka z Det pamiętała też o Marcusie. Dostał od nich całkiem zgrabną latarkę taktyczną. Taką dostosowaną do montażu pod bronią. Mógł ją od ręki zamontować pod swoim Bushmasterem. Teraz wąski promień skumulowanego światła mógł włączyć na zawołanie i świecił on dokładnie tam gdzie miał wycelowany karabin. I jeszcze paczkę WD Tabsów aby prezent był pewny.

Pamiętali nawet o Burgerze bo psisko Mori dostało od nich w prezencie ogromny udziec. Pies natychmiast go złapał i zaczął latać z nim jak kot z pęcherzem po całym podwórku budząc powszechnie zdziwienie i wesołość. Bo gdy tylko gdzieś przystanął by nacieszyć się swoją zdobyczą to zaraz chyba wydawało mu się, że ktoś chce mu ją zabrać więc zrywał się i leciał dalej póki cała operacja się nie powtórzyła.



Czas: IX.11; sb; wieczór
Miejsce: osada Johansena;
Warunki: noc, światła lamp, pochodni i ognisk, ciepło, pogodnie


A noc właściwie zaczęła się wieczorem. Tak w sam raz aby czwórka zwiadowców zdążyła się oporządzić i złapać oddech po tej wycieczce w głąb interioru. Akurat jak dzień się skończył a noc jeszcze nie nadciągnęła w pełni zaczęła się zabawa. Ponieważ pogoda dopisywała bo był pogodny, prawie bezchmurny wieczór. Nawet ten skwar zelżał i zrobiło się akurat ciepło. W sam raz by chodzić w samej kiecce czy koszuli i ludzie właśnie tak byli poubierani. Barwnie, luźno, lekko i wesoło. Kobiety miały wpięte we włosy kwiaty i wieńce na szyi. I tymi wieńcami też obdarowywały mężczyzn.

Zabawa zapowiadała się podobnie jak ta sprzed kilku dni. Tubylcy powyciągali instrumenty, zaczęli tańczyć, śpiewać. Panie prosiły panów do tańca albo na odwrót. Ci co akurat nie tańczyli albo nie śpiewali to klaskali lub biesiadowali za stołem. Tradycja tubylców chyba jednak wymagała aby każdy chociaż raz wyszedł na główne klepisko i zatańczył z kimś tak dla przyjemności swojej i innych. Chociaż drużyna gospodarzy nie wymagała tego samego od gości ale jak ktoś z gości poszedł to witali go chętnie i ciepło. Vesnie nawet udało się zaciągnąć do tańca Alexa a Arii Antona. W ogóle wszyscy zdawali się bawić całkiem udanie.

A jeszcze był gwóźdź programu. Czyli sama Kristi Black! Słynna na całe stany piosenkarka wyszła wśród grupki muzyków witana gorącymi oklaskami. Co prawda tubylcy jej kompletnie nie znali i najwidoczniej nie mieli pojęcia kim ona jest i czego się spodziewać. Ale miała gitarę, chciała grać i śpiewać więc przywitali ją gorąco.

I Kristi Black okazała się warta swojej sławy. Świetnie się zgrała z muzykami chociaż grała z nimi pierwszy raz w życiu. A potem śpiewała akompaniując sobie na gitarze jeden kawałek za drugim. Marcus chyba pierwszy raz miał okazję widzieć i słyszeć ją z tak bliska. W końcu tubylców nawet z gośćmi było tyle, że na te tłumy co potrafiła zgromadzić przy sobie gwiazda country, rocka i metalu to był to dość kameralny koncert. Ale wszyscy klaskali, śpiewali razem z nią jeśli ktoś znał słowa albo tańczyli do taktu. A blondwłosa gwiazda wydawała się intuicyjnie nawiązywać empatyczną więź z publicznością a oni zrewanżowali się tym samym.

Koncert trwał gdzieś chyba do północy. Bez zegarka trudno było to precyzyjnie określić. Zresztą ta wieczorna biesiada i zabawa niezbyt sprzyjały precyzyjnemu odmierzaniu detali. Wszędzie coś się działo. Ktoś tańczył, śmiał się, opowiadał kawał, klaskał albo wypijał kolejkę. Radosna, niefrasobliwa, tropikalna gorączka tubylców zdawała się rozlewać coraz szersze kręgi i trudno było jej się oprzeć. No a potem była jeszcze noc. Noc Poczęcia jak ją nazywali tubylcy.



Czas: IX.12; nd; noc
Miejsce: osada Johansena;
Warunki: noc, światła lamp i świec, ciepło, pogodnie


Ponoć impreza lubi przenosić się do kuchni. Marcusowi te pomieszczenia do jakich po północy przeniosła się część uczestników za bardzo na kuchnię nie wyglądały. Ale i tak było zajebiście. Zaczęło się od tego, że poproszono wszystkich wybrańców aby zechcieli popracować nad stworzeniem następnego pokolenia. Wtedy właśnie zaproszono gości do owych pomieszczeń. Marcus trafił do grupy młodych mężczyzn którzy stanowili jedną stronę tej imprezy.

Musieli wcześniej przejść rytuał oczyszczenia co przypominało wieczorne ablucje połączone z okadzaniem dymem z kadzidełek o intrygującym zapachu. Następnie trzeba było się przebrać w świeże ciuchy. Dominowała biel więc pewnie chodziło o białe czy chociaż jasne rzeczy. Taka była tradycja. No ale nie każdemu udało się skompletować białą koszulę.

Potem przeszli w radosnej atmosferze oczekiwania do sąsiedniej sali. Tam zaś było pusto. Pod jedną ze ścian stał rząd stołów wypełniony napojami, owocami i lekkimi przekąskami. Zaś podłoga była pusta jak do tańców. Tyle, że ścieliły się na niej liczne posłania. Tylko jeszcze wtedy były takie porządne, czyste, schludne no i puste. Ale grupka wybrańców nie czekała zbyt długo chociaż zdawało się, że im się dłuży i dłuży. W końcu do pomieszczenia z drugiej strony weszła druga strona.

Pierwsze do środka weszły Vesna i Kristi. A za nimi reszta wybranek. Ale to właśnie chyba pierwsza para zrobiła największe wrażenie na widzach bo Vesna wprowadziła Kristi na smyczy. A blondynka szła grzecznie czworacząc przy jej nodze bez słowa sprzeciwu a nawet z tym swoim sympatycznym i ciepłym uśmiechem na twarzy za jaki kochała ją widownia. Panowie wiec powitali takie mocne wejście okrzykami i gwizdami bo z miejsca atmosfera skoczyła do góry o kilka stopni.

A potem już było tylko goręcej i goręcej. Okazało się, że Vesna i Alex przywieźli ze sobą całkiem sporo całkiem gorących koleżanek. I każda jedna wydawała się gorętsza od drugiej. A to niejako zachwiało pierwotną równowagę pod względem liczebności bo pań okazało się więcej niż panów. Do tego obie strony szybko nawiązały ze sobą nić porozumienia i wymieszały się na mniejsze grupki i duety więc nikt nie miał okazji czuć się samotny czy pomijany. A, że zabawa integracyjna trwała do białego rana to można było spróbować się w różnych dyscyplinach, konfiguracjach i to z różnymi partnerami.



Czas: IX.11; nd; południe
Miejsce: osada Johansena;
Warunki: jasno, skwar, zachmurzenie


Taakk… jakoś tak to wszystko szło. Ale dzisiaj rano… znaczy właściwie w południe. Wszystko wydawało się chaotycznie pomieszane. Chociaż pozostawiało po sobie rozleniwione uczucie spełnienia a nie tylko ten kapeć w ustach po przebudzeniu. No a teraz w tej klasie panowało istne pobojowisko. Ktoś się budził, ktoś nadal spał, ktoś się przekręcał na drugi bok albo próbował zacząć kolejny dzień z podobnym skutkiem jak niedawno Marcus.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline