| Thingrim
Ruszył z pierwszymi roztopami, gdy górskie przełęcze stały się przejezdne po ciężkiej śnieżnej zimie. Miał odpowiedni rynsztunek, oręż i zapasy. A jednocześnie wystarczająco lat na karku i rozsądku, by wiedzieć, że wyprawa do Imperium w tych czasach była czymś więcej niż prostą wycieczką. Kraj wycieńczony i pobrużdżony był wojną, stróże prawa poginęli na polach bitwy albo sami zabrali się za przestępczy proceder. Dzikie leśne bestie szalały po kniejach, oprychy po gościńcach, do tego bieda, beznadzieja i choroby spowodowały, że ludzie byli jeszcze bardziej niechętni i podejrzliwi względem wszystkiego, co obce. Wliczając w to, oczywiście, nieludzi.
A jakby tego było mało, roztopy zamieniły i tak już tragiczne drogi Ostermarku w prawdziwe błotne bajora.
Ciężko powiedzieć, czy szczęśliwie, czy nie. Na jednym z tych plaszczących niby-traktów dogoniła go dwójka młodych brodaczy. Tjori i Fjori, dwójka braci kojarzyła go mgliście z twierdzy, gdzie co parę lat robili interesy, wiedzieli jakim fachem się parał i stwierdzili - zapewne nie bez powodu - iż nie godziło się, by przedstawiciel tak szlachetnej i rzadkiej profesji, będącej dumą brodatego ludu poległ gdzieś sam w błocie, zagryziony przez wilcy albo pobrużdżony przez byle oprychów. Nieczuli na wszystkie głosy sprzeciwu przyrzekli, że doprowadzą go zdrowego przynajmniej do najbliższego bezpiecznego ośrodka cywilizacji, a przynajmniej tego co za to w tamtych stronach uchodziło. Nie byli może doświadczonymi wojownikami, ale nadrabiali to zapałem, no i mieli własną baryłkę do podziału...
Ostatnim, jeszcze mniej spodziewanym członkiem tymczasowej kompanii został Waldo. Waldo był człowiekiem, miał włosy przycięte od garnka, złamany nos i dwa wystające z przodu zęby. Dwa dni ignorowali go, mimo że wszyscy podróżowali tym samym zalanym błociskiem traktem. Tyle że on miał wóz, a oni człapali w brei na piechotę. Raz to on ich wyprzedzał, gdy grunt był twardszy, raz oni, gdy jemu grzęzły koła. Tak w kółko, aż w końcu stwierdzili, że wzorem Sigmara i zacnych krasnoludzkich Przodków alians ras okaże się korzystniejszy. Oni nie musieli brodzić cały dzień po pas w błocie, a on nawet, jeśli się zakopał, mógł liczyć na pomoc silnych krasnoludzkich ramion. Któregoś dnia po srogiej napitce dwójka młodszych brodaczy rozgadała się na dobre i napomknęła o profesji Thingrima, wywołując tym zupełnie niespodziewany efekt u Walda. Z jakiegoś powodu, niesamowicie go to zafascynowało, choć ciężko powiedzieć na ile w ogóle zrozumiał, o co chodzi i na czym to wszystko polegało. Waldo bowiem, wyjątkowym okazem intelektu zdecydowanie nie był.
Do Bissendorfu mieli jeszcze jakieś trzy dni, chwilowo nie padało, a mroźne podmuchy schodzącego z gór wiatru trochę utwardziły błoto, jechało się więc całkiem przyjemnie. Szare chmury odsuwały się trochę i pokazywały nawet zarys bladego słońca. - Więc rzekliście, że jako to było? Rżnie się znaki takowe na sprzętach wszelakich? Że niby jakby te widły... O te, co tam leżą na pacę chciał tak dla przykładu eee... - podrapał się po głowie. - w lancę rycerską odmienić... to by się dało, ino kreśląc na nich jakiś tajemny wywijas? - zrobił bolesną minę, jakby wyobrażenie sobie tego pochłonęło wszystkie dostępne mu zasoby pomyślunku.
Krasnoludy siedzące dalej na tyłach wozu ledwo ukrywały parsknięcia. W przerwach między rechotem podśpiewywały cicho jakąś skoczną tawernianą piosnkę o dzielnych wojakach, hożych dziewojach i swędzących konsekwencjach będących wynikiem ich spotkań. |