Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-03-2020, 01:04   #204
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 62 - IX.20; wt; ranek

Czas: IX.20; wt; ranek
Miejsce: osada głębokiej wody;
Warunki: jasno, ciepło, deszcz, opustoszała osada i dżungla, woda do kolan


Marcus



A po burzy przychodzi ładna pogoda. Teraz co prawda nie było burzy. Ani ładnej pogody. Ale po tej nagłej kanonadzie, wrzaskach, krzykach i rozchlapywanej wodzie ta cisza jaka teraz zapanowała była właśnie jak cisza po burzy. Nagle znów było słychać łomot ciężkich kropel deszczu o wszystko i wszystkich. O ubrania, głowy, wodę, dechy, ściany i dachy. Ludzie wciąż stali tak jak jeszcze przed chwilą gdy strzelali w wodną kotłowaninę. Teraz zaś nadal celowali w to samo miejsce chociaż woda stopniowo się uspokajała. Kotłowanina ucichła, fale robiły się coraz mniejsze i woda cichła tak samo jak po wrzuceniu dużego kamienia. Tak i teraz fale promieniście rozchodziły się coraz szerszymi kręgami aż mijały kolana stojących wciąż ludzi. Z luf wciąż dymił dym a w pobliżu strzelców czuć było ostry, chemiczny, zapach spalonego prochu.

- Gdzie on jest? - niepewnie zapytał któryś z karawaniarzy. No rzeczywiście. Woda już się uspokoiła na tyle, że powinno być widać. Chociaż Hoffmana. A nie było widać. Ani jego ani stwora który go dopadł. Żadnego trupa też nie było widać. Ani człowieka ani potwora. Więc ludzie zaczęli teraz wodzić lufami po okolicach coraz dalszych od miejsca walki jakby nagle i potwór miał zaatakować kogoś z nich.

- Wciągnął go pod wodę. - mruknął cicho Jeff. Gdyby nagle nie zrobiło się tak cicho i nerwy wszystkich nie były napięte tak samo jak zmysły to chyba na przeciwległym narożniku gdzie stał i Marcus i van Urk pewnie nie byłoby go słychać. Ale usłyszeli.

- Tam chyba coś jest. Coś pływa. - odezwała się po chwili Marisa. No rzeczywiście coś tam pływało. Coś podłużnego. Jak kawałek jakiejś gałęzi czy pieńka.

- Wy dwaj. - van Urk wskazał na Lamay’a i Ricardo którzy stali na ganku i celowali w tą podejrzanie wyglądającą wodę. Sam skorzystał z przerwy, schował szablę do pochwy i odwinął bębenek rewolweru aby uzupełnić amunicję. Spieszył się co stojący ledwo krok czy dwa Marcus widział w jego ruchach. Bez wahania wysypał złote łuski do bagiennej wody wsadzając w zwolnione miejsca kolejne naboje. Ale mimo, że się śpieszył ruchy miał całkiem pewne. Nie mógł więc być w takiej sytuacji po raz pierwszy.

- Sprawdźcie to. - szef nie przerywając ładowania bębenka wskazał na to coś co tam pływało w okolicach stoczonej walki. Kierowca i młody chudzielec popatrzyli na niego jakby dostali wyrok. Spojrzeli na siebie nawzajem jakby się tak niemo naradzali albo jeden sprawdzał reakcję drugiego. Nikt z pozostałych się nie ruszał. Dało się wyczuć, że jakoś nikt nie zazdrości im tego zadania i nie chce skończyć jak Hoffman. Ale w tym momencie rozległ się cichy, suchy, metaliczny trzask. Bębenek Federaty był załadowany do pełna i wrócił na swoje miejsce. Broń znów była gotowa do natychmiastowego użytku. Federata podniósł głowę i spojrzał na dwóch podwładnych wciąż stojących na ganku. Uniósł brwi w pytającym geście dając znać, że czeka na wykonanie polecenia. Lamay i Ricardo westchnęli cicho i z minami skazańców zeszli z tego ganku do tej mętnej, bagiennej wody zalewanej kolejnymi falami deszczu.

- A jak się na nas rzuci? Jak na Hoffmana? - zapytał cicho Ricardo idąc ze swoim lever action wycelowanym w to coś co tam pływało.

- A jak się rzuci na kogoś z nas? - Zimm stojący obok Marcusa i szefa rozejrzał się podejrzliwie dookoła. W takiej mętnej wodzie jak coś praktycznie nie szorowało o powierzchnię to właściwie nie było szans tego dostrzec. To coś mogło być o krok od człowieka i ten mógł o tym nie wiedzieć.

- Tu jest dla niego za płytko. Będzie się trzymał głębokiej wody. Wciągnął go pod wodę to teraz popłynie go zeżreć. - Jeff pokręcił głową na znak, żeby nie wpadać w aż taką paranoję.

- Słyszeliście?! Na płytkiej wodzie nic nas nie dopadnie! - van Urk podchwycił tą ekspertyzę lokalnego eksperta i przez chwilę podziałało. Rzeczywiście jakby wszystkim zrobiło się trochę raźniej. No i sam Federata też stał w tej wodzie po kolana i nie wyszedł na ganek chociaż stał ledwo parę kroków od niego.

- No chyba, że węże. Świetnie pływają. I niektóre są tak duże, że bez trudu zgniotą człowieka. - Marisa celowo czy nie dorzuciła coś od siebie co storpedowało ten moment ulgi jaką chyba większość poczuła po słowach szefa. Szef zacisnął ze złości wargi i posłał jej krytyczne spojrzenie na znak, że wcale im w tej chwili nie pomaga z takimi gadkami. Mulatka obdarzyła go krótkim spojrzeniem jakby nie bardzo rozumiała te spojrzenie albo tak to przynajmniej wyglądało. Ale wtrącił się Lamay.

- To noga! Noga. Odgryzł mu nogę. - zawołał kierowca. Ricardo wciąż celując w wodę pokiwał głową ale nie odważył się odwrócić głowy od tej głębszej wody. Marcus zaś nie był pewny co do swojego udziału w tej zaskakującej i krótkotrwałej walce. Przybiegł na samym końcu gdy wszyscy już zdążyli oddać po parę strzałów. Jak jeszcze musiał schować nóż i zdjąć z ramienia karabinek no to jeszcze go spowolniło. Potem wreszcie mógł wycelować i strzelić. Ale trafił czy nie? Hoffman jakoś w tym momencie przestał krzyczeć. Ale słabł już wyraźnie może więc po prostu nie zdzierżył naporu szczęk tego stwora. A może ołów Marcusa skończył jego cierpienia. Tego nie wiedział. Tak czy siak stwór zabrał go ze sobą w wodne głębiny.


---



W końcu wszyscy wrócili do obozu jak umownie nazywali dom w jakim większość z nich spędziła ostatnią noc. Czwórka jaka została na straży jego i pojazdów pytała się co się stało. Bo słyszeli strzelaninę ale nic nie widzieli. W grupie która wróciła z sąsiedniego podwórka nastroje nie były wesołe. Z Hoffmana została tylko połowa nogi. Lamay ją zabrał ale dopiero po powrocie okazało się, że nie bardzo jest co z nią zrobić. Nie było gdzie wykopać grobu w tym bagnie. Po prostu wyrzucić z powrotem do wody milicjanci nie chcieli. W końcu więc uzbierali jakieś kilka kłód, gałęzi i kamieni po czym przywalili to wszystko na tą odgryzioną nogę. Lamay zaintonował parę słów modlitwy. Van Urk powiedział parę słów o Hoffmanie jako solidnym kierowcy i dobrym kompanie w podróży. No i na tym pogrzeb Hoffmana się skończył.

Jako wyprawa stracili jednego z niewielu kierowców jakich mieli. Ale życie i wyprawa toczyła się dalej. Ludzie zostawili za sobą niewielki kopczyk gratów jakie stanowiły w starej kuchni grób Hoffmana i zaczęli szykować się do dalszej drogi. Chociaż nastroje były dość ponure.

- Dżungla go zabrała. Dżungla w końcu zabiera każdego. - stwierdziła filozoficznie Lee jakby właśnie koło życia i śmierci zatoczyło pełny krąg. Co chyba nie podziałało zbyt optymistycznie na tych co to słyszeli bo wyglądało jak jakieś ponure proroctwo.

- Zbieramy się. Pakujcie się do samochodów. - van Urk nie zamierzał pozostawać tutaj dłużej niż to konieczne. I reszta chyba miała podobnie bo bez oporów zaczęli przenosić swoje rzeczy z domów do samochodów.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline