Axel i Bernhardt byli już mniej więcej w połowie drogi do bramy, obok zakratowanego dołu na środku dziedzińca, kiedy z bocznych drzwi prowadzących do pomieszczeń dla służby wychynęła pozostała dwójka awanturników. Jak na razie podwórzec był pusty. Olbrzymi stwór zniknął w otoczonym murkiem ogrodzie. Pozostałych służących nie było nigdzie widać – najprawdopodobniej zdążyli się ewakuować się z płonącego zamku. Ogień buchał już z większości okien na piętrze, a jego odblask był widoczny w oknach na samotnej wieży wieńczącej zamczysko. Wieży zajmowanej przez komnaty młodej baronówny Margritte von Wittgenstein.
Dźwięki dobiegające zza muru były co najmniej niepokojące. Łomot maczugi został zastąpiony przez odgłosy szamotaniny, a potem mlaskanie, siorbanie i przeżuwanie. Następnie ktoś donośnie beknął.
W głównych wrotach zamku pojawiła się jakaś postać. A właściwie dwie postaci. Jedna była karykaturalnie kanciasta, jakby pozszywana z części ciała należących do kilku różnych osobników, o niezdrowym, trupim kolorze skóry. Z głowy sterczały jej jakieś druty, pomiędzy którymi przeskakiwał łuk elektryczny. Jej ubranie było nadpalone i dymiło. Na rękach trzymała osmaloną, odzianą w suknię młodą kobietę o ciemnych włosach, wysypujących się spod czepka. Leonardowi wystarczył jeden rzut oka przez ramię, aby rozpoznać w kobiecie kolejną z rodu, młodą dziedziczkę przeklętej fortuny – Margritte von Wittgenstein.
- Frank! – krzyknęła kobieta, kiedy humanoid postawił ją na ziemi. – Bierz ich! – kreatura wolno, kiwając się na boki i machając rękami w celu zachowania równowagi pokuśtykała przez dziedziniec.