Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-03-2020, 19:15   #210
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 65 - IX.20; wt; południe

Czas: IX.20; wt; południe
Miejsce: wielkie miasto; początek mostu
Warunki: jasno, skwar, pogodnie, łagodny wiatr, opustoszała osada i dżungla,



Marcus



Marcus po raz kolejny odkrył, że łażenie w gazmasce nie jest ani łatwe ani przyjemne. Wizjery jakie miały przynajmniej po kilka dekad nie przepuszczały już widoków tak jak w kilka lat po wyprodukowaniu. Do tego deszcz pogarszał sprawę bo co chwila musiał rękawem przecierać obie szybki a pomagało tylko na chwilę. Zaraz deszcz znów skraplał się na wizjerach czyniąc obraz z zewnątrz jeszcze bardziej niewyraźny. Pomijając, że deszcz w połączeniu z mglistymi oparami i tak zakłócał widoczność.

Ale bez gazmaski też dobrze nie było. Z całej czwórki tylko on miał ten zabytek dawnej technologii ochronnej. Pozostali radzili sobie jak mogli. Czyli improwizując zakrycie twarzy chustami i chroniąc oczy goglami jeśli ktoś je miał. Różnica była dość czytelna. Marcusowi przeszkadzał słaby obraz a przez pochłaniacz maski powietrze było zatęchłe i było go mało. Ale przynajmniej nie dusił się jak pozostali. Cała trójka regularnie prychała, kichała, pluła i złorzeczyła na pogodę i okolicę. Diagnoza Vesny, że tutejsze powietrze nie służy zdrowiu zdawała się potwierdzać co krok. Niemniej na razie nie zwalało z nóg. Ale z trójką rozkaszlanych towarzyszy trudno było mówić o skrytym podejściu kogokolwiek. Przynajmniej naprawdę blisko. A przez tą mgłę widoczność była ograniczona do kilku domów dookoła.

Szli chyba jakąś główną drogą. Więc przynajmniej asfalt mieli pod butami. Chociaż często na tym asfalcie były kałuże, czasem głębokie po połowę łydki jeśli trafiła się jakaś wyrwa w drodze. Asfalt za to był szeroki. Kiedyś to musiała być porządna, międzystanowa trzypasmówka. W każdą stronę wiodły trzy pasy a d tego oddzielone były raz węższym raz szerszym pasem ziemi niczyjej. Na tym pasie obecnie pleniło się wszelkiej maści zielsko a nawet młode i prężne drzewa jakie zdołały tutaj wyrosnąć odkąd służby komunalne przestały strzyc trawnik regularnie. Ten pas zieleni to była idealna kryjówka na zasadzkę czy punkt obserwacyjny dla kogoś kto by chciał mieć ową drogę na oku. No ale trudno było przedzierać się bez maczety na przełaj przez ten busz. Trudno też było wypatrzyć kogoś kto by się tam zaczaił. W każdym razie nawet jeśli ktoś ich obserwował czy śledził to nie dał się na tym złapać. Ani Marcus ani żaden z jego towarzyszy nic takiego nie dostrzegli.

Na poboczu zaś był miszmasz. Dominowała niskopienna zabudowa typowa dla małomiasteczkowych kwartałów lub przedmieść wielkiego miasta. I chyba właśnie byli na przedmieściach takiego miasta bo chociaż z początku budynki za bardzo nie różniły się od tych co mijali do tej pory. Podobnie zdewastowany teren pochłonięty przez czas, dżunglę i pogodę. Z części budynków zostały tylko zdemolowane kwartały. Ściany i dachy leżały bezwładnie na ziemi jakby ktoś z pompowanych domów spuścił powietrze. Inne nosiły ślady pożarów ale w zdecydowanej większości były porośnięte przez pnącze i różne zielsko.

To czym różniło się to miejsce od innych co mijali do tej pory to to, że te zdewastowane budynki się nie kończyły. Do tej pory, nawet idąc na piechotę, trafiali na wioski które można było przejść w kwadrans czy dwa. A teraz maszerowali przez tą tropikalną, zamgloną chlapę już którąś godzinę a krajobraz zasadniczo się nie zmieniał. Mimo mgły wydawało się, że jest już z połowa dnia. Mgła co prawda nie ustąpiła ani na trochę nawet jakby zgęstniała. Ale w końcu po paru godzinach deszcz wreszcie ustał. Ale za to wróciły wrzaskliwe odgłosy dżungli. Ptaki, małpy i inne zwierzęta pokazały się tam i tu. Fruwały z drzewa na dach czy lampę uliczną lub skakały to tam to tu powodując wrażenie ruchu. Co zwłaszcza przez załzawione oczy czy mokre wizjery w tej mgle było trudne do rozróżnienia czy to człowiek czy zwierzę. W końću każdy ruch mógł być początkiem ataku.

- Cholera idziemy i idziemy. Jak daleko jeszcze mamy iść? - zapytał wyraźnie rozdrażniony Ricardo. Na razie jakoś sobie radzili bez gazmasek i maszerowali wytrwale. Ale zgodnie z diagnozą Vesny było oczywiste, że zbyt długo bez gazmasek nikt tutaj nie wytrzyma.

- Droga się wznosi. Może uda się coś się rozejrzeć. - Bruce wychrypiał przez podrażnione gardło i splunął na wciąż mokry asfalt. Droga, ta szeroka trzypasmówka rzeczywiście zaczęła się stopniowo wznosić. Co dawało nadzieję, że może tam w górze będzie tej wszędobylskiej wody trochę mniej. No i może się uda coś wypatrzyć. Do tej pory krajobraz był miejski ale dość monotonny. Drugą z cech charakterystycznych dla wielkiego miasta były estakady, wiadukty i inne asfaltowe arterie wielkiego miasta. Wcześniej takich nie widzieli. Droga zasuwała jakby obok mniejszych miejscowości i osiedli dopiero tutaj rozwidlały się na te wiadukty, mosty i inne takie atrakcje. Do pierwszego takiego rozwidlenia dotarli z pół godziny, może z godzinę po rozstaniu się z resztą. Później spotkali jeszcze jedno czy dwa podobne. Jak się szło na piechotę to co jakiś czas ale pewnie samochodem to co chwila był jakiś zjazd. Teraz też wyglądało na kolejne podejście do kolejnego takiego rozjazdu. Ale nie tym razem. Tym razem na samym szczycie łagodnego podejścia pokazała się kratownica wielkich rozmiarów i okazało się, że to jakiś dawny most. Chyba pierwszy cały most jaki spotkali od czasu opuszczenia rodzinnej wioski Johansena. Co było po drugiej stronie mostu tego nie było wiadomo bo stopniowo zasłaniała go zasłona mgły.

A jednak było tu coś interesującego. Wraki samochodów nie były bynajmniej interesujące. Każdy z nich spotkał takich tysiące w swoim życiu. Mijali je co chwila. Te na moście niczym same w sobie się nie różniły od tych które widzieli choćby dzisiaj. Też niektóre miały szyby a niektóre nie. Jedne były spalone a inne nie. Wszystkie były pewnie dawno wybebeszone a to co nie zostało wybebeszone spleśniało, zardzewiało i zgniło w tych tropikach. To akurat był standard. Interesujące było to, że dziwnym zbiegiem okoliczności te wszystkie wraki były przy barierkach pozostawiając środek przejezdny. Zupełnie jakby ktoś celowo uprzątnął niektóre wraki aby zostawić przejezdną część drogi.





Widok z dół na rzekę był mniej fascynujący. Jakieś bezludne, zamglone gratowisko płaskich domów lub ich ruder. Chociaż tam właśnie dał się dostrzec jakiś znak. Wyglądał jak dawny znak informacyjny dla kierowców kierujących się wzdłuż rzeki. “New Orlean Port”.

- To jak żeśmy się rozejrzeli to co robimy dalej? - zapytał Will mówiąc szybko i zaraz się rozkaszlał. Pewnie dlatego tak szybko mówił. Uniósł róg swojej chusty by splunąć przez barierkę.

- Jakoś połowa dnia jest pewnie. Jak byśmy mieli wracać na noc to niedługo trzeba by zawracać. Jak nie no to można spróbować się jeszcze trochę rozejrzeć. - Bruce powiedział swoje przecierając palcami szczypiące, zaczerwienione oczy. Na razie właściwie zwiedzili głównie puste miasto od strony głównej drogi i raczej nie było tu nic charakterystycznego. Żadnych silników samochodów ani sprawnych samochodów. Chociaż jak może w taki deszcz co padał przez większość ich marszu może zniechęcał kierowców do jazdy w taki deszcz. Mógł też wytłumiać odgłosy z większych odległości. A łodzie czy coś takiego to dopiero teraz doszli do jakiejś rzeki. Na tyle szerokiej, że nie z tego brzegu nie było widać drugiego krańca mostu. No a z drugiej strony jeśli chcieli przed zmierzchem wrócić do swoich to też zbyt wiele czasu na wycieczki im nie zostało.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline