Axel uniósł do policzka kolbę naładowanej naprędce kuszy. Nie celował w potwora tylko w stojącą w drzwiach kobietę. Jej magia zaczęła się już materializować jako otaczająca ją ciemnobura powłoka. Axel nie zastanawiał się co to za czar, tylko nacisnął spust. Łuczysko brzęknęło i bełt ze świstem pomknął do celu. Kiedy strzelec odejmował od twarzy broń, pocisk już wbijał się w młodą arystokratkę. Szarpnęło nią, ale nie przestała czarować. Brudna aura zgromadzona wokół niej nabrała wyrazistości i przylgnęła do jej bladego ciała. Moment później czarodziejka znów rozpoczęła inkantację pomagając sobie trzymaną w dłoni różdżką.
Niekontrolowany przez nikogo potwór wolno stąpał w kierunku Lothara. Wlazł na kratę i zatrzymał się, rozglądając w koło. Gdzieś w pobliżu uderzyła jakaś zabłąkana błyskawica, rozświetlając jego wyblakłe, pozbawione wyrazu oblicze. Bezradnie popatrzył na baronównę i podjął marsz w kierunku biegnącego, oddalającego się od niego Lothara. Chodzenie po prętach nie należało do łatwych, zwłaszcza dla tak niezdarnego kolosa jak Frank. Niemal co krok stopy wpadały mu w oczka stalowej kraty i spędzał dużo czasu by się wygrzebać i iść dalej, co praktycznie wyłączało go z dalszej walki. Pod nim kłąb dziwnej mgły falował i wybrzuszał się, jakby w oczekiwaniu na to, co miało spaść z góry…
Berni, nieco wolniejszy od Axela jeszcze nie zdążył załadować kuszy by strzelić do kobiety, kiedy obok siebie usłyszał znajomy wizg. Stojący w bramie Techler, blady jak ściana ale z miną świadczącą o determinacji odpalił błyskawicę. Z jego rąk w kierunku Margritte von Wittgenstein poleciała oślepiająco biała wiązka elektryczności, która objęła ciało kobiety i cisnęła nim do wnętrza płonącego zamku, niwecząc równocześnie przygotowywany przez nią czar.
Leonard dopadł w tym samym czasie do drzwi niezbadanej jak do tej pory wieży i z nadzieją popchnął wykonane z czarnego drewna drzwi. Były otwarte! Wszedł do wnętrza, całkowicie ciemnego dziwnie pachnącego pomieszczenia. Otoczyły go dźwięki. Jakby bzyczenie, stukot niezliczonej ilości drobniutkich nóżek, szelest ocierających o siebie chitynowych płytek. Poczuł jak coś pełznie mu po nogawce w górę nogi. Czuł ciężar czegoś co oplata mu niczym puszysty dywan stopy. Z góry spadł na niego kawałek sufitu… Kolejny. Poczuł łaskotanie na karku. Chwycił w dłoń to coś co spadło z góry. To nie był okruch tynku. Patrzył na błyszczącego, smoliście czarnego karalucha!
Lothar mniej więcej w tym samym momencie, w którym wystrzelona z palców Techlera błyskawica uderzyła w baronównę dopadł do drzwi wiodących do części gospodarczej zamku. Wpadł do środka ciężko dysząc. Znalazł się w znajomym już korytarzu z portretami. Było pusto. Jednak poczuł coś. Zamek drgał. Znowu to samo uczucie, jakby ktoś delikatnie potrząsał skałą, na której posadowiono posępną budowlę.
Zwabione krzykami i zamieszaniem na dziedzińcu, z ogródka wylazło coś. Coś co dołożyło kolejną cegiełkę do gmachu rozgardiaszu panującego na Wittgensteinie. To coś było nawet większe od Franka, który chyba na dobre ugrzązł w kracie. Olbrzymi, wykoślawiony humanoid o płaskiej, wydłużonej głowie, z szeroką paszczą pełną kołkowatych zębów. Długie, ale niezwykle masywne ramiona opadały mu do samej ziemi. W jednej z rąk wielkości dużego wiadra trzymał potężną, z grubsza ociosaną pałę, a drugą ręką wciskał sobie do gęby jakieś purpurowe owoce, z kształtu kojarzące się z dynią, ale kolczaste. Jego korpus i wielkie, opasłe brzuszysko opinała zbyt mała skórzana kamizela nabijana stalowymi guzami. A na łepetynę wciśnięty miał skórzany czepiec wykonany chyba z kowalskiego fartucha. Przez moment obserwował sytuację, przenosząc wzrok z płonącego zamku na awanturników i z powrotem. Najwidoczniej jednak podjął szybko jakąś decyzję, bo ryknął coś niezrozumiale dając wszystkim wokoło znać o swojej obecności i ujął w obie łapska pałę, kierując się ku znajdującemu się najbliżej niego Berniemu.