Jak to mówi stare krasnoludzkie przysłowie, jeżeli coś może pójść źle to na pewno pójdzie, źle, a gdy wszystko może pójść źle to na pewno wszystko się spierdoli. Tak też było tu i teraz. Pozornie banalna potyczka z dwoma wilkami nagle przeobraziła się w trudną walkę. Na domiar złego w ciągu dosłownie kilku minut gdy zajęci byli potyczką pogoda zmieniła się diametralnie. Pociemniało tak bardzo, że z wczesnego popołudnia zrobił się niemalże wieczór. Zaczął wiać wiatr i wyglądało jakby za chwilę miała dopaść ich burza śnieżna.
Dragonborn widząc nieudane ataki współtowarzyszy postanowił działać na ile w tej sytuacji można było jeszcze coś zrobić. Nie można było ani Milenie ani Delamrosowi zarzucić braku dobry chęci. Widać było jednak, że są jeszcze mało doświadczonymi poszukiwaczami przygód. Gdzieś jednak i kiedyś trzeba jakoś zdobyć to doświadczenie. Jako potomek smoków, w długiej, bo długiej, ale jednak w miarę prostej linii potrafił coś więcej niż tylko władać mieczem. Miał przecież smoczy oddech o czym mało kto wiedział, gdyż rasa dragonborn jednak wciąż należała raczej do rzadkości.
Nie zastanawiając się dłużej i korzystając że wiatr mieli za plecami zionął ogniem w kierunku pozostałego przy życiu wilka. Wilk zaskoczony nie mniej niż elfka i człowiek dostał się bezpośrednio w obszar gdzie Draugdin zionął ogniem. W tym samym momencie ku zdziwieniu wszystkich wrócił wypuszczony przez Milenę prosto w niebo bełt i trafił wilka prosto w zad nad tylną łapą. Fart jakich mało choć równie dobrze pocisk puszczony niemalże prosto nad ich głowy mógł też trafić każdego z nich. Zaskoczony wilk zawył z bólu i padł na śnieg próbując wyciągnąć zębami tkwiące w jego ciele drzewce. Tym samym spowodował, że płomienie które ogarnęły jego sierść rozprzestrzeniły się po reszcie futra. Wydawszy ostatni skowyt wilk padł martwy. Skowyt był tak żałosny, że dotychczas dochodzące w kilku stron wycie pozostałym osobników nagle zamilkły. Przynajmniej posiłki ze strony sfory mieli z głowy.
W tym momencie dopadła ich burza śnieżna. Wiatr był na tyle silny i porywisty, że śnieg padał niemalże równolegle do drogi. To co było dobre to fakt, że nagłe obniżenie temperatury zatrzymało krwotok z nogi Draugdina i to, że wiatr dął im w plecy także popychał ich w kierunku przełęczy i obiecanego tam schronienia. Odcinek, który normalnie przebyli by w godzinę zajął im trzy. Jednak ostatecznie zmarznięci i niemalże zasypani przez śnieg dotarli w końcu do schroniska.
Gdyby nie panujące warunki pogodowe ujrzeliby małą, ale schludną i solidną chatkę z małą stajenką. Nie mogli tego też zobaczyć, ale w stajence ukryte przed burzą były osiołek i i mała “dwukółka” okryta szczelnie brezentem, którą ten osiołek prawdopodobnie ciągnął.
Po otwarciu drzwi uderzyło w wędrowców wilgotne, ale ciepłe powietrze i zapach ludzi od dłuższego czasu zamkniętych w małym pomieszczeniu. Powietrze wewnątrz było pełne od dymu, a jednak kusiło ciszą, ciepłem i schronieniem przed burzą. Nad małym ogniskiem wisiał bulgoczący kociołek, a obok za siennikach leżały dwie osoby.
- Jak wam się udało przebić przez tę diabelską burzę?! Na pewno jesteście zmęczeni i głodni. O widzę, że nawet ktoś jest ranny… Poczęstujcie się gulaszem? Zapytał człowiek wyciągając w ich stronę drewnianą miseczkę z parującym jedzenie. Druga osoba w schronisku była przypuszczalnie półelfem.
Tak czy inaczej nie mogli nie skorzystać z dachu nad głową, ciepłego kąta i zaproszenia do wspólnego posiłku. Tak czy inaczej byli tu uwięzieni przynajmniej do czasu gdy burza ustanie. No i przynajmniej byli bezpieczni. Można było się posilić, odpocząć i opatrzyć rany. Niekoniecznie w tej dokładnie kolejności.