Wątek: Pandemia Z
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-05-2020, 02:59   #2
Driada
 
Driada's Avatar
 
Reputacja: 1 Driada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=4IJI6soiQhI[/MEDIA]
Przychodzi czas w życiu człowieka, kiedy musi zmierzyć się z czymś tak strasznym, po czym czuje, że nigdy nie będzie taki sam. Tak jakby coś mrocznego opadło, kradnąc każdą drobinę szczęścia, którą kiedykolwiek się czuło, i jedyne, do czego jest się zdolnym, to patrzeć i iść, wiedząc, że bez względu na to, co w życiu się zrobiło, nigdy nie będzie możliwości tego odzyskać. Szło się do przodu, mechanicznie jak robot bez duszy, nie kreowało dalekosiężnych, romantycznych planów na nadchodzące miesiące czy lata. Zostawało skupiać się na tym co tu i teraz, na teraźniejszości, gdzie celem nadrzędnym i cichym marzeniem którego nie wypowiada się ze strachu przed zapeszeniem, stawało się dociągnięcie do wieczora, a następnie do rana. Jeśli to się osiągnęło, człowiek mógł mówić o niemożliwym wręcz farcie podobnym wygraniu na loterii.

Silvia nie czuła się zwycięzcą, o nie. Przemierzając zalane słońcem leśne dróżki nie umiała choćby przez ułamek sekundy cieszyć zmysłów spokojem i ciszą urokliwej wędrówki w samotności, gdy została sam na sam z naturą, sycąc oczy żywą zielenią i jasnym, ciepłym blaskiem sączącym się przez baldachim liści wysoko nad głową. Nie dostrzegała drobnych motyli, tańczących w powietrzu nad równie barwnymi kleksami kwiatów, nie czuła zapachu żywicy i mokrej wilgocią ściółki. Ignorowała śpiew ptaków, płynący w powietrzu razem z nitkami babiego lata. Zamiast tego rozglądała się co rusz i nasłuchiwała, ściskając w dłoni spluwę, gotowa zerwać się do ucieczki zanim zagrożenie ją dostrzeże. O ile dopisałoby jej szczęście, dałaby radę dać nogę nim nie rozerwałoby jej na strzępy. Żywcem. Gołymi rękami istot kiedyś nazywanych ludźmi.

Parę tygodni, może miesiąc - tak niewiele minęło odkąd nagle świat postanowił oszaleć do końca, jeżeli kiedykolwiek był normalny. Wcześniej było źle, od długiego czasu. Wpierw zaraza, izolacja i powszechna, globalna panika. I gdy ludzie myśleli, że gorzej już być nie może, życie szybko ten fakt zweryfikowało. Nastała era strachu, głodu. Szaleństwa i rozpaczy. Rządy upadały, a te wciąż dychające udawały, że próbują znaleźć rozwiązanie i wciąż pracują dla dobra tych żyjących… gówno prawda, wystarczyło wyjrzeć za okno aby dojrzeć że jedyne co im oferowano to anarchia. I śmierć. A potem powrót w formie 20stki - humanoidalnego zwierzęcia podążającego za pierwotnymi instynktami, bez śladu iskry osobowości.

Przeskakując nad rozlaną w poprzek ścieżki kałużą rudowłosa, młoda dziewczyna o zielonych oczach i trupio bladej gębie, sama czuła się jak martwa. Kiedyś uwielbiała spaceru po lasach i parkach, cieszyła się z samotnych wędrówek gdy nikt nie zawracał jej głowy, a teraz?


Teraz nie potrafiła wykrzesać z siebie niczego, ponad rosnącą irytację na współtowarzyszy niedoli… co samo w sobie nie miało sensu. Los lubił kopać leżących, wyżywanie się i wylewanie frustracji na tych pilnujących i pomagających przetrwać nie miało sensu. Na świecie istniały przecież miliony rzeczy mogących unicestwić chudego rudzielca w wojskowych butach; w ułamku sekundy wymazać życie, które z takim wysiłkiem starała się podtrzymywać. Wszystko kręciło się wokół tego, by nie umrzeć oraz dotrzeć do celu. Stary ponury, kanadyjski trep i trochę straszy od Sil nadpobudliwy Latynos przerobiony na brudnopis - dwaj obrońcy, opiekunowie. Doręczyciele…

Las zmienił się w drogę, gdzieś na horyzoncie pojawił się cień cywilizacji, niosący oprócz obietnicy znalezienia i uzupełnienia zapasów, zagrożenie że okolicę okupują nadludzko silne i szybkie potwory, gotowe pożreć żywcem wszystko, co znajdzie się w ich zasięgu. Dziewczyna zatrzymała się, kucając przy poboczu, obok powalonego drzewa - na wszelki wypadek. W końcu stanie pośrodku drogi samo w sobie prosiło o kłopoty. Z drugiej strony mogła wrócić do kumpli, razem przeczesać teren i nawet podniosła się aby zawrócić… ale zamarła w miejscu, wzdychając boleśnie. Czasami po prostu trzeba być odważnym. Trzeba być silnym, nie wolno ulegać rzeczom wzbudzającym paniczny strach. Trzeba pokonać te diabły, które wpychają się do głowy i próbują sparaliżować całe ciało. Jedynym wyjściem okazywało się parcie naprzód, krok za krokiem, z nadzieją, że nawet jeśli przyjdzie się cofnąć, to tylko trochę. Tak, że kiedy znowu nadejdzie moment ruszenia do przodu, szybko nadrobi się zaległości… jak teraz, z tym pieprzonym samochodem rozwalonym przez Aarona… a pomyśleć że było już tak pięknie! Prawie dojechali do celu, jeszcze chwila i zajęliby się szukaniem ich celu. No ale nie wyszło, trudno. Trzeba iść dalej - z tą myślą zarzuciła kaptur na głowę, przemykając między drzewami w kierunku zabudowań.

Przebyła te jakieś pół setki kroków. Na skos wzdłuż piaszczyste drogi. Widziała kolejne budynki. Za drugie pół setki kroków. Za tymi ciężarówkami i buldożerami. Płaski budynek o urodzie przeciętnego magazynu. Niezbyt zadbanego. Nawet jak ktoś tam był to co prawda mógłby ją zobaczyć no ale była nadzieja, że właśnie te buldożery i reszta ją przysłonią. Ale na razie dobiegła do tych trzech wywrotek. Stały zaparkowane blisko ścian. Ściana była podziurawiona wrotami do garaży. Takich właśnie jak na te ciężarówki. Tylko te garaże były zbyt zawalone jakimiś gratami by wjechała tam choćby osobówka o takich wielkoludach motoryzacji nie wspominając. Przebiegła ten pierwszy kawałek i nic się nie stało. Nikt do niej nie strzelał, nie wrzeszczał ani nie leciał z pazurami. Perspektywa też się jednak za bardzo nie zmieniła. Tyle, że mogła sobie z bliska pooglądać tą pierwszą wywrotkę i wejście do garaży.

Zrobiło się cicho, albo takie wrażenie miała. Opuszczona okolica na taką pozostała, ale nie było wiadomo jak długo tak zostanie. Kto wie, czy gdzieś w którymś z okien nie czaił się przeciwnik pod bronią, czekający aż ona do niego przyjdzie, dzięki czemu odpadnie konieczność strzelania do intruza, więc zwracania uwaga i dawania całej okolicy jasnego sygnału, że jest tu jeszcze ktoś żywy, a zwracanie uwagi otoczenia… zabijało.
Chyba dlatego na pierwszy ogień poszła maszyna, do niej rudzielec podkradł się na początku z zamysłem aby sprawdzić czy w schowkach i wnętrzu kabiny nie znajdzie czegoś przydatnego… albo chociaż zobaczy na czym stoi. Jeśli znajdzie coś przydatnego istniała szansa, że teren jest czysty przynajmniej pod kątem ocalonych. Jeżeli zaś natknie się na wybebeszone wnętrze - tym bardziej przyjdzie czas aby spiąć dupę.

Rudzielec bez trudu wspięła się na stopień kabiny i złapała za klamkę. Ale ta okazała się zamknięta. Przez szybę dojrzała raczej przeciętną szoferkę jakiej można by się spodziewać po budowlanej maszynie użytkowej. Jakieś resztki pudełek po jedzeniu, butelka nie całkiem wypitej coli, jakieś skłębione koce czy ubrania z tyłu kabiny no i tyle. Wyglądało tak jakby od paru dni czy nawet tygodni nikt do środka nie zaglądał.

Istniała szansa, że ludzi tu nie było… albo Silvia takie miała nadzieję. Westchnęła, raz jeszcze obskoczyła wzrokiem okolicę, myśląc że gdyby był tu Aaron powiedziałby czy pieprzona wywrotka nadaje się do jazdy przez okolicę. Siedzenie w takim bydlaku i rozjeżdżanie 20stek musiało być zajebistym uczuciem. Najpierw jednak wypadało wejść do środka, więc dziewczyna złapała pewniej klamkę, sięgając do kieszeni po własny, uniwersalny klucz do zamka.

Po chwili gmerania prosty dla Sil, wręcz sztampowy zamek poddał się jej wytrychom. I gdy usłyszała ciche stuknięcie zamka wiedziała, że teraz jak pociągnie za klamkę to będzie otwarte. I nie myliła się. Drzwi do szoferki stanęły otworem. Z wnętrza z miejsca buchnęło rozgrzanym i stęchłym powietrzem. Tak typowym dla małych pomieszczeń o słabym przewiewie i zamkniętym na dłuższy czas. Ale poza tym znów nic specjalnego się nie stało. Drzwi zgrzytnęły trochę przy otwieraniu ale po chwili mogła zasiąść na miejscu pasażera. Na pierwszy ogień poszedł schowek. Chociaż rzeczy jakie tam znalazła były takie sobie. Ze trzy płyty do odtwarzacza, zaczęta i cała paczka biszkoptów, jakiś atlas z mapami, latarka i parę innych takich duperelek które uzbiera każdy regularnie jeżdżący kierowca. Latarka nie działała. Chociaż miała baterie. Albo się rozładowały albo nie działały.

W kabinie znalazła jeszcze bejzbol. Zapewne tak na wszelki wypadek. Pod siedzeniem kierowcy składany trójkąt ostrzegawczy wymagany przepisami a na tylnej kanapie trochę męskich ubrań i więcej pustych pudełek po jedzeniu. Przy desce rozdzielczej znalazła też CB radio. Chociaż póki nie uruchomiło by się samochodu było nie do ruszenia. Więc tak samo jak latarka nie wiadomo było w jakim jest stanie. Zresztą jak i cały samochód.

Dziewczyna rzuciła się na żarcie, wpychając do ust kawałki biszkoptów brudnymi łapami i prawie ich nie gryzła, połykając słodkie, trochę przesuszone i twardawe ciastka z otwartego opakowania. Całość popiła resztką rozgazowanej, zagrzanej coli, wyduszając z butelki ostatnie krople. Drugą paczkę schowała do kieszeni bluzy, tak jak latarkę i baterie z zamysłem, że da je Jasperowi żeby rzucił okiem. Albo Latynosowi… cholera, powinni zobaczyć maszynę, czy działa… i to radio! Dlaczego, do kurwy nędzy, nie umiała obsługiwać podobnego szpeju?

Westchnęła, przecierając twarz rękawem i chwilę cieszyła się ze spokoju, samotności. Celebrowała minutę samotności i głód oszukany tymi paroma słodkimi gryzami. Patrzyła na mapy, na prywatne drobiazgi. Przetrząsnęła kieszenie ciuchów i zamarła, dajac sobie dziesięć sekund na opanowanie nagłej chęci aby się rozpłakać. Nie wolno było, zresztą i tak to nie miało sensu, a jeszcze by narobiła hałasu. Zamiast się rozklejać zaczęła myśleć, obserwować. Pusty teren, oczywiście teoretycznie. Wypadało sprawdzić, zanim sprowadzi chłopaków. Wyszła więc z kabiny, zabierając ze sobą bejsbol… na wszelki wypadek, chociaż w starciu z żywymi trupami sprawdzał się nikle. Chyba że połamałoby im się kolana.
“Rusz się Griffith, rusz się wreszcie” - powtarzała w myślach, zeskakując na ziemię i cicho zamykając drzwi wywrotki. Znów się zgarbiła, przekradając chyłkiem do kolejnej maszyny.

W kolejnej szoferce schemat mniej więcej powtórzył się. Cicha, bezludna, zakurzona i pełna resztek dawnego życia. Gdzie zapewne nikt nie planował, że za kilka tygodni jakiś rudzielec w skórzanej kurtce będzie przeprowadzał niezapowiedzianą inspekcję. I brał sobie to i owo na pamiątkę. I trzecia również nie odbiegała od tego standardu. Znalazła tam jakąś płócienną torbę jaką w sklepach do niedawna wciskali bo ekologiczna i takie tam. No nie była to pełnowymiarowa torba sportowa ani plecak no ale łatwiej się tam niosło fanty niż w rękach i po kieszeniach. Co prawda torba na razie była zdecydowanie bardziej pusta niż pełna ale przecież sprawdziła dopiero trzy szoferki a trochę tu tego ciężkiego sprzętu było. No i jeszcze budynki, też większe niż jakiś garaż czy altanka.

Gdy wyszła z tej trzeciej szoferki miała dylemat gdzie pójść dalej. Bliżej po prawej był róg tych garaży i nie wiadomo co za nim. A na wprost był ten magazyn czy coś takiego i te pomalowane na żółto graty budowlane. Spych na gąsienicach z jednej, kolejna wywrotka, tylko bokiem do niej, z drugiej strony a pośrodku coś czego nie umiała nazwać. I właśnie był dylemat czy pójść w prawo za róg, prosto do tego magazynu czy może zawrócić gdy usłyszała nowy dźwięk. Co więcej ten dźwięk bardzo przypominał ludzki głos. I to chyba z prawej, zza tego rogu garażu. Chociaż pewnie nie przy samym rogu tylko trochę dalej by nie słyszała go wyraźnie. I zaraz się urwał.

Żywy czy 20stka? Silvia zamarła przymrożona do ziemi, kucając odruchowo aby stać się trudniejsza do wypatrzenia. Pierwsza opcja dawała czas i możliwość działania, ale jeżeli za rogiem znajdował się zapomniany mutant… bejsbole mogła co najwyżej pogłaskać. Wstrzymując oddech dziewczyna przekradła się pod bok garażu, przywierając do ściany plecami i tam przyczaiła się, szczęśliwie nic zza rogu nie wyleciało. Wypuściła powietrze przez nos, spychając strach i chęć ucieczki daleko w tył czaszki. Zrobiła coś innego niż ucieczka. Wybiła się, wcześniej obracając twarzą do ściany i wyciągając ręce, spróbowała złapać krawędź dachu, aby móc się podciągnąć, a potem z bezpiecznej perspektywy sprawdzić co u licha dzieje się za rogiem.

Gdy wdrapała się na krawędź dachu okazało się, że ma on mało standardowy łukowaty kształt. Jak hangar. Tylko niezbyt pokaźnych rozmiarów. Już z kilka kroków od krawędzi był szczyt tego łuku. Co więcej budynek musiał być dwuczęściowy. Ta prawa część było krótsza a więc i niższa od lewej. Ale nikogo tutaj na dachu nie było. Ale jednak ktoś musiał być w pobliżu bo znów usłyszała ludzki głos. Krótki, ledwo dwa czy trzy słowa. Głos raczej musiał należeć do kobiety. Albo jakiegoś młodzika przed mutacją. Brakowało w nim typowego, męskiego tembru. I musiał dochodzić gdzieś z budynku albo jego bezpośredniego sąsiedztwa.

Kobieta, mężczyzna, dziecko… teraz każdy mógł mieć broń i prędzej strzelał, niźli pytał. Silvia ułożyła się płasko, chcąc najpierw sprawdzić dokładnie okolicę garażu z wysokości - wyjrzeć ostrożnie czy zobaczy kogoś na dworze, a jeśli się nie uda - zostanie sprawdzić wewnatrz budynku ale jej się to bardzo mocno nie uśmiechało.

Czołgała się ostrożnie po obłej krawędzi dachu. Na szczęście średnica tego okręgu była na tyle duża, że na tak krótkim wycinku jaki zajmowała długość jej sylwetki ledwo to wyczuwała i czołgało się prawie jak po płaskim. Zdążyła dojść do szczytu dachu gdy znów usłyszała głos. Tym razem na tyle wyraźny, żeby zrozumieć słowa.

- Nie musiałaś tego robić! - rzucił oskarżycielsko jakiś kobiecy głos. Brzmiał z ostrym wyrzutem, żalem i pretensją skierowanym do drugiej strony. Ruda zaś miała przed sobą drugą połowę dachu. Tu było o tyle niewygodniej, że trzeba by się czołgać głową w dół. Chociaż nadal ten skos okręgu był dość łagodny. A głos musiał dobiegać gdzieś z dołu przy drugiej krawędzi. Albo tuż przy ścianie albo z wnętrza z otwartym oknem.

Silvia nie zatrzymywała się, nadal brnęła powoli ku drugiej stronie dachu, klnąc w duchu do czego jej przyszło. Zachowywała ciszę w eterze, zaciskając zęby i uważając aby się nie spieprzyć na ziemię, ani nie dać znać że przy rozmowie na dole jest ktoś jeszcze. Na razie słyszała jedną kobietę… a co będzie dalej? Mówiła do kogoś, więc najmniej dwie osoby…

- Dlaczego to zrobiłaś? Odpowiesz mi coś? - ten sam głos nie zmienił tonu ani stylu wypowiedzi. Dalej miał do kogoś o coś mocne żale i pretensje. Silvia zdążyła pokonać jakąś ćwiartkę dachu i już widziała coraz więcej co jest za budynkiem. Dalej jakieś hałdy piachu czy czegoś takiego. Bliżej ta piaszczysta droga taka sama jaką tutaj doszła i jaka była z drugiej strony budynku. I drobne wysepki zieleni. Krzaków a nawet pojedynczych drzew. I jeszcze jakaś kratownica. Chyba dolne fragmenty jakiegoś masztu. Bo sam maszt leżał przewalony obok. No a jeszcze bliżej widziała już drugi róg tego dłuższego kawałka garażu. Był może dłuższy o trzy, może cztery kroki. Jak na czołganie to może jakieś dwie sylwetki. A do jej krawędzi dachu też już zostało niewiele. Też ze dwie sylwetki. A im bliżej się zbliżała tym widziała więcej i bliżej budynku. Ale też i rosła szansa, że jeśli ktoś tam był to mógł ją dostrzec.

Zatrzymała się więc, zamierając na prawie płaskiej powierzchni i zaczęła nasłuchiwać. Na dole odbywała się drama, gadająca laska i jej towarzystwo odwaliło coś i teraz pojawiły się pretensje… pytanie: dlaczego? Zabili kogoś, okradli? Wiedzieli o czymś, czym w normalnych warunkach by się nie podzielili?

- Zamknij się. I jedz. - odpowiedział krótko drugi głos. Też należący do kobiety. W nim też dało się wyczuć złość. Brzmiało jak żółte światło tuż przed zmianą na czerwone. Jakby ktoś starał się nie wybuchnąć chociaż go to mocno kusiło. W tym wypadku ją. Sylvia nadal nie widziała ani jednej ani drugiej ale obie musiały być bardzo blisko.

- Nie będę tego jadła! - krzyknęła ze złością, żalem i oburzeniem ta pierwsza. Tym razem riposta nastąpiła prawie od razu.

- To nie! Będzie więcej dla mnie. - rozmówczyni w końcu wybuchła i chyba uderzyła dłonią w stół. Czy coś podobnego. A potem burknęła już nieco spokojniej i znów zrobiło się cicho.

Ruda na dachu powoli sięgnęła po broń, wznawiając wędrówkę ku krawędzi. Skoro obie laski były zajęte jedzeniem, miała okazję wyjrzeć i im sie przyjrzeć. Każdy pies jak żarł, skupiał uwagę na misce - Silvia znała to ze swojego przykładu aż zbyt dobrze.

- Jak możesz być taka… - ta pierwsza po chwili ciszy znów podjęła temat. Ale ta druga tym razem nawet nie dała jej dokończyć tylko weszła jej w słowo.

- No jaka?! - krzyknęła do niej już z nieukrywaną złością a nawet agresją. Ta pierwsza nie odpowiadała więc ponowiła pytania. - No jaka?! No jaka do cholery jestem?! Powiesz mi świętoszkowata pizdo?! - krzyczała już z wyraźną furią.

- Że też do cholery z wszystkich pizd musiała mi się trafić największa pizda. - warknęła z wyraźną nutą pogardy i złości. I chyba weszła do domu bo Sylvia słyszała szybkie, zdenerwowane kroki, zgrzyt otwieranych drzwi i znów kroki.

- Nie musiałaś tego robić! Przecież jeszcze mamy jedzenie! - w końcu ta pierwsza już chyba przez łzy rzuciła pewnie do pleców swojej rozmówczyni.

- Ty kretynko! - tamta rzuciła już z wnętrza budynku ale chyba się wróciła bo znów słychać było jej szybkie, zdenerwowane kroki. - To, że jeszcze mamy jedzenie to właśnie dlatego, że ty to sama żresz! Dlatego jeszcze jest! Dla dwóch osób już dawno by zabrakło! Chcesz zasuwać za rzekę po zakupy?! Ostatnio coś ci się nie spieszyło! - ta bardziej wnerwiona wykrzyczała swoje i nie doczekawszy się odpowiedzi znów zniknęła gdzieś w pomieszczeniu pod Silvią. Po chwili zwłoki drzwi zamknęły się a z zewnątrz dochodził tylko szloch tej która tam została.

- Ale to był tylko pies… Co ten pies ci złego zrobił? - ta pierwsza rozpłakała się na całego.

- Nic. Tak samo jak poprzednie. Nie rozumiesz tego? Teraz już nic nie trzeba robić by zarobić kulkę. - ta druga musiała być gdzieś wewnątrz ale niezbyt daleko. Bo nawet gdy już nie krzyczała tylko mówiła dość smutnym tonem też było słychać ją wyraźnie. A Sylvia podczołgała się już na tyle blisko, że zaczynała coś widzieć. Najpierw dojrzała błękitną kiwającą się w rytm spazmów płaczu plamę. Potem okazało się, że to jakiś spory beret. A jeszcze trochę potem dojrzała głowę właścicielki.

Płakała… Silvię to zmieszało. Wyglądała na tak bezradną, zagubioną i zrozpaczoną. Zbyt delikatną aby żyć na tym popierdolonym świecie będącym teraz ich udziałem. Żałowała że zamiast niej nie ma tu jej brata. On by wiedział co mówić i robić. Zawsze wiedział jakich słów użyć aby poruszyć ludzi i przekonać do swojego zdania… w końcu oboje mieli takie, a nie inne rodowody. Tylko w przypadku Sil nie starczyło już za dużo rodzinnego czaru. Jeśli jej brat był oratorskim diamentem to ona… przypominała ziemniaka.

Mimo tego wycofała się w bok, podpełzając do krawędzi kawałek po kawałku. Nie wiedziała co za druga laska poszła w głąb magazynu. Została ta płacząca, chyba głodna. Jeśli była w stanie czuć smutek i współczucie dla psa… nie mogła być zła. Zło nigdy się nie smuciło.

Silvia zaczęła czołgać się, tym razem bardziej w poprzek dachu. Musiała to robić powoli by te dwie jej nie usłyszały. Ale kawałek, po kawałku zbliżała się do swojej mety gdy znów usłyszała kroki. Z wnętrza. Ruch drzwi. I kroki na zewnątrz. Była już przy narożniku dachu ale jeszcze jak odwróciła głowę to trochę widziała. Pokazała się ta druga. Blondynka. W bluzie z kapturem. Podeszła do tej zapłakanej i stanęła chyba nie bardzo wiedząc co zrobić czy powiedzieć. Bo ta w berecie dalej płakała.

- Idź… Nic mi nie jest… To był tylko głupi pies… - szlochała ta przy stole. Blondynka jednak nie odeszła. Usiadła na ławce przy stoliku ale w przeciwieństwie do tej w berecie co była tyłem do składającej się rudej ta usiadła przodem.

- O rany Tracy… Inaczej się nie dało… Jedzenie nam się kończy… A sama wiesz co jest za rzeką… - blondynka tłumaczyła łagodnie. Ale ta w berecie chociaż kiwała głową to nie przestawała szlochać. Blondynka znów miała minę jakby nie wiedziała co zrobić i powiedzieć.

- Masz rację… Jestem beznadziejna… Głupia pizda ze mnie… Nie umiem być taka jak ty… - rozpłakała się na nowo gdy już przez chwilę wydawało się, że może się jednak opanuje.

- Oj Tracy… No daj spokój… To ze mnie jest głupia pizda, że tak naskoczyłam na ciebie… Przepraszam… Poniosło mnie… Jak chcesz to chyba mam jeszcze coś słodkiego. Przynieść ci? - dziewczyna w bluzie chwilę główkowała co powiedzieć i chyba żałowała swojego wybuchu i teraz chciała jakoś dojść do zgody. Błękitny beret pokiwał się twierdząco i blondyna uśmiechnęła się. Pocałowała szybko berecicę w policzek i szybko wstała wracając do środka budynku. - Zaraz wracam! - zawołała jeszcze gdy przechodziła przez drzwi. Beret znów pokiwał się na znak, że słyszy ale dalej wyglądał jak kupka szlochającego nieszczęścia.

Jedna miała na imię Tracy, ważna informacja na początek. Do tego głód… też dobry punkt zaczepienia. Rudzielec skrzywił się, nie za bardzo wiedząc jak w ogóle zacząć rozmowę. Zaklęła w duchu, sięgając do torby po paczkę ciastek. Chłopaki będą musieli obejść się smakiem, trudno. Paczka słodyczy poszybowała w powietrze, lądując berecikowi tuż przed nogami, zwracając uwagę szelestem.

- Więcej nie mam… ale chyba tobie się teraz bardziej przydadzą - odezwała się ze swojego miejsca na dachu, kręcąc do tego głową. Chyba nad własną naiwnością. Przed oczami widziała reakcję chłopaków kiedy im o tym opowie… o ile oczywiście przeżyje - Jedz, niezłe. Z czekoladą i… Tracy tak? Ładnie… zaraz wyjdę i nie zrobię ci krzywdy, rozumiesz? Na chuja miałabym to robić, skoro najpierw wyskakuję z żarcia? To co? Powiedzmy że mamy ten pierwszy niezręczny moment zapoznania za sobą?

Sylvia dość szybko zorientowała się, że Tracy nie ma zbyt wielu pokładów instynktu samozachowawczego. Przynajmniej takie z dzisiejszych czasów. Gdy paczka herbatników upadła przy jej nogach pochyliła beret w dół co jeszcze było naturalne i odruchowe. Potem zdziwiona spojrzała w bok, w głąb budynku gdzie znikła blondynka. I dopiero jak ich gość wstał i się odezwał popatrzyła w jej stronę. I taką jedną, drugą, trzecią i kolejną sekundę na tym jej reakcje się skończyły. Ani nie sięgnęła po broń chociaż mogła nie mieć. To powinna chociaż się gdzieś zacząć chować czy uciekać. No ostatecznie od razu podnieść puste ręce do góry na znak, że nie jest groźna. A ona nie zrobiła żadnej z tych rzeczy tylko dobre parę oddechów wpatrywała się w gościa.

- Ale… - zaczęła w końcu coś mówić ale prawie od razu przerwała. Spojrzała znów w głąb pomieszczenia i patrzyła tam znów ze dwa oddechy zanim nie wróciła spojrzeniem do gościa. - Ale kim jesteś? Co tu robisz? - zapytała niepewnie ocierając łzy z twarzy i próbując doprowadzić się do porządku.

- Mów mi Silvia - rudzielec zeskoczył z dachu, a potem ściągnął kaptur z głowy, pokazując wesoły, szeroki uśmiech tak niepasujący do spotkań z nieznajomymi. Zaczęła też iść powoli w stronę laski w berecie tak, aby móc w razie czego odskoczyć poza zasięg… chociaż jej celem było usiąść na ławce obok, tak po prostu.
- Brat mi się zgubił, szukam go…w wy? - łypnęła na paczkę - To co, masz ochotę na herbatnika? Naprawdę dobre, maślane. Zjemy, pogadamy.

- No… - beret zawahała się obserwując jak się do niej zbliża obcy rudzielec i znów na krótko zerknęła do wnętrza domu. Siąpnęła nosem i jeszcze raz przetarła oczy. - No tak, chodź. Przecież to twoje herbatniki. - uśmiechnęła się blado i jakby przypomniała sobie o tych ciastkach bo spojrzała w dół, pod swoje nogi i nachyliła się aby je podnieść.

- Jesteście stąd? Ty i twoja kumpela? - Griffith przysiadła na ławce obok niej, z kieszeni wyjmując zwiniętą w kulkę bandanę. W sumie bandana należała do Aarona i dał ją rudej gdy zwichnęła nadgarstek parę tygodnie wcześniej. Widok kulki materiału przywował obraz Latynosa i ich towarzysza przez co Sil nie umiała nie myśleć czy wszystko u nich w porządku.
- Proszę - powiedziała cicho, podając chustkę obcej - Jednorazówki mi wyszły.

- Dziękuję. - dłoń jakoś tak odruchowo sięgnęła po tą chustę. Sięgnęła i chwilę miętoliła razem z drugą dłonią. W końcu położyła sobie na udach i sama wzięła się za otwieranie podarowanych herbatników. Zaczęła od poczęstunku gościa wyciągając ku niej otwartą już paczkę. Na stole jednak jakieś jedzenie było. Przed Tracy stała niedokończona miseczka pełna ryżu i jakichś kiełków. Po drugiej stronie był talerz z jakimiś żeberkami. Chociaż dość małymi.

Biorąc pod uwagę wcześniej zasłyszaną rozmowę, pewnie należały do psa, albo innego małego czworonoga. Ruda nie zwracała na nie większej uwagi, póki nie zaburczało jej głośno w brzuchu. Próbowała nieudolnie zamaskować to kaszlnięciem, biorąc ciasto skoro została poczęstowana.

- Mieszkałyście tu w okolicy? - spytała lekkim tonem, odgryzając połowę herbatnika - Ja jestem z Illinois, szukam tu brata. Ostatni raz gdy był z nim kontakt… - zrobiła krótką przerwę, patrząc na ręce - Ross Island, prawie udało się dojechać, ale bryka wpakowała się w barierkę… i dupa - schrupała resztkę ciastka - Za dużo 20stek, gdyby nie rzeka… no wiesz - wzruszyła ramionami - Nieźle sobie radzicie - wskazała na posiłek.

- To Lisa wszystko ogarnia. Ja to się tylko znam na radio i motorach. - westchnęła cicho i popatrzyła gdzieś na swoje kolana. Ale zaraz się ogarnęła. - Chcesz coś do tych herbatników? - zapytała podając jej kubek tej drugiej. W końcu miały na stole tylko dwa, każda dla siebie. - I tak jesteśmy stąd. Znaczy nie dokładnie stąd tylko z miasta. Ale tam jest teraz Sajgon a tutaj nikogo nie ma. Tylko my dwie. No i teraz ty. Jak się tu znalazłaś? - z bliska Silvia dostrzegła, że spod tego błękitnego beretu wystają pojedyncze, ciemne kosmyki włosów. Widocznie siedziała tu z brunetką.

- Radio… a widziałaś te cb w maszynach? - Silvia wskazała robocze machiny ruchem brody, a potem głośno przełknęła ślinę, patrząc na talerze i miski. - Dzięki… jestem cholernie głodna, ale nie jestem sama. Byłoby mi głupio gdybym zjadła obiad, jak oni są głodni- przyznała, wzdychając - Podróżowałam… nie wróć. Lepiej byłoby powiedzieć, że kumple moje brata jechali tutaj aby go odszukać. Zanim padła sieć obiecali że mnie znajdą i mu przywiozą… ale wpakowaliśmy się w barierkę i tyle - mruknęła ponuro, skubiąc rękaw bluzy - Jest tam… 20stki też. I mój plecak z albumem. Marcus jest gdzieś w mieście, musi być. -zacisnęła szczęki, patrząc gdzieś w bok - Musi żyć, mam już tylko jego… a znalazłam się bo przepłynęłam rzekę uciekając… i trochę szłam zanim zobaczyłam garaż i maszyny. Myślałam że znajdę coś do żarcia i sprzętu, bo mi tak głupio… czuję się jak kamień u szyi - powiedziała, wylewając frustrację ostatnich tygodni.

- Jesteś głodna? - beret zapytała zerkając na talerz z żeberkami jakie były po drugiej stronie stołu. - Chcesz trochę? - zaproponowała przesuwając w stronę gościa swoją miseczkę kiełków i ryżu. - My tutaj jesteśmy same. To żadnego brata nie było tutaj. Chyba, że w mieście. - Tracy próbowała być chociaż trochę użyteczna. Gdy do rozmowy dołączyła ta trzecia.

- Hej! Kim jesteś?! - zapytała znienacka otwierając drzwi. I Sylvia zorientowała się, że dla odmiany blondynka ma dużo lepsze nawyki na dzisiejsze czasy. Ledwo się pojawiła a już sięgnęła po spluwę i wycelowała w nieznajomą.

- Lisa nie! Przestań! - Tracy zerwała się z miejsca i zasłoniła sobą swojego gościa próbując wyperswadować blondynce użycie pistoletu.

- Odsuń się Tracy! - krzyknęła zirytowana blondynla próbując z paru kroków obejść dziewczynę w berecie ale nie bardzo miała szansę bo tej wystarczył jeden krok na kilka blondynki aby móc stać między nią a rudzielcem.


Ruda zachowała spokój, co było o tyle prostsze, że nowa znajoma w niebieskim berecie okazała się taka, za jaką rudzielec ją brał: empatyczna, z dobrym sercem i trochę naiwna. Sympatyczna, normalna. Ludzka, tam gdzie człowieczeństwo robiło za przeżytek.
- Jestem Silvia i przybywam w pokoju - powiedziała do blondyny, wzychając ciężko - Daj spokój, nie mam złych zamiarów więc to odłóż. Gdybym przyszła robić dym, podeszłabym was pojedynczo, zamiast gadać. Słychać was z drogi. - ścisnęła palcami nasadę nosa, korzystając z osłony z Tracy - Albo teraz wzięła tego słodziaka jako zakładnika… a tego nie chcę. Wy też nie. Usiądźmy i pogadajmy jak normalni ludzie, co?

- No… Chodź Lisa… Zobacz Silvia przyniosła ciastka… - Tracy też starała się ugłaskać krewką blondynkę. Pokazała jej przyniesioną paczkę herbatników. - Jest głodna. Nie ma co jeść. Tak jak my. Szuka brata. Przyjechała aż z Illinois. - bereciara mówiła łagodnym tonem chcąc przekonać blondynkę do zachowania rozsądku i pokoju. Uzyskały z rudą tyle, że ta przestała próbować flankować nową i zatrzymała się. Chociaż wciąż była nieufna i celowała w gościa z pistoletu.

- Z Ilinois tak? A jak tutaj trafiłaś złotko co? Na pewno nie samochodem. - Lisa trzymała spluwę po gangstersku, przechyloną na bok ale co nie zmieniało wymowy wycelowanego ołowiu.

- Lisa. Bardzo cię proszę odłóż ten złom. Albo się na ciebie obrażę jeśli coś jej zrobisz. - Tracy zdobyła się na stanowczość. Chociaż brzmiało trochę dziecinnie. Jakby tupnęła nóżką na dorosłego. Ale o dziwo podziałało.

- Dobra to gadaj coś za jedna. Mnie tak łatwo nie zbajerujesz jakimiś ciastkami jak ją. - prychnęła niezadowolona z takiego obrotu sprawy blondyna ale w końcu opuściła spluwę i podeszła bliżej na jakieś dwa kroki od stołu. Ale nadal trzymała gnata w łapie.

- Jak powiedziała Tracy, szukam brata - powtórzyła spokojnie, żałując coraz bardziej że nie ma tu Marcusa. On wiedziałby jak urobić drugą stronę dyskusji, niestety ona nie była Marcusem, tylko kimś, kogo pieszczotliwie przezywał “Silly”.
- I przyjechałam tu bryką - uśmiechnęła się szeroko, dodając - Nie tu konkretnie, w nocy rozbiłam się po drugiej stronie rzeki. Roiło się od tych zjebów, musiałam uciekać. Prąd trochę znosi, na szczęście było czysto na brzegu… - wzruszyła ramionami - Mam dobrego kierowcę… i lekarza, więc jak macie coś do szycia albo bandażowania to wam pomoże. Szukamy informacji o mieście. - westchnęła - I kurwa naprawdę jesteśmy głodni.

- No widzisz? Silvia jest rozbitkiem tak jak my. Powinniśmy sobie pomóc. Jest głodna. A jak jeszcze kogoś mają… Może łatwiej będzie pójść do miasta razem? Sama wiesz jak tam jest teraz ciężko. - Tracy stawiała na prostotę i łagodność chcąc przekonać blondynkę do złagodzenia swojej postawy.

- Cholera Tracy co z tobą!? A jak ona to ma? Przecież na początku wszyscy wyglądają normalnie. Gdzie ty masz głowę?! Jak nam tutaj przywlecze tego syfa? A ty z nią siedzisz i gadasz! Jeszcze się lizać z nią zacznij! - blondynka wybuchła nową irytacją, tym razem na dziewczynę w błękitnym berecie. Ta popatrzyła na siedzącą przy niej rudowłosą jakby zastanawiała się czy blondyna może mieć rację czy nie.

- Ale na razie jest w porządku. - powiedziała tak po prostu, że blondynka się załamala. Chciała cos powiedzieć ale potrząsnęła głową, w końcu położyła dłonie na biodrach, znów potrząsając głową i zaczęła robić kilka kroków w bok gdy Tracy nachyliła się nas Sylvią kładąc jej dłoń na ramieniu. - Przepraszam cię na chwilę, daj nam chwilę czasu co? Ja jesteś głodna to się częstuj. - rzuciła do niej szybko wskazując na stół który zostawiała dla gościa a sama podeszła do blondynki i objęła ją. Ta strąciła jej dłonie ale bererciara nie ustępowała i znów powtórzyła operację. Tym razem skończyło się na wspólnym przytulasie gdy jedna coś cicho mówiła do drugiej i wzajemnie.

- Dzięki Tracy - Obcej nie trzeba było dwa razy powtarzać. Chętnie złapała w łapę kawałek psiego czy jakiego tam żeberka i wgryzła się w nie, żując ze smakiem i prawie wgryzając się w kości. Dzięki temu że skupiła się na jedzeniu, nie myślała aby sięgnąć po swoją broń. Nie lubiła jej, wolała nie używać, chyba że na bezmózgich rzeźników.
Przy fragmencie o lizaniu skrzywiła się odrobinę, ale nie skomentowała. Może obie laski były siostrami, może dziewczynami albo innymi kochankami, co z tego?
- O co chodzi z tym miastem? - spytała, gdy sytuacja w uścisku zdawała się normować.
 
__________________
A God Damn Rat Pack
'Cause at 5 o'clock they take me to the Gallows Pole
The sands of time for me are running low...
Driada jest offline