Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-05-2020, 01:20   #201
Driada
 
Driada's Avatar
 
Reputacja: 1 Driada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputację
Wizytówka wyglądała jak to kiedyś robiono wizytówki. Sztywny kartonik z krótkimi, oszczędnymi napisami. Na głównym miejscu był to do kogo należała. “kpt. James Flores”. I adres w Fort Dodge, numer pokoju. Z oczywistych względów w przeciwieństwie do dawnych wizytówek brakowało telefonu i maila. Ale i tak nie każdy dzisiaj mógł sobie pozwolić na wizytówkę. Sam tytuł ani nazwisko nic Lamii nie mówiło. Adres właściwie też nie.

- Nie jest stąd. Jest z Fort Dodge. Tam musiałem pojechać po papiery, teraz tam jest archiwum. Nasze też. Tam będą też odtwarzać naszą jednostkę. - Chudy zaczął mówić od tego co chyba wydało mu się najprostsze. Znów gdzieś skręcił i zatrzymał się by przepuścić hałaśliwą grupkę wojaków na przepustce.

- To niedaleko stąd. Ze dwie godziny jazdy. Jak byście wracali do Sioux południową trasą to właściwie macie po drodze. - wyjaśnił gdy może przypomniał sobie, że koleżanka może nie kojarzyć adresu po samej nazwie.

- A ten typ… Trochę niższy od Krótkiego… I nie taki postawny. Raczej chudy. W wieku… Myślę, że bardziej moim niż twoim. No już nie taki szczyl ale jeszcze nie tuż przed emeryturą. - korzystając w przestoju w jeździe zastanowił się jak mógłby opisać tego tajemniczego kapitana który był u niego ze dwa dni temu.

- No i nie wiem czy go da radę wziąć pod włos. Ja nie mam cycków i jestem tylko sierżantem to gadałem z nim jak z kapitanem. Ale wyglądał mi na bystrzaka. Grzeczny. Spokojny. Ale oczka jak kalkulatory. - mówił z zastanowieniem gdy wspominał owego oficera i starał się go ująć w jakieś ramy.

- A to Krótki też kapitan? I to boltowy? No, no… Masz rozmach dziewczyno. - uśmiechnął się zerkając na pasażerkę ale akurat rozwrzeszczani wojacy zeszli z drogi więc uruchomił maszynę wznawiając jazdę do celu.

- Ale czy chodzi o Fargo i starego… - westchnął gdy zaczął się zastanawiać o kolejnej sprawie o jakiej wspomniała Rybka. Zamilkł na chwilę gdy obracał pomysł w swojej wielkiej głowie. - No może… Ale jeśli nawet to nie mają pewności. Inaczej byś się obudziła przykuta kajdankami do łóżka i pilnowaliby cię przystojniaki z MP. - zauważył ten detal chociaż innych scenariuszy widocznie jednak też nie wykluczał. - Zaraz będziemy. - wskazał swoim potężnym podbródkiem na drogę przed sobą chociaż na razie nie widać było nic czego nie mijaliby do tej pory.

- W lecie była duża ofensywa. Nasza kompania… No niewiele jej zostało. Gerber ma dalej status zaginionego. Cholera wie kto obejmie dowództwo. Cholera wie co im zostało z naszych akt. Generalnie tam jest niezły burdel który dopiero zaczynają ogarniać. Cholera wie co o nas wiedzą, co na nas mają czy co. Może chcą dać ci medal czy co? - wzruszył swoimi barkami i zaczął zwalniać. Rzeczywiście podjeżdżali pod starą reklamę Pizza Hut i widać było niedaleko jakis lokal z lampkami choinkowymi ułożonymi w jakiś podłużny wzór.

- Ja byłem w centrum. Na zapleczu się znaczy. Pilnowałem zapasów. I w oblężeniu i jak potem się przebijaliśmy. Nie było cię ze mną. Echo raczej też siedział w sztabie. Więc spróbuj pogadać z Wilmą i Isaaciem. Oni chyba najbardziej mogą wiedzieć co się w lecie z tobą działo. - poradził jej wjeżdżając na parking przy lokalu. Wśród zaparkowanych wozów dostrzegła znajomy, czarny pickup chociaż już pusty więc Steve pewnie już był w środku.

- Aha. - powiedział kierowca gdy zatrzymał się i wyłączył silnik ale gdy wyjął kluczyki ze stacyjki jeszcze nie wysiadał. Zawahał się jakby przypomniał sobie o czymś istotnym. - Nie wiem czy już wiesz… - zaczął zerkając na nią jakby miał do przekazania niezbyt dobre wieści. - Ale skontaktowałem się z Williamem. Rilleyem. On ma niedaleko farmę to jego rodzinne strony. Mam adres. - zaczął mówić wskazając za boczne okno jakby to dosłownie było po sąsiedzku. - Przeżył. Ale już nie pofika za bardzo. Nie udało się uratować jego nóg. - wyjaśnił rozkładając ręce w geście bezradności.

- Rilley. - Mazzi powtórzyła nazwisko, krzywiąc się kwaśno, a wewnątrz jej piersi zaczął rosnąć ogień złości. Przełknęła ślinę, otwierając drzwi tylko po to, aby przez nie splunąć. - Nie pamiętam, nie kojarzę. Nazwisko… jak każde inne, ale wiem że leczyli go w szpitalu wojskowym w Sioux Falls. Razem z Echo i Willy. Wiesz jak chujowo kogokolwiek szukać, gdy nie wiesz kogo szukasz, a jedyne co posiadasz to numer jednostki? - sarknęła, zza pazuchy wyjmując pudełko z prezentem. Położyła je na kolanie kierowcy - Dzięki Chudy, tak czułam że na ciebie mogę liczyć i mnie nie olejesz… dziękuję. Jeżeli zrobi się syf, a ja będę zbukiem, wypnij się na wszystko i ratuj własną dupę - popatrzyła na wejście do burdelu. Nagle odeszła jej cała ochota na zabawę, a najchętniej z flaszką zaszyłaby się gdzieś w kącie. Albo z miejsca pojechała do ostatniego Bękarta - Jaki on jest, William? I Chudy… kolorowa papierośnica. Miałam taką? Kto mi ją dał?

- Will? Nasz cekaemista. Chociaż w moździerzu też był świetny. Nadawał się, kawał chłopa z niego. No znaczy teraz trochę mniej. Zawsze czyścił i rozkładał te swoje spluwy albo poprawiał stanowisko saperką. Taki pracuś. Pewnie z nerwów by się czymś zająć. I jakoś zawsze umiał przetrzymać żarcie czy napitek to czasem wyciągał to zza pazuchy jak czarodziej. Tam gdzieś wrzuciłem ci jego adres. To też niedaleko was. Macie samochód to godzina czy dwie i już u niego jesteście. No stąd to trochę dalej. No teraz Will to emeryt to ma dużo czasu pewnie. Nie widziałem go ale udało mi się przez kuriera wysłać mu list a on mi odesłał. - grubas za kierownicą siedział jeszcze i tłumaczył co i jak z tym Rilley’em było i jest. Miał dość filozoficzny ton gdy mówił o ciężkim ale jednak nie nie zwykłym losie frontowego weterana. Niektórzy ginęli. Inni wychodzili cało. A jeszcze inni tak częściowo. Machnął reką i zajął się rozpakowywaniem pudełka jakie wylądowało na jego kolanach.

- A z papierośnicą to nie wiem. Nie miałaś jej w Fargo. Znaczy jarałaś jak i teraz ale nie kojarzę byś miała jakąś specjalną papierośnicę. Oo… Co to? - pokręcił głową na znak, że o papierośnicy nic nie wie. Ale zapytał gdy widocznie otworzył i wymacał fant z pudełka ale w tych ciemnościach nie było widać co to. Więc zapalił lampkę przy tylnym lusterku by sobie pomóc.

- Oo… To dla mnie? O rany, Rybka, nie trzeba było. - roześmiał się przyjemnie zaskoczony i objął drobniejszego bękarta całując ją w policzek. - I daj spokój, jakie wypnij? Na Froncie nam nie dali rady to tutaj też nikt sobie z nami nie poradzi. A teraz chodź, trzeba dogonić resztę. - uśmiechnął się wesoło po czym wreszcie otworzył drzwi aby wyjść na zewnątrz.

- Chudy… zaraz, za chwilę - dziewczyna pokiwała głową, ale została na miejscu, ściskając teczkę spoconymi palcami. Oddychała płytko, czując w nosie zapach napalmu, a w uszach słyszała pogłos nie tak odległej kanonady. - Daj mi chwilę - poprosiła, opierając potylicę o zagłówek i zamknęła oczy - Za co takiemu szczylowi jak ja dali starszego sierżanta?

- Bo starsi się już kończyli i trzeba było awansować kogoś na ich miejsce. A miałaś odpowiednie kwalifikacje i doświadczenie. Awansowali cię już w kotle. Dlatego może nie mają tego tutaj w papierach. Nie wiem. Gerber cię promował. Może już wiedział, że będziemy się przebijać. A saperzy mieli osłaniać odwrót. Dowodziłaś jedną z tych grup. Ale nie widziałem cię od ostatniej kolacji przed naszym atakiem. Dopiero tydzień temu jak mnie odwiedziłaś. - nie zamknął drzwi ale zatrzymał się na swoim miejscu. Świeże, chłodne wieczorne powietrze wywiało papierosowy dym przez te otwarte drzwi. A on sam mówił dość wolno. Po kolei kawałkując zdania gdy opowiadał o wydarzeniach sprzed paru miesięcy.

- W Sioux... wiedzieli, wypłacili... mi żołd starego złamasa... nie zwykłego. - powiedziała pustym głosem, a dudniące pod czaszką tętno prawie zagłuszało głuchy warkot polewaczek i huk wybuchów. To był jednak nienajlepszy pomysł rozmawiać sam na sam, po zachodzie słońca, gdy mrok miesza się z ciemnością czającą się za plecami. Rzuciła tęsknym spojrzeniem na czarną terenówkę, a potem na budynek, ale bała się że nie dojdzie, zanim nie wpadnie na ścianę. Świat znowu zrobił się czarno biały, przekontrastowany. Z kątów wypełzła mgła, a wraz z nią Front. Strach wyduszał powietrze z płuc, ofensywa zbliżała się, razem z mrokiem sunąc już między samochodami parkingu.

- Idź… - wychrypiała prawie wypluwając płuca, zapełnione swądem palonego mięsa innych podobnych jej szczurów. W przebłysku resztek świadomości wymacała w torebce kajdanki. Jedną bransoletą trzasnęła wokół nadgarstka, drugą przykuła się do uchwytu nad drzwiami. - Po… Steve’a… proszę - dokończyła ledwo, odrzucając torebkę na fotel kierowcy i skupiając się na tym, aby oddychać i wyczyścić mózg. Mason City… kurwa mać… już po wszystkim!

Zaopatrzeniowiec przyglądał się jej z zaskoczeniem i niepokojem. Zwłaszcza po tym jak wyjęła kajdanki i sama się przykuła do drzwi. Więcej nie czekał tylko wyładował swoje wielkie cielsko na asfalt parkingu aż znów zazgrzytały resory.

- Trzymaj się! Zaraz go zawołam! - krzyknął grubas nim zniknął jej z widoku. Została sama w pustej szoferce w towarzystwie wątłego światełka lampki przy tylnym lusterku.

Słyszała go z oddali, przyciskając wolną rękę do boku głowy, jakby w czymkolwiek miało to pomóc. Z bliższej odległości słyszała coś kompletnie innego. Głosy, krzyki. Rozkazy, mówione spokojnym, lodowato uprzejmym tonem. Niewiele więcej dała radę usłyszeć, gdy ściana wparowała prosto na nią, odcinając świadomość i rozsądek, wrzucając przerażony ochłap z powrotem w okopy, gdzie czołgał się w błocie rudej barwy, a ponad głową świszczały kule. Cuchnęło metaliczną posoką i równie metalicznym smarem. Brudem i strachem, parującym razem z hektolitrami potu... był taki upał, tak ciężko było nogi unieść, powstać, ten cały kurewski złom tak ciążył, pancerz dusił płuca, i wydawało się, że można się w nim ugotować. Dobrze, że nie było ataku gazowego bo te gazmaski chyba by ich wykończyły… o ile wcześniej nie wykończyły by ich maszyny. Albo dowództwo, przysyłające rozkazy odbicia budynku, który opuścili parę dni wcześniej tylko po to, żeby wspomóc odwrót jednostek sojuszniczych… chyba. Tak się jej wydawało, ale to był detal. Nieistotny szczegół… liczyły się krzyki, przekleństwa i zgrzyty od strony przeciwnika. Eksplozja podrywająca ubłocone ciało przez co poleciało jakby miało skrzydła prosto na spotkanie twardej ziemi… i rąk. Stanowczych, silnych. Takich, które podnosiły razem z toną ciążącego na plecach szpeja, a potem ciągnęły do przodu, powtarzając coś czego sens uciekał umysłowi, rejestrującemu sam ton: pewny siebie, upiornie spokojny, rzeczowy… i ta twarz, obok. Na górze, jak zwykle gdy perspektywę łapał konus pokroju kartofla ze złamanymi pagonami… a potem wszystko zalał ogień. Wróciły krzyki i jęki konających w płomieniach. Ciemność lejąca się grobowo zimną żywicą prosto w mózg i serce.
Biec, musiała biec! Próbowała, ale nie mogła! Coś ją trzymało, za ramię, nie pozwalało odejść! Szarpała więc, wyjąc jak śmiertelnie ranne zwierze, a przed nią stał zmutowany człowiek będący karykaturą żywej istoty w której wygląd i istnienie zaingerował szalony, fałszywy bóg, zmieniając miękkie tkanki na twardą blachę. Dłonie zmienił w metalowe szpony, ciało pokrył chityną skorodowanego żelaza. Zostawił jedynie kobiecą twarz, teraz wykrzywioną nienawiścią, choć zwykle patrzyła na Lamię ciepło, z uczuciem i rozbawieniem…
Szarpanie wzmogło się, po skórze popłynęła cuchnąca jatką, lepka jucha, oczy widziały już tylko mrok.

- Lamia! Lamia to ja! Lamia! Odezwij się! Słyszysz mnie?! - tak, słyszała. Słyszała głos. Głosy. Śmiech. Płacz. Nie była pewna. Kto to krzyczał? Ona sama? Tamta zadrutowana? Ktoś jeszcze tam był? Czy to obok. Tam. Tutaj. Tutaj chyba tak bo czuła dłonie na swoich ramionach. I zapach. Wody kolońskiej. Ten znajomy. Od tego co się lubował w hawajskich koszulach.

- Lamia? Widzisz mnie? - pytał z troską trzymając ją za ramiona. Patrzył na nią z góry. Widziała troskę i niepokój wymalowany na twarzy. No tak. Lampka przy tylnym lusterku wciąż się świeciła to pozwalała odczytać rysy twarzy. Tylko czemu stali na zewnątrz szoferki? Nie pamiętała czy sama wyskoczyła czy on ją wyciągnął na zewnątrz. No ale teraz stali przy otwartych drzwiach szoferki. Musieli. Wciąż była przykuta do uchwytu otwartych drzwi. No ale już tu był. Był przy niej, jego twarz i dłonie. No i ten ciepły, rozbrajający uśmiech gdy wreszcie się uśmiechnął widząc, że kontakt nawiązany.

- No już dobrze. Już dobrze. Jestem przy tobie. - pocieszył ją przytulając do siebie i głaszcząc opiekuńczo po głowie.

Odpowiedziała zduszonym wizgiem kogoś długo trzymanego pod powierzchnią wody, komu dano wreszcie zaczerpnąć powietrza. Kasłała przy tym, nie umiejąc rozróżni czy dusi ją tamten dym z północy, czy to ona ciągle nie wróciła i jedynie śniła piękny sen po urazie w głowę, albo zamroczeniu po wybuchu.

Tylko ta woda kolońska, ten głos… znajoma aura, działająca niczym latarnia ściągająca kalekie dusze z morza czerni wprost do bezpiecznego portu.

Mrugając i łapiąc spazmatycznie powietrze, saper wczepiła się w czerwoną koszulę na szerokich barkach, skupiając uwagę nie na zasiekach, a dłoni gładzącej ją po głowie. Słuchała uspokajającego mruczenia tuż przy uchu, zamiast suchych rozkazów i krzyków dookoła.

- Steve… jesteś... nie odchodź… - Ściana cofała się powoli, aż wreszcie znikła w czarnej nocy, pozostawiając ofiarę trzęsącą się i ledwo stojącą na nogach i gdyby nie większa podpora, wylądowałaby na kolanach.

- No już dobrze, już dobrze. Masz kluczyki od tych kajdanek? Szkoda Chudemu furę demolować. - trzymał ją, głaskał, całował we włosy i mówił. Ale przy okazji nieco pomachał jej uwięzionym nadgarstkiem pytając o coś bardziej pragmatycznego. No tak. Kajdanki. Wciąż była przykuta do drzwi auta.

- W… w torebce - wymamrotała, uspokajając się z każdym oddechem, słowem i dotykiem. Zaczęła myśleć, reagować żywiej na otoczenie. Puściła też czerwoną koszulę, po prostu przytulając się do jej właściciela bez obaw o wydarcie dziur w materiale - Są w torebce… z przodu, na fotelu. Wolałam żeby… Lucas nie dogoniłby mnie i dlatego… a miałam je, tak na wszelki wypadek… co z nim? Z Chudym? A ty? Zrobiłam… - przełknęła ślinę - Zrobiłam ci coś?

- Nic się nie przejmuj, wszystko dobrze. - uspokoił ją i zajrzał do torebki. Ale, że było tam ciemniej to w końcu wysypał zawartość na siedzenie pasażera i zaczął szperać w tym małym gamblowisku rzeczy osobistych.

- Powiedziałem im, żeby zostali. Chudy dał mi kluczyki bym zamknął mu furę jak będzie po wszystkim. - Steve uspokajał dalej gdy znalazł wreszcie kluczyk do kajdanek, pomachał nim wesoło i zaraz potem zgrzytnął zamek bransoletek a Lamia mogła uwolnić swój nadgarstek.

- Jak się czujesz teraz? Chcesz tam wracać? Czy jedziemy do hotelu? - zapytał pochylając się nieco nad nią gdy czekał na jej odpowiedź. Przesunął palcami po uwolnionym nadgarstku ale poza czerwonym półokręgiem nic poważnego się nie stało.

- Wracamy… przecież tak się starali aby tu być w komplecie… dla mnie - dziewczyna popatrzyła na budynek, zanim nie oparła czoła o pierś Bolta - Specjalnie wyciągnąłeś Isaaca, jest cudownie. Znowu razem… nie zepsuję tego. - pokręciła głową, aby nagle westchnąć bardzo ciężko - Interesuje się mną jakiś kapitan, Flores. Był u Chudego gdy ten wziął odpis moich akt… na jego oko koleś z wywiadu. Mam wizytówkę - wychyliła się na chwilę, aby wziąć teczkę i wyjąć właściwy kartonik - Raczej nie chodzi o medal… chyba odjebaliśmy coś… nie do końca zgodnego z rozkazami - przeszła na zrezygnowany szept - Jeszcze wyjdzie, że będziesz miał kłopoty bo się bujasz z dezerterem, mordercą albo innym podobnym - zacisnęła usta, kręcąc głową - Nie wiem, jutro… Chudy mówi że jeśli wyjedziemy od południa to jego melina jest po drodze. Dlatego chodźmy się bawić, rano będzie trzeba jechać wcześnie i… nie mam pojęcia czego ten koleś ode mnie chce, przecież prawie nic nie pamiętam. Nie wiem co się stało, w niczym mu nie pomogę… - wzdrygnęła się, spoglądając do góry zmęczonym spojrzeniem - Jakbyśmy tam pojechali, odpadnie jeden powód do nerwów. I tak nie ucieknę, a… chciałabym prosić. Pomógłbyś mi w tej rozmowie? Jestem kaleką, mam na to papiery. Ty… jako mój opiekun możesz być przy każdej rozmowie, nawet policyjnej i wojskowej. O ile się zgodzisz mieszać… zrozumiem jeśli odmówisz. - skrzywiła się, choć bez złości. Raczej ze zrozumieniem - Nie będę mieć żadnych pretensji, obiecuję.

- Jasne. Pojedziemy tam jutro i spróbujemy się z nim spotkać. O ile będzie dyspozycyjny w połowie niedzieli. - Steve uśmiechnął się łagodnie i pocałował ją w czoło gdy wziął i przeczytał ten tekturowy prostokącik z nazwiskiem i adresem. Potem go jej oddał i zamknął drzwi. Poszperał chwilę w kieszni spodni i wyjął kluczyki od nie swojego samochodu. Trafił za trzecim razem zamykając maszynę po czym znów schował je do kieszeni, odwrócił się do swojej dziewczyny, wystawił lewy łokieć by mogła do niego zacumować po czym oboje ruszyli przez ciemny parking w kierunku klubowego narożnika.

Po drodze Mazzi poprosiła tylko aby wrzucili teczkę do ich samochodu tak na wszelki wypadek, jakby się miała zgubić w ferworze rozrywek wieczornych, a potem już bez zbędnych przystanków skierowali się do drzwi wejściowych.

- Słyszałam, że kajdanki całkiem nieźle sprawdzają się jeśli chcesz unieruchomić lasce łapy przed rzuceniem jej na brzuch i zabawami w montowanie optyki - humor jej wracał, powachlowała rzęsami na ukochanego - Obawiam się, że będę dziś w komplecie razem z Willy… ale jak mówiłam śliczna jest i kochana, chyba nie masz nic przeciwko, co? Kto wie co sobie przypomnę jak ją wyłuskam do końca z ciuchów, a potem poćwiczymy na tobie manewry oskrzydlające. A jakby coś… zwal to na mnie.

- Taakk? No co ty nie powiesz. - Steve uśmiechnął się z rozbawioną ironią jak już wracali od zaparkowanej Ghurki gdzie zostawili dokumenty zdobyte przez Chudego. Ale już wracali do klubu. Gdy mijali wystawę chyba dawnego sklepu to z bliska rzeczywiście było widać wizerunek lampek choinkowych ułożonych w parę zgrabnych, kobiecych nóg. W obowiązkowych szpilkach i koronkach. A jakby ktoś jeszcze miał wątpliwości gdzie trafił to nad głównym wejściem pysznił się napis “Różowa Koronka”.

Krótki pchnął drzwi i musieli przejść przez bramkę wykrywającą metal no i zostawić w recepcji wszelkie kurtki, noże, broń i inne niebezpieczne przedmioty. A zaraz potem partner poprowadził Lamię przez różne zakamarki głównej sali która była całkiem tłoczna i gwarna. W końcu byli w burdelu w samym środku sobotniego wieczoru.

- Heejj! - zawołał zgodnie prawie cały, bękarci stolik machając do nich rekami i śląc uśmiechy. Krótki pomachał i wesoło i zaraz potem documowali do ich stolika. Steve zaczął od oddania Chudemu kluczyków.

- I jak? Wszystko w porządku? - zapytał zaopatrzeniowiec i reszta też przybrała postawę wyczekującą.

- Tak, twoja fura nie ucierpiała - Mazzi odpowiedziała siląc się na lekki ton - Znacie mnie, czasem kurwia nosi i ktoś silny musi mnie przycisnąć żeby rozum wrócił z dupy do głowy… nie mówiliście im, co? - uśmiech trochę się jej zważył, gdy patrzyła to na Isaaca, to na Lucasa, czekając aż Mayers usiądzie aby mogła mu się wpakować na kolana. Rozłożyła bezradnie ręce, przenosząc spojrzenie na Scotta i Wilmę, gdy wyjaśniała - Wykopali mnie z woja, nie wrócę już w kamasze. Jeśli wam czegoś naobiecywałam… wybaczcie, nie pamiętam. Nie pamiętam prawie niczego… - przymknęła oczy, chcąc jak najszybciej i w jak największym skrócie wyjaśnić wstydliwe kwestie - Amnezja i PTSD. Czasem mi odpierdala… no ale pić mogę. To co, chlapiemy coś, czy udajemy kółko różańcowe? Właśnie… któreś z was było ze mna pod Fargo? - uchyliła powieki aby zerknąć na Pereza i Wilson - Chciałabym wreszcie się dowiedzieć co tam do cholery się odjebało.

- Ale kiedy? Trochę tam kiblowaliśmy. Prawie od wiosny. - Perez poczuł się wywołany do odpowiedzi gdy tak chwilę wszyscy trawili te rewelacje jakie o sobie im sprzedała ich kumpela.

- Ty idź coś zamów! Mówiłeś, że sie tu na wszystkim znasz! - Wilma trąciła jego ramię aby zachęcić go do wykonania tego zamówienia. Ten dał się wypchnąć i ruszył do baru ale odwrócił się do nich po paru krokach.

- Dziewczynki też? - zapytał by wiedzieć co dokładnie ma zamówić przy barze.

- Na razie tylko alk! - Chudy pomógł mu doprecyzować to zamówienie i Isaac skinął głową wznawiając marsz w kierunku baru. A bar i sala była dość zatłoczona. Podłużne stołu były ze swoich dłuższych boków obramowane sofami z oparciami które przylegały do siebie z sąsiednimi ale między nimi była cienka ale jednak ścianka. A do tego można było zasunąć kotarę takiej alkowy zapewniając sobie chociaż minimum prywatności. Spokojnie było miejsc na osiem osób więc jak na ich grupkę w sam raz. Gdzieś z sali dochodziły śmiechy, muzyka i gwar głosów. Wyglądało na to, że tutaj zaczynają się zabawy czy raczej umowy na zabawy z tymi napalonymi lachonami a potem przenoszą się gdzieś dalej. No albo tutaj czekali koledzy i koleżanki na tych co skończą swoje zabawy albo opijali te już zakończone zabawy.

- No tak, trochę tam kiblowaliśmy. To co właściwie chcesz wiedzieć? - Wilma zapytała kumpeli siedzącej naprzeciwko niej. Mówiła jakby ten okres w Fargo trochę się ciągnął i było do opowiadania a od czegoś trzeba było zacząć.

- Wszystko - odpowiedź była krótka, lecz ledwo padła, Mazzi zrozumiała jak wiele wymaga. Jeśli mieliby streszczać jej parę miesięcy, pewnie zejdzie się do rana, albo i dłużej. Popatrzyła po Bękartach, a zagubienie na jej twarzy sprawiło, że odpłynęło z niej większość krwi. Jak zacząć, od czego? - Nie pamiętam nawet jak się poznaliśmy. Żeby wiedzieć jak wyglądasz wyprosiłam w kadrach Hommond Park twoje zdjęcie… głos kojarzyłam, że już go słyszałam - zwróciła się do Wilmy - Chudy mówił, że siedzieliśmy tam razem. Ty, ja i Isaac. Szukałam was, biegłam… były ruiny, czegoś szukałam. Rozwaliłam ręce przekopując gruz… ale dlaczego? Był też… rozkazy. Wróciłam przekazać rozkazy - trzęsącą się dłonią poprawiła włosy - Potem oni wrócili po mnie, zanim Żuk zalał całe piętro ogniem, ale wcześniej… jakaś wiocha, tubylcy mierzący do nas i my plecy w plecy, z bronią w gotowości… widziałam pluton egzekucyjny. Padł rozkaz do strzału… Starego pamiętam… w mundurze i bez... jak ostrzy ten swój cholerny nóż, potem gada przez radio, zanim… chyba przed tym gdy mieliśmy się przebijać. Ruiny… zimę. Ktoś mnie niósł. Mutantów napadających na nas. Jeden miał znajomą twarz, dziewczyna. Zielone oczy, czarne włosy… znałam ją, lubiłam. Ale ją zmienili. Czemu mam ciągle przeczucie, że muszę tam wracać? Coś dokończyć, zrobić. Ważnego, pilnego… mam z tyłu głowy ciągle cykający zegar - oparła łokcie o blat i ścisnęła dłońmi skronie - Emaliowana papierośnica. Nalot. Trupy w okopach. Ulice we mgle i brata z przodu któremu żelazne szczęki wygryzają twarz. Moje… ręce… odrywane od tułowia. Ból… strach… ciemność… kaseciaka w Ruinach i was skaczących przy sypiącej się kamienicy… a teraz szuka mnie ktoś z wywiadu. Czy… zrobiłam coś? Skrzywdziłam kogoś? Ilu przeze mnie umarło? Kiedy… - chciała powiedzieć coś jeszcze, lecz głos uwiązł jej w gardle. Na ślepo wyszukała ręki Bolta i ścisnęła ją, kotwicę trzymającą w ich czasie i przestrzeni.

- Mason City… sobota… wieczór… teren zabezpieczony… rodzina… Mason City...- dysząc ciężko zaczęła mamrotać, zaciskając powieki.

- Nigdzie nie musisz wracać. - Steve uściskał jej dłoń i czule pocałował w skroń dodając jej otuchy. - Zresztą teraz jak masz oficjalny wypis i jesteś inwalidą wojennym na rencie to nawet byłoby trochę trudne do zrobienia. - próbował chyba uderzyć w nieco bardziej optymistyczny ton. Inni też pokiwali głowami. I poczekali bo akurat Isaac wrócił mówiąc, że zaraz dziewczynki przyniosą alk i resztę.

- Z tym żukiem to pamiętam. Też tam byłam. Ale to było na początku kotła. Jak ruszył się ciężki sprzęt. Większość poszła obok nas dlatego nas nie zmietli jak sasiadów. No ale nie wszystkie. Też żuk dał nam popalić. Dosłownie. - Wilma zaczęła od jednego z obrazów jakie przypomniała sobie kumpela. Inni pokiwali głowami i zaraz wtrącił się Perez.

- To ja cię wciągałem na górę. Chłopaki wskoczyli na dół bo oberwałaś. Chyba odłamkiem w głowę bo padłaś jak ścięta. Tylko krew przy głowie było widać. Cholernie źle to wyglądało. Taka czerwona kałuża co się robiła coraz większa. No to chłopaki zeskoczyli po ciebie. Was tam cały fire team leżał. Ciebie nam podali jako trzecią. Został im jeszcze Sanchez no ale wtedy ich zjarało. Byłaś ostatnia jaką udało im się wyciągnąć. - starszy szeregowy mówił dość szybko. Trochę jakby chcąc jak najszybciej przewinąć ten mało radosny temat. A trochę jakby nie za bardzo chciał albo widział sens rozwodzić się nad jedną z wielu scen na jakie składał się długotrwały pobyt na froncie. Na chwilę zrobiło się cicho ale odezwał iś teraz zaopatrzeniowiec.

- A tego kaseciaka to pamiętam. Bo to było u mnie w magazynie. To było jakoś na wiosnę. Chyba w maju. Po tym jak nas zluzowali po walkach o czerwony budynek. Dali nam trochę luzu. Gerber mi kazał zorganizować imprezę na miejscu. Bo jeszcze nie przyszły oficjalne przepustki. No a jak przyszły to wszyscy się rozjechali a tak to jeszcze wszyscy byliśmy razem. No to zrobiliśmy sobie imprezę w magazynie. Schlaliście się jak świnie. - Chudy podjął się wyjaśnienia innego wspomnienia. Zwłaszcza, że było zdecydowanie radośniejsze. Inne bękarty też się zaśmiali i kiwali głowami, zwłaszcza przy końcówce.

- Cholera co to był za podły bimber?! Smakował jak stare skarpety! - zawołała Wilma klepiąc go zaczepnie w dłoń.

- Oj wtedy jakoś nie narzekałaś! Wszyscy tylko się pytali kiedy następna kolejka! - zaopatrzeniowiec z miejsca zripostował jej uwagę i znów się wszyscy roześmiali. I nastąpiła przerwa operacyjna bo podeszły dwie, ładne dziewczyny w kolorowych sukienkach ładnie podkreślających ich kobiece wdzięki z tacami pełnymi zamówienia. Głównie promili i zaczęły rozkładać to wszystko na stole.

- Odezwał się ten, którego czterech musiało podnosić jak się spierdolił pod stół! - twarz Mazzi rozpogodziła się trochę, na ustach pojawił się blady uśmiech, gdy celowała paluchem w Lucasa. Pamiętała tę scenę. Muzykę, bawiącą się rodzinę. Słowa Willy przywołały wspomnienie cuchnącego zajzajeru przemycanego w kanistrach od ropy. Stąd paskudny zapach i posmak, ale przynajmniej kopało i tam, na północy, nie mieli co marzyć o czymś lepszym.

Jedno skojarzenie ciągnęło następne - kulawy stół, grubasa zbyt pijanego aby podnieść się o własnych siłach. Krzyki, tym razem w rozbawionej, sepleniącej tonacji. Czterech chłopaków próbujących podnieść wieloryba, ale ze względu na upojenie szło im kiepsko, co dawało reszcie dodatkowe powody do rżenia bez opamiętania, aż wreszcie padł pomysł aby kwatermistrza przetoczyć. Pomysł zrealizowano, ktoś z wrażenia sam zleciał pod stół, rechocząc i czkając jednocześnie.

Mazzi też tam się kręciła, wycierając twarz gdy zapojka poszła jej nosem i zalała podkoszulkę, kapiąc na spodnie. Jedyny ogarnięty i trzymający fason był Andrew, siorbiący swoją kolejkę z obtłuczonej menażki. Obserwował, nawet nie kręcąc głową, komentarze zostawiając dla siebie. Również wtedy gdy kwatermistrza wytoczono przed kamienicę.

Stół uciekł gdzieś w bok, ten w Koronce. Na jego miejscu pojawił się inny: kulawy, podziurawiony i z popalonym blatem. Czerwona sukienka zniknęła, zastąpiona wysłużonym mundurem. Sierżant Mazzi rechotała do łez, a w wyrwie po drzwiach widziała jak banda degeneratów wrzeszcząc do siebie i na siebie, przeskakuje nad chrapiącym Chudym, rozłożonym malowniczo pośrodku niewielkiego, zasypanego drobnym gruzem placu.

- Jak dzieci… - Gerber wreszcie nie wytrzymał, chociaż jak zwykle wydawał się spokojny i opanowany, choćby się złościł do białej gorączki. Jego głos ściągał uwagę, bardziej niż wygłupy na placu. Przynajmniej tą najbliższą, jedynej podwładnej która dotąd nie ruszyła za resztą. Dziewczyna wzruszyła lekko ramionami, chwiejnie podnosząc się aby dołączyć do zabawy, ale szarpnięcie za pasek spodni wróciło ją na drewnianą skrzynię. Klapnęła tyłkiem o dechy, odwróciła głowę i odchyliła kark do góry, napotykając wzrok dowódcy, niewiele mający wspólnego ze standardowym opanowaniem. Teraz był natarczywy, rozbawiony i wygłodniały. Przyszpilał młodszą kobietę w miejscu, a jej serce zaczęło trzepotać, oddech przyspieszył. U niego tak samo, dało się wyczuć gdy siedzieli obok siebie. Nachylił się, poczuła na twarzy palące sapnięcie, a na plecach spacerujące palce…

Obraz rozmył się, Mazzi zamrugała, orientując się że siedzi na kolanach kapitana, ale innego niż jej dowódca. Ten nosił czerwoną koszulę w białe palemki, a dookoła zaległa resztka Bękartów. Zmieszana sięgnęła po drinka, przepijając nim posmak ropnego bimbru.

- Noo to była impreza… - bękarty pokiwały z rozrzewnieniem głową na chwilę zatapiając się we wspomnieniach. - I wypijmy! Za te imprezy co były, co są i będą! - Perez zawołał unosząc szkło pozostawione przez napalone lachony i pozostali też dzielnie zawtórowali mu do tego toastu.

- A z tym pierwszym spotkaniem no nie mów, że nie pamiętasz. - Wilma popatrzyła na siedzącą na kapitańskich kolanach koleżankę lekko przekrzywiając głowę. Patrzyła z rozbawionym uśmiechem ale chyba pytała jak to zwykle ludzie jakoś musieli zacząć rozmowę od czegoś znajomego. - No wtedy z tymi prysznicami. - podpowiedziała licząc, że to jej coś przypomni. Ale chyba przypomniało logistykowi bo zaczął kręcić głową i machać ręką.

- Pamiętam! O rany ale Gerber się wtedy wściekł za to! - zarżał radośnie gdy sobie przypomniał chociaż pytanie nie było skierowane bezpośrednio na niego. Za to reszta skierowała głowę na niego bo zapowiadało się na coś zabawnego.

- No bo jak wiecie dziewczyn u nas nigdy nie było zbyt wiele. - Chudy zaczął od oczywistej oczywistości. Bo zwłaszcza w liniowych oddziałach odsetek kobiet nawet dzisiaj był dość nikły. Liczebnie nadal dominowali mężczyźni.

- No ale akurat wtedy to ja byłam sama. To mnie wszyscy zlewali z tymi prysznicami i się cholera musiałam kombinować albo jak się wcisnąć na samym początku albo końcu. - Wilson przejęła pałeczkę dorzucając coś od siebie.

- A niby od kiedy ty jesteś taka wstydliwa, że się wstydzisz szorować koedukacyjnie co? - Perez zbliżył do niej swój zarośnięty pysk drocząc się z nią ewidentnie.

- Nie o to chodzi! Chodzi o zasady! - Wilma cmoknęła go w usta ale zaraz roześmiała się wesoło. Podniosła nawet palec do góry by to podkreślić a potem postukała nim głośno w blat stołu aby podkreślić jak ważne są te zasady.

- No i wtedy razem z nową partią Świeżaków przysłali nam między innymi ciebie. Jeszcze wtedy nie byłaś naszą Złotą Rybką tylko zwykłym Świeżakiem. Już nie kotem no ale jeszcze nikim od nas. - Chudy zwrócił się do siedzącej obok kobiety w czerwonej sukience i czarnych butach do kolan.

- No więc mówię sobie “Jest jakaś laska jest okazja!” - zaśmiała się Wilson powtarzając co sobie wtedy pewnie pomyślała.

- I cię namówiła by się władować do męskiego prysznica akurat jak był tam Gerber by złożyć mu prośbę, petycję i takie tam o damski prysznic bo nie macie warunków! - Chudy nie zdzierżył i zaczął się rechotać na całego więc widocznie do dzisiaj go to bawiło niemożebnie.

- No jak to do męskiego?! Był tylko jeden! Dlatego chciałam coś dla nas! A przy okazji obejrzałyśmy sobie Gerbera pod prysznicem. - Wilma doprecyzowała jak to było z tym brakiem kobiecego prysznica ale też się śmiała jakby ten protest u szefa kompanii był tylko pretekstem by sobie obejrzeć szefa kompanii pod prysznicem.

- Cholera! A ja tego nie widziałem! Nie było mnie tam wtedy! - Perez westchnął rozżalony gdy go ominęła jednych z tych epickich historyjek oddziału jakie potem stają się legendą całej kompanii.

- No ale właściwie to pomogło. Potem przecież zamontowaliśmy wam osobne dwie kabiny tylko dla dziewczyn. - Chudy pokiwał głową na znak, że jednak jakiś praktyczny efekt tej akcji był.

- Prysznic z tobą? Raczej nie musiałaś mnie długo namawiać, co? - Na gębie Mazzi pojawił się szeroki uśmiech. Zarechotała, przepijając co Wilmy i pokręciła głową. Potrafiła sobie wyobrazić jak obie wpadają do pomieszczeń sanitarnych, akurat jak ich dowódca w spokoju bierze prysznic nie spodziewając się podstępnego, zmasowanego ataku przeciwnika płci przeciwnej. - Z ciekawości… zmacałyśmy się przy nim i przelizałyśmy chociaż? Załapał się na coś jak taki stał tam bidulek goły i nieużywany…

- Nie, nie, nie. Znaczy to nie wtedy, potem to ćwiczyłyśmy jak już nam zamontowali te kabiny. - Wilma pokręciła głową a zaraz pokiwała tłumacząc jak to było z tą prysznicową integracją.

- A z tymi kabinami weeeźźź… - Chudy też pokręcił głową i machnął ręką jakby znał sprawę z nieco innej strony. - On wtedy jeszcze mokry po tym prysznicu zaraz przyleciał do mojego biura i się mnie pyta “Czy mamy jakąś hydraulikę na stanie?”. - powtórzył tonem jaki pewnie wówczas pytał go dowódca kompanii. I jeśli wiernie to powtórzył to dało się słyszeć wzburzenie i irytacja.

- No cholera zastrzelił mnie tym pytaniem. Se myślę “Cholera jaką hydraulikę?!”. No ale jak szef pyta no to przecież nie będę go uświadamiał w niestosowności pytania no nie? - Chudy popatrzył po reszcie bękartów na znak, że doskonale wie jak gadać ze wzburzonymi oficerami co przylatują do jeg biura zaraz po prysznicu.

- Więc się go pytam “Ale o jaką hydraulikę chodzi panie kapitanie?”. I on wtedy zaczął łazić po biurze, machać rękami i mówi, że taką prysznicową. Trzeba zrobić prysznic dla naszych dziewczyn mówi. I kabiny. I resztę. No to jak załapałem o co chodzi to mu mówię, że się tym zajmę. I załatwiłem trochę płyt na ściany, jakieś drzwi się znalazły no i rurki też i przed weekendem już miałyście swój prysznic. - zaopatrzeniowiec opowiedział jak to majstrowanie prysznica dla koleżanek z oddziału odbiło się na nim i jego obowiązkach. Ale mówił też nie ukrywając satysfakcji, że nawet tak niespodziewanemu zamówieniu też dali radę podołać.

- No ale potem trzeba było oszczędzać wodę i takie tam to i tak zwykle brałyśmy prysznic razem. - Wilma roześmiała się na koniec dorzucając swoją puentę.

- Czekaj… - Mazzi zmrużyła oczy, skupiając uwagę na mglistym obrazie niewielkiej kabiny z płyt, które wymalowała farbą i sprayami, aby zrobiło się choć odrobinę przytulniej. Ciemnoniebieskie ścianki znaczyły jaśniejsze kleksy i pociągłe krechy, układające się w krajobraz podmorskiej krainy, z rybami, meduzami i wielkimi, wodnymi roślinami. Oczywiście później któryś z dowcipnisów domalował nieśmiertelne kutasy i wulgarne wierszyki, ale i tak zawsze najbardziej w oczy rzucała się ona.

W serii przebłysków saper przypomniała sobie, dość częste wizyty z rudawą przyjaciółką właśnie w tej kabinie. Jej ręce, usta, piersi. Ciepło ciała i smak oddechu, wymieszany z wodną otoczką.

- Że też nikt tam kamery nie założył - parsknęła wesoło, łypiąc na Willy rozognionym spojrzeniem. Pamiętała jak wygląda bez ciuchów, zawsze było na co popatrzeć. Uwielbiała ją rozbierać i pakować do kabiny. Zajmować dokładnie, często po prostu stały pod lejącą się spod sufitu wodą i pozwalały aby zmywała krew, brud, zmęczenie i rozpacz, zanim nie zakopały się w nich na amen. Było jednak coś jeszcze.


- Różowy flaming! - Pokazała drugą bękarcicę paluchem - Na lewym biodrze! - dorzuciła z miną jakby wreszcie coś jej się odblokowało i zgarnęła główną wygraną. Otworzyła usta, aby powiedzieć coś jeszcze, jednak zamknęła je z głuchym kłapnięciem.

Przypomniała sobie kabinę, tak często odwiedzaną z Willy, gdy tylko nadarzyła się okazja. Ich azyl, prywatny kąt, gdzie nikt im nie przeszkadzał… ale nie tylko ich. Jasne światła burdelu zmieniły się w pierdzący poblask jednej dyndającej pod sufitem żarówki na gołym kablu. Błękitne ściany kabiny napierały z każdej strony dając poczucie odizolowania. Mazzi stała naga, a za plecami czuła obecność mężczyzny, równie nagiego jak ona. W pomieszczeniu panowała dziwna cisza, żadne nie odezwało się ani słowem. Oboje podjęli tę grę, chociaż jej wcześniej nie zaplanowali, przynajmniej on, bo ona… to już kompletnie co innego. Niemal jednocześnie sięgnęli do kranu, ich palce się zetknęły na krótki moment, Saper odpuściła, cofnęła dłoń zdając się na niego, pozwalając dowodzić jak robił to na co dzień z całą, przeklętą kompanią. Ciepła woda zaczęła spadać wpierw na głowę, a następnie rozlewać się po całym ciele. Czysta, przyjemnie orzeźwiająca, zabierała ze sobą brud nie tylko fizyczny. Lamia lubiła to uczucie oczyszczenia. Ciepło rozchodziło się wszędzie, jakby falą, a zmęczenie zaczynało ustępować.

Niemal machinalnie wzięła do ręki mydło i odwróciła się przodem do celu, stając tak, że miała przed sobą plecy starszego mężczyzny, które w tej chwili lśniły od kropel wody. Widziała sieć blizn i tatuaży. Jasne, śliskie ślady po oparzeniach i doły po głębokich ranach. Delikatnie dotknęła ich dłonią, zaciskając usta w wąską kreskę. Wolnymi ruchami namydlała szerokie plecy kawałek po kawałku. Następnie zaczęła wykonywać okrężne ruchy masując je przy okazji. W szum wody wkradło się męskie westchnienie, Andy wyraźnie był zadowolony - nie oponował, nie odwinął się, ani nie poszedł po prostu w diabły. Sierżant poczuła się pewniej, jakby zamiast kapitana stał przed nią zwykły facet, z którym nie trzeba się chować po kątach, aby wyrwać kawałek czasu tylko dla siebie bez świadków i ryzyka wplątania w kłopoty. Cieszyli się nią oboje, póki trwała.

Chwila uciekła gdzieś między szumem wody i ciężkimi oddechami, między niebieskimi ścianami rosło napięcie. Ostatnie ruchy dłoni po przeoranej bliznami skórze i już Mazzi stanęła odwrócona plecami, czekając na rewanż. Usłyszała parsknięcie, niskie i wibrujące gdzieś pod skórą. Gerber wziął od niej mydło, i tym razem on, wprawnymi ruchami namydlał ją, i uciskał. Kiedy skończył ten fragment, zajął się ramionami. Przesuwał dłonie od palców po same barki, masując ich zewnętrzną i wewnętrzną stronę. Z każdym ruchem jego dłoni czuła, jak coraz mocniej i szybciej krąży krew w jej żyłach, a skóra staje się przyjemnie nadwrażliwa. W głowie powtarzała, że trzeba zachować ciszę, nie zwracać uwagi. Zachować dyskrecję, chociaż ryzyko dodawało dodatkowego kopa… a prawie się zapomniała, wzdychając głośno, gdy wziął szampon i zaczął myć długie, prawie czarne włosy, jednocześnie uciskając skórę głowy. Po chwili były już czyste. Wtedy też dokładnie spłukał resztki szamponu i mydła z całego, drobniejszego ciała. Jedną dłonią pogładził jej włosy. Po chwili powtórzył tę czynność zbierając je tym razem w jedną wiązkę. Na koniec oplótł sobie nimi dłoń i mocno przytrzymał. Lamia zadrżała, odnosząc wrażenie, jakby tym uchwytem przejął nad nią władzę, choć mundury zostały na ławce przy ścianie.
 
__________________
A God Damn Rat Pack
'Cause at 5 o'clock they take me to the Gallows Pole
The sands of time for me are running low...
Driada jest offline