Nie minęło wiele czasu, gdy ze strony, w którą udali się Jace i Emi, dobiegł bohaterów głuchy odgłos uderzenia i trzask drewna, jakby coś rozpędzonego walnęło z impetem w jakieś drzewo. Hannskjald przez moment nasłuchiwał, ale zabrakło rumoru walącego się pnia – drzewo wciąż stało. Niedługo potem psionik i dopplerka wrócili, ku wyraźnej uldze Herge’a już bez jeńca…
Reszta wieczoru upłynęła drużynie w druidzkiej kryjówce na zajadaniu się wyśmienitą sarniną i omawianiu planu zwiadu przed próbą odbicia Trevalay. Kelmar i Vindo okazali się, bez zaskoczenia, świetnym źródłem informacji odnośnie fortu i jego środków obrony. A tych tak naprawdę było niewiele – jego lokalizacja była kluczową cechą, która przez dekady istnienia świetnie sprawdzała się przeciwko wszelkim zagrożeniom, które mogły nadejść z Fangwood. Kelmar zaznaczył, że dostęp do świeżej wody prosto z rzeki, spore zapasy prowiantu i niewielki ogródek warzywny pozwalały na długą izolację w wypadku oblężenia, szczególnie że zwykle nie przebywało w nim wielu Łowców na raz (wyglądało na to, że większość z nich przedkładała sobie otwartą przestrzeń nad zamknięcie w twierdzach). Samo obleganie fortu także nie należało do najłatwiejszych: jeden z trzech mostów był pułapką, a pozostałe dwa dało się zawalić ręcznie, odcinając się zupełnie od reszty świata. Hobgobliny z pewnością wiedziały już o tych mechanizmach, ale według słów Vindo, popełniały podobny błąd, co Łowcy – osiadali na laurach, nie przejmując się patrolami okolicy.
VI dzień miesiąca Lamashan (X), Fangwood, 67 dni po ucieczce z Phaendar, 41 dni po dotarciu do jaskiń
Ranek był zimny i pochmurny, przez co opuszczenie ciepłej i przytulnej kryjówki było smutną koniecznością. Fort był oddalony o zaledwie godzinę marszu, więc po śniadaniu Kelmar zaproponował podejście bliżej, by móc zobaczyć go na własne oczy, a potem wycofanie się i zabranie do właściwego zwiadu.
- Skoro i tak siedzą w środku, nie zaszkodzi obejrzeć z bezpiecznej odległości. Pójdziemy przodem i upewnimy się, że jest czysto. ***
Szum rzeki słyszalny był już z kilkuset metrów, zanim jeszcze spośród drzew wyłoniły się zabudowania fortu Trevalay. Kilka przysadzistych kamiennych budowli wypełniało znajdującą się na środku głębokiej rozpadliny kamienną kolumnę, mającą przynajmniej sto metrów długości i parędziesiąt szerokości. Szczyt tego słupa z litej skały opasany był wysokim na ponad trzy metry murem. Budynki wewnątrz, solidne i przykryte drewnianymi dachami, ledwie wystawały ponad niego, z wyjątkiem szerokiej wieży we wschodniej części fortu, która sięgała blisko piętnastu metrów. Nawet z oddali widać w niej było masywną wyrwę na ostatnim piętrze, z której spływał spokojny strumień wody.
Fort Trevalay rzeczywiście wyglądał na trudny do zdobycia – jedynym sposobem na wejście na jego teren wydawały się trzy mosty zbudowane z grubych lin i grubych desek, rozpięte ponad rozpadliną, prowadzące na północ, południe i zachód od fortu. Wejście na dwa pierwsze z nich było strzeżone przez
dwóch hobgoblinów każdy, zaś ich końcu znajdowały się pozbawione bram przerwy w murze, przez które dało się dostrzec fragmenty dziedzińca. Widać na nim było, poza kilkoma żołnierzami Kłów, także częściowo poskładane konstrukcje z drewna i stali – zapewne jakieś machiny oblężnicze.