Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-07-2020, 15:06   #298
Asmodian
 
Asmodian's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputację
Złoto. Willie patrzył na jego całkiem sporawy stosik na swoim stoliku, upewniając się, po raz kolejny o uczciwości ich mocodawczyni. Była hojna i to bardzo, bo za równowartość tego, co zapłaciła całej drużynie można było kupić w okolicy niemałe gospodarstwo. Lukierkiem na przysłowiowym torcie były szlachetne kamienie, złupiony ze skarbu Belaka oraz jego księgi wiedzy. Księgi traktujące o ziołach, roślinach i innych tworach natury nie okazały się tak przerażające, jak najpewniej myśleli towarzysze, patrząc na dzieła szalonego druida.
Zielnik niejakiego Theofiliusa był całkiem użyteczną kompilacją najważniejszych ziół używanych do produkcji wszelakich driakwi, eliksirów, naparów i maści. Księga niezwykle użyteczna dla zielarza, lub jakiegoś aptekarza, ale daleko jej było do przerażających grimuarów, spotykanych czasem w mrocznych lochach, i używanych do plugawienia wszystkiego dookoła.
Drugą księgą był bestiariusz istot leśnych, Materio Animus, autora nieznanego. O ile wiedzę o korzennikach, iglakach czy gałęźnikach, których odmiany, całkiem zresztą zdziczałe spotkali już w cytadeli, o tyle wiedza o entach, driadach i innych stworzeniach zamieszkujących las, a mających wiele wspólnego z roślinami również nie była czymś, czego należało się bać. Wiedza jednak, jak wiedział czarodziej w nieodpowiednich rękach była niczym żagiew w rękach szaleńca, mogąca od niewielkiego płomyka zaprószyć ogień w którym mogły spłonąć całe imperia.
Nad ostatnią z ksiąg czarodziej spędził nieco więcej czasu niż nad księgami Belaka. Opasłe tomiszcze o smokach było na tyle zajmujące, że czarodziej omal nie przegapił kolacji na ich cześć, wyprawioną przez mieszkańców Oakhurst.
Im dłużej jednak czytał, kartkując powoli, zamaszyście śliniąc palce, i sunąc niemalże swoim długachnym nosem po każdej linijce tekstu, robiąc krótkie pauzy na podziwianie rozmaitych rycin i wykresów, tym mocniej jego czoło marszczyło się a dym z fajki, którą koił skołatane nerwy unosił się wielkimi kłębami niczym z butli dżinna z dalekich krain. Słońce chyliło się już ku widnokręgowi, a czarodziej wciąż zatopiony w lekturze frasował się coraz bardziej. Kiedy skończył w końcu lekturę smoczej księgi, przez chwilę siedział w fotelu, zasępiony, z wygasłą od jakiegoś czasu fajką.
-Jesteśmy w czarnej... - mruknął i nie kończąc na głos przekleństwa zeskoczył z fotela, skacząc do swojej podróżnej skrzyni i po chwyli wyciągnął drewniany abakus.
Usiadł nerwowo nad karteluszem papieru i zaczął zapisywać wyniki obliczeń, dokonywanych w błyskawicznym tempie. Drewniane kulki liczydła śmigały po drewnianych poprzeczkach, klekocząc niczym do taktu jednej z melodii Archiego, a kiedy kartka pokryła się już w całości liczbami i matematycznymi symbolami, które dla każdego nie parającego się ani magią, ani nauką były jedynie tajemnymi symbolami których lepiej nie dotykać.

Czarodziej nie skończył pisać. Kolejne kartelusze, tym razem uzbrojone w koperty zamykane czerwonym lakiem i pieczętowane z głośnym trzaskiem uderzanego o blat stołu pierścienia.
Willie odchylił się w końcu znad stolika, spoglądając na niewielki stosik kopert.
- Świątynia Helma w Neverwinter, Zamek Never, Kapitan Tytana, Ambasada w Luskan... - Willie przekładał koperty z jednego stosika na drugi, upewniając się, że nikogo nie ominął po czym zszedł na dół, słysząc już odgłosy nadchodzącej zabawy. Tylko jakoś nie było mu do śmiechu.

Oddał listy do wysłania karczmarzowi, opłacając suto pocztyliona, który jak czarodziej wiedział odwiedzał karczmę każdego ranka, podążając z pocztą ku zamkowi Never po czym usiadł przy stoliku, patrząc po kolei na swoich towarzyszy. Niektórzy rozumowali podobnie do czarodzieja. Były rzeczy ważne, i bardzo ważne. Smokowiec i Goliat udowodnili, że obce są im moralne kajdany nakładane na siebie przez krótkowieczne rasy. Ludzie i półludzie zaś...rozczarowywali. Zbyt beztroscy, skupieni na sobie, osobistych przyjemnościach i własnej sławie. Witano ich jak bohaterów, a oni radowali się z tego niczym dzieci w piaskownicy, choć oczywiście robota, którą rozpoczęli w cytadeli nie została dokończona. Pomoc zrozpaczonej kobiecie, która szukała własnych krewnych był oczywiście czynem godnym pochwały. Czy był jednak na tyle bohaterski, by od razu całe miasto wyprawiało z tego powodu fetę?

Czarne chmury zbierały się nad Oakhurst. Łeb młodego jeszcze, białego smoka ozdabiał właśnie blat ich stołu, ale gdzieś tam, w Chmurnych szczytach siedział jego rodzić. Duży, inteligentny na tyle by być zagrożeniem dla okrętu, lub dużego nawet miasta. Yusdrayl...podstępny kobold, który wysłał swojego sługę na śmierć, tylko po to, by odzyskać swojego bożka. Koboldy czciły smoki. To Willie wiedział ze swoich własnych doświadczeń, a smocza księga jedynie bardziej szczegółowo to tłumaczyła. Słabe fizycznie, ale sprytne i umiejące sobie radzić, a przede wszystkim obsesyjnie poszukiwały jakiegokolwiek pana, do którego mogłyby się łasić. Willie nie miał najmniejszej wątpliwości, że plemię Yusdrayla, którego konkurencję właśnie wybili, darowując podstępnej kreaturze całą cytadelę zrobi z tego faktu użytek. Zgodnie z zapisami ze smoczej księgi, koboldy rozwijały się niezwykle szybko, a ich samice miały częste mioty, dochodzące do sześciu jaj, dojrzewające około dwóch, trzech miesięcy. Szacunki, których dokonał Willie w swojej kwaterze zakładały pewną średnią na podstawie obserwacji plemienia Yusrdrayla, ilości jego wojowników, ilości i wielkości pomieszczeń i wielu innych czynników, i wychodziło mu, że w następnym roku plemię rozrośnie się średnio trzykrotnie, co najpewniej będzie już dostrzegalne w okolicy. Pewne pomieszczenia cytadeli pozostały dla nich tajemnicą, ale Willie i tu nie miał złudzeń. Pozbawiony wrogów zewnętrznych zacznie zasiedlać całą cytadelę, i najpewniej wkrótce splądruje tajemne komnaty kultu smoka, przejmując ich wiedzę. Nowy Belak, tym razem w koboldziej, podstępnej postaci będzie problemem Oakhurst. Czarodziej pokręcił jednak głową, zaczesał dłonią swoją imponującą fryzurę i ponownie popatrzył na pękatą sakiewkę.

Złoto rozwiązywało wiele problemów. Plotka o niepilnowanych skarbach otwartej cytadeli zachęci śmiałków, którzy mogą potrzebować inteligentnej woli, która byłaby zdolna ich poprowadzić. Najemnicy kochali złoto, i nie dbali o moralność. Listy, niczym pionki na szachownicy ruszyły, wprowadzając być może w ruch kolejne elementy układanki. Czarodziej mógł spokojnie pozwolić sobie na chwilę triumfu, albo chociaż ulgi. W końcu miecze wygrywają bitwy, kruki i pióra wojny. Nic tak jednak nie ułatwiało jej wygrania jak brzęczący kruszec. Willie stuknął się kielichem z Amosem i Draugdinem, których nie zamierzał ani oszukiwać ani przekonywać do jakiejś wspólnej eskapady. Cała trójka wiedziała, co tam jeszcze w tej cytadeli zostało, i co jest jeszcze do odkrycia. Ale przyjemność wyciągania z kłopotów kolejnych idiotów za cudze złoto nie była póki co taka zła, i Willie stwierdził, że dopóki w okolicy dzieją się niepokojące rzeczy warte zbadania, cytadela, zostawiona niczym dojrzewający owoc, niczym przycięta sadzonka drzewa, może nieco poczekać. Być może już wkrótce przyjdzie zebrać korzystniejszy plon.
 
__________________
Iustum enim est bellum quibus necessarium, et pia arma, ubi nulla nisi in armis spes est
Asmodian jest offline