Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-07-2020, 11:41   #10
Arthur Fleck
 
Arthur Fleck's Avatar
 
Reputacja: 1 Arthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputację
Nevada, Amerykańska Rubież
Na Amerykańskich Rubieżach można usłyszeć wiele legend. Bohaterem jednej z nich, opowiadanych niegrzecznym dzieciom przez wyrodnych lub zidiociałych rodziców jest William Vanhoose. Każdy choć raz słyszał tą opowieść. O człowieku, który pojawił się z nikąd i dołączył do małej bandy anarchistów czczących koniec świata. Wydawało się, że gang łupieżców przemierzających skażone pustkowia to ostatnie miejsce, gdzie znaleźć można miłość, lecz tak właśnie zaczyna się legenda. William zakochał się z wzajemnością w dziewczynie z ekipy i żyłby niedługo ale szczęśliwie, gdyby nie poprzedni przywódca Syndykatu Czaszek. Imię tego draba czas wymazał z pamięci, lecz to jego zazdrość i strach doprowadziły do narodzin potwora. Widząc, jak Vanhoose zdobywa coraz większy posłuch, bojąc się potencjału jaki drzemie w młodym maruderze, niczym biblijny Herod postanowił wziąć się za barki z przeznaczeniem. Rozkaz jaki wydał swoim poplecznikom brzmiał wyraźnie. William Vanhoose z kolejnej wyprawy nie może wrócić żywy. Oczywiście Vanhoose wrócił, zostawiając za sobą stos trupów. W Syndykacie Czaszek panuje kult siły, rządzi najsilniejszy i nie ważne jakim jesteś kozakiem, zawsze znajdzie się młody wilczek, co spróbuje zająć twoje miejsce. Co więc zrobił Vanhoose zanim wezwał swojego przywódcę na pojedynek? Przywlókł za włosy Rosie, jedyną ludzką istotę, która kiedykolwiek go kochała, matkę jego nienarodzonego dziecka. W ręku trzymał nóż do oprawiania skóry a potem na oczach swojego przeciwnika i wszystkich zgromadzonych wkoło bandziorów, poderżnął ukochanej gardło. Gdy skończył rozciął jej brzuch i wyciągnął…Tu nawet wyrodni rodzice kończą opowieść, która ma oczywiście swój dalszy ciąg. Każda legenda niesie morał a ta kończy się tak, że Vanhoose tego dnia wyzbył się ostatniej swojej słabości. Ponieważ to nie wątłe muskuły czynią nas słabymi, lecz ludzie, o których się troszczymy i kochamy. William Vanhoose świadomie i z premedytacją zamordował każdą cząstkę swojego człowieczeństwa. Nie da się go szantażować, kupić ani zastraszyć. Nie pragnie bogactwa, nie dba o nikogo a śmierć go nie przeraża. O czym zresztą na własne oczy przekonali się Coltowie, John, Rita i Truposz…

Nie minęła minuta jak kurz po bitwie opadł. Na rozgrzanym asfalcie leżało kilka ciał. Samochody bandytów odjechały, Caleb zdążył jeden osmalić i choć pewnie spodziewał się lepszego efektu, gęby przerażonych drabów i ich szczęk opadających na widok piekielnych płomieni, zostaną z nim przez pewien czas. Rita próbowała dobić wartownika ścigającego pojazd, strzała doleciała do celu, lecz łupieżca nie przestawał biec i w końcu zniknął w ciemnościach. John i Boguchwał zamierzali zdjąć wartowników po przeciwnej stronie drogi, padły strzały, prysnęła jedna z szyb, ale po tym jak terenówki wyjechały z osady, opancerzony pół-wrak ruszył za nimi, co znaczyło, że kierowca raczej poważnie nie ucierpiał.
Bożydar tej nocy nie dołączył do umarlaków a niewiele brakowało. Bogumiła na początku skupiona na Vanhoosie, teraz zajęła się rannym bratem. Ilość krwi, twarz zalana szkarłatną czerwienią nie oznaczała nic dobrego. Dopiero po chwili żyleta zorientowała się, że bliźniak ma rozorane czoło i choć zostanie tam paskudna blizna, pocisk najwyraźniej przeszedł pod skosem.
Na środku szosy wciąż stał jeden z wehikułów Syndykatu Czaszek a jego reflektory były jedynym źródłem światła, dzięki czemu widzieli co dzieje się w miejscu kaźni. Ciała leżały nieruchomo na jezdni, w kałuży krwi i w stertach łusek. Gdzieś na pustkowiach kojoty wyły swoją pieśń, cykały świerszcze a księżyc schował za brudnymi chmurami. Jeden z trupów poruszył nieznacznie ręką. Miał na sobie skórzane spodnie i ciężkie buciory a z nagich pleców wystawało podłączone kablami do głowy ustrojstwo. Nie mieli wątpliwości, kim jest ożywieniec. Najwyraźniej kompani w przypływie zwierzęcej paniki zapomnieli o swoim szefie, lub uznali, że już po nim. William Vanhoose wciąż jednak żył. Powoli podniósł się na łokciach a potem klapnął niezdarnie na tyłek. Rozejrzał się oszołomiony wkoło i sięgnął po pistolet leżący obok. Chwycił go pewnie w dłoń, odchylił głowę do tyłu i przyłożył lufę do swojej brody. Zamknął oczy, nacisnął spust.
Klik.
Pistolet nie wystrzelił. Z ciemności wyłoniły się pierwsze cienie. Wyglądały jak duchy, które przybyły w środku nocy by zabrać brudną duszę bandyty ze sobą w otchłań piekieł. W ręku trzymali prowizoryczną broń, ostre blachy, kuchenne noże, tasaki, nabijane gwoździami kije. Vanhoose widząc swoich przyszłych oprawców raz jeszcze nacisnął cyngiel próbując strzelić sobie w łeb.
Klik, Klik, Klik
Odrzucił pistolet a potem wyszczerzył zęby w krwawym uśmiechu i złożył ręce do oklasków.
Cienie weszły w reflektor samochodu. To nie były żadne duchy, lecz mieszkańcy Nowej Nadziei. Zmęczeni, przerażeni, pogrążeni w rozpaczy po stracie bliskich. Uciekli ale wrócili po sprawiedliwość.
- No dalej, skończcie to, William Vanhoose jest wasz! Nacieszcie się tą chwilą robaki bo rano dołączycie do tatuśka.
Kanibal mówiąc to spojrzał na truchło Maxa Dixa, któremu rozgruchotał twarz kolczastym kastetem a potem pociągnął nosem i splunął w niego czerwoną flegmą. Inni bandzior próbowałby pewnie straszyć, targować, negocjować, najwyraźniej jednak Vanhoose robił wszystko by rękami swoich niedoszłych ofiar dokończyć samobójstwo.
 
Arthur Fleck jest offline