Źródłem hałasu byli dokerzy. Pomiędzy barką a nabrzeżem zamocowali szeroki, drewniany trap. Obok czekały dwukołowe wózki dostosowane do transportu beczek. Dwóch mężczyzn otwierało klapy od ładowni, pozostali ustawiali się w rzędzie, aby przekazywać sobie beczki. Przy pomoście stał jakiś olbrzym i palił cygaro. Miał chyba siedem stóp wzrostu, łysą głowę osadzoną bezpośrednio na plecach, łapska jak kafary, a nogi jak dwie kolumny. Z obfitymi bokobrodami, w rozchełstanej na piersi koszuli i przyciętych skórzanych bryczesach wyglądał jak kapitan piratów. Brakowało mu tylko egzotycznej papugi na ramieniu.
- Uszanowanie – na widok zaspanych awanturników wychodzących kolejno z kabiny lekko ukłonił się i zagasił resztkę cygara na relingu. – Klaus jestem. Brygadzista. Się Pan szanowny nie awanturuje. Pracę jedynie wykonujemy zleconą, tak? Umowa z Blucherem podpisana, tak? No to tam stoi, że moi ludzie mają ten galeon rozładować dzisiaj. A jak skończą, to załadować ponownie zleconym towarem. Nie ma miejsca na interpretację, tak?
- Może lepiej by było gdyby szanowny pan ze swoją załogą gdzieś na śniadanko poszedł i że tak powiem, nie przeszkadzał w pracy, co? Bo mus nam się do obiadu uwinąć z wyładunkiem, a całość pracy planuję zakończyć przed północą. Dużo czasu na zwiedzanie naszego uroczego miasteczka, tak? Karawela Wasza zgodnie z umową w pieczy Pana Bluchera pozostaje i jak coś się popsuje lub uszkodzi, to on za to z własnej kieszeni zapłaci. Nie ma potrzeby patrzenia nam na ręce. Wprost przeciwnie, bo to jest tak, że jak ktoś nam na ręce podczas pracy patrzy to ta praca wolniej idzie, a Pan Blucher nie lubi opóźnień, tak? To jak będzie?