Dom pielgrzyma, noc 1 lipca 2595
Spojrzenia spiętych do granic możliwości Franków dosłownie pożerały stojącego przy oknie Bartheza, śledząc każdy najmniejszy ruch Helwety. Rosły Alpejczyk przez krótką chwilę tkwił w niemal absolutnym bezruchu, a potem uczynił coś, co wstrząsnęło niemal wszystkimi biesiadnikami.
Szarpnąwszy bez ostrzeżenia lewą ręką za okiennicę otworzył okno na oścież i poderwał w górę swą schowaną dotąd poniżej parapetu prawicę. Ciężki pistolet huknął donośnie, wypełniając ciasne wnętrze pokoju ogłuszającym dźwiękiem wystrzału, odzierając pozornie bezpieczne pomieszczenie z całej jego aury przytulności. Odgłos pierwszego wystrzału zlał się w jedno z drugim, potem zaś z trzecim strzałem. Autentycznie oszołomiony rozwojem sytuacji, dziedzic wbił szeroko otwarte oczy w spadające niczym na zwolnionym filmie łuski, dymiące, odbijające się z metalicznym trzaskiem od desek podłogi.
Gdzieś w głębi budynku rozległy się pierwsze okrzyki przerażenia i konsternacji, trzasnęły jakieś drzwi, zatupotały w schody czyjeś ciężkie buty.
- Święta krwi, miej nas w opiece! - wyrzucił pobladły Leon Thibaut, ściskający palcami widelec niczym wyborny oręż do walki wręcz.