Wspólnie stawili czoła ożywieńcom. I na własne oczy mogli zobaczyć jaką mocą dysponuje broń Albiończyka. Może i Cecil nie za wprawnie posługiwał się sztyletem, ale gdy już trafił, to efekt był taki, jakby w szkieleta trafił ciężki młot. Kości rozlatywały się niczym trafione solidnym obuchem. Szybko uporali się z tą grupą, ale już po chwili musieli pędzić dalej, bo ożywieńcy wdarli się na mury gdzie indziej. Sytuacja wyglądała nieciekawie. Kilku mnichów było już rannych, podobnie z mieszkańcami wioski, którzy dołączyli do obrońców. Były też ofiary śmiertelne…
*
-
Ach, Bogini niech będą dzięki – przeor wzniósł wzrok ku niebu w dziękczynnym geście, a kantor zaintonował kolejną pieśń, która jednak szybko zamarła mu na ustach, kiedy do gabinetu wpadł zdyszany nowicjusz i z przerażeniem relacjonował wydarzenia na zewnątrz.
- Jesteśmy otoczeni – skonkludował Jean-Louise. –
Wydostanie się z klasztoru nie będzie łatwe. Na szczęście jest jedna droga, która wyprowadzi Was niemal dokładnie w miejsce, gdzie widziano szczuroludzi. To nie przypadek… Czuję w tym palec boski… *
Droga, o której mówił przeor nie miała wiele wspólnego z palcem, a w szczególności z boskim. Miała natomiast dużo wspólnego z inną częścią ciała, a mianowicie…
- Tędy – przeor wskazał ciemne otwory wycięte w wygładzonych przez lata użytkowania deskach. Cuchnęło ludzkimi odchodami. Znajdowali się w latrynie. Przeor zebrał ich wszystkich, a także paru mnichów, którzy przynieśli naręcze pochodni i kilka zwojów liny. Gdzieś na dziedzińcu ktoś krzyczał z bólu. Słychać było odgłosy walki. –
To zaledwie trzy metry w dół, do dołu kloacznego. Wychodzi z niego kanał biegnący poza obręb murów. Ma on ujście do Vaseaux, nieopodal lasu. Tego lasu, gdzie zniknęli skaveni.