Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-08-2020, 17:46   #140
abishai
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację

Irlandczyk uśmiechnął się przyjaźnie do dziewczyny i “czarująco” zarazem. Bo swój urok roztaczał zawsze i całkowicie nieświadomie.
- Każda pomoc się przyda.- rzekł do nosferatki poprawiając rękawicę i sprawdzając czy w osadzone przedmioty w gniazdach rękawicy się nie wysuwają.
Nosferatka odwzajemniła uśmiech jakoś tak dziwnie krzywo. Ciekawe czy to jej zniekształcona mimika? Iwan spojrzał gdzieś w ciemności.
- Sądzę, że jednak będziemy mieli gości - chórzysta wpatrywał w mrok - jak szarańcza.
Monika zrobiła krok do tyłu jakby zaraz miała uciekać.
- To się wypali szarańczę ogniem i boską pomstą.- odparł obojętnym tonem Patrick. Dla niego to była zwykła potyczka i spojrzał na wampiry.- Trzymajcie się blisko nas…
Uśmiechnął się złowieszczo dodając.- Będzie piekielnie.
- Ja sem idę, jak mnie zobaczą będzie gorzej - nosferata spojrzała na Kościtrzaska.
- Bywaj - stary nosferat zasępił się klepiąc dziewczynę po głowie.
- Pa kuzyk - Monika odeszła w ciemność nocy szybkim krokiem.
Iwan milczał chwilę.
- Rój, pamiętasz rój Patricku?
- Pamiętam, pamiętam.- odparł Irlandczyk wzruszając ramionami. “Mięso armatnie” pasowało by tu bardziej.
Kościtrzask spojrzał na nich.
- Jak cały sabat, traktują młodych jak mięcho.
- Cóż poradzić… przecież ich nie przekonamy. Zresztą nie wyglądają na myślicieli.- Patrick wyjął zapalnik czekając na okazję.
Atmosfera gęstniała. Ojciec Adam mierzył w ciemności z broni automatycznej, podpięta latarka do karabinka szturmowego rzutowała bardzo niewiele światła, nie mogąc przebić się przez ścianę deszczu. Mistrz Iwan odmawiał różaniec, natomiast Kościtrzask raz pojawiał się, a raz znikał badając okolicę.
Coś nadchodziło. Coś dużego. Patrick przysiągłby, że słyszy gdzieś w oddali szum tysięcy owadów. Bezkresny rój pragnący wszystko pożreć. Głód wielony. Zmianę.
Chorobę.
Był niemal pewny, że za moment nastąpi eksplozja na południu że będzie musiał zdetonować ładunki. Kościtrzask gdzieś dzwonił. Nie grzmiało.
Wtedy usłyszał głos Smoka, metaliczny głos smoka swego umysłu. Smok obiecał, że mu pomoże. Czym dysponuje istota nieskończonych płaszczyzn świadomości, zamknięta w tej małej, poręcznej formie jeśli nie wiedzą?
Zrób wszystko aby pożarli Odyna.
Spokojny głos nie pochodził z zewnątrz. Pochodził ze środka, z własnego umysłu, obca wiedza płaszczyzn umysłu skrystalizowana w smok, smok w obietnicę, ale mimo wszystko - część Patricka. Smok rozpłynął się gdzieś pośród marzeń.
Healy zaklął pod nosem. Wcale mu się to nie podobało, nawet jeśli było słuszne. I dlaczego teraz, a nie kiedy zakładał linie obronne przed pijawami. Nie było czasu by przedyskutować pewnych kwestii z towarzyszami, nie było czasu na wyjaśnienia.
A nawet gdyby był, to i tak Irlandczyk nie miałby sensownych argumentów na poparcie swojej tezy. Pozostało więc… sabotować własne plany i towarzyszy. Tak by przynajmniej część Sabatników się przedarła. Patrick westchnął ciężko wyraźnie podłamany tym faktem, że będzie musiał działać wbrew towarzyszom broni, ale… co mu innego pozostało?
Zawsze ufał swojemu instynktowi.
Zagrożenie nadeszło nagle, ze wszystkich stron. Początkowo, w deszczu rozpoznawali ludzkie sylwetki. Niektóre uzbrojone były nawet w broń palną. Irlandczyk, znając się trochę na niej, po samych konturach poznał, iż były to tanie strzelby i pistolety. Nic w większej ilości. Pistolety mógł zignorować, broń krótka w rękach laika była dużo trudniejsza w obsłudze niż długa, a skoro Sabat samowo przemieniał śmiertelnych…
...to czemu po tak krótkim czasie od razu, z chęcia ruszali do szturmu. Zanim wampiry stały się bardziej widoczne, oddały w ich kierunku kilka niecelnych strzałów. Ojciec Adam mierzył karabinem w zachodnią flankę, przyczajony. Iwan zadeklarował, że bierze północ i wschód, po czym bardziej siedząc na mokrej, kamiennej kostce (starzec miał chyba problemy z kolanami) modląc się o coś. Jak widać, wszyscy byli tutaj nastawieni na atak.
Patrick spojrzał… Kościtrzask stał z… Moniką, Zaskoczona nosferatka mówiła coś o wtym, że są ich setki, że przybył Dzik, że po nich przyjdą starzy sabatnicy, że nie ma gdzie uciec. Potworzyca była zrozpaczona. Dalej jej lamentów nie słyszał, gdy wybuchły pierwsze ładunki greckiego ognia…
Niestety część przedwcześnie… część za późno. Całkiem sporo wampirów zdołało się przedrzeć przez zaporę, która miała dać im czas. Nie dała. Patrick wyglądał na zakłopotanego, tym że jego genialny plan spalił na panewce. I rzeczywiście był zakłopotany, bo wszak musiał namieszać tutaj. Na szczęście Sabatników było sporo, więc Healy zamiast przeszkadzać im w dotarciu do Odyna postanowił dopilnować, żeby nikt z jego sojuszników nie zginął.
Wybuchy wywołały panikę u Moniki, Kościtrzask wyglądał raczej na kogoś, kto w stosunkowym spokoju wyczekuje na starcie w zwarciu. Po stronie skrzydła zajmowanego przez Iwana, w deszczu zdarzały poruszać się jakieś postacie. Może tylko wydawało się? Jednak wampiry kompletnie nie nadchodziły z tamtej strony, jakby plątać się w dziwnej malignie.

Za to nadchodziły zewsząd. Celne salwy ojca Adama zdawały się nie wywierać zbyt dużo wrażenia. Gdy pierwszy z nich zbliżył się - wyglądał jak poparzony wór mięsa pełen rakowych narośli i krótkich, kilkucentymetrowych wici wystających z owrzodzeń - Patrick zrozumiał. Najnormalniejsze wampiry poddały się pod naporem płomieni, natomiast te chory parły owładnięte umysłem roju.
Ruch szponów z ręki nosferata urwał głowę ich gościowi. Tylko, że wampirów przybywało. Te z bronią palną wycofały się na tyły, niektóre uciekły. Ale co gorsza, chyba ktoś porcjonował szturm, i nawet mimo opóźnienia ładunków, Irlandczyk mógł sądzić, iż przedrą się. Jak bezwolne, chore kukiełki.
Powietrze wypełniała woń spalenizny, dymu oraz chemiczny, ostry zapach dymu z ognia greckiego. Natomiast widnokrąg znaczy powyginane sylwetki pierwszej fali wampirów. Poza częścią pod opieką Iwana, zbliżały się. Mimo, że oddzielni, przypominali bardziej bezładną masę. I chyba chcieli najpierw załatwić sprawę obrońców.
Healy zacisnął dłonie na śrutówce… cóż dłoń…. ta w rękawicy opierała się na broni. Rozglądał się po terenie który przyszło im bronić i poprzez zrozumienie natury materii rozglądał się po i pod terenem, by znaleźć grobowiec Odyna, a przynajmniej schody do niego… czy inne przejście.
Rozumował że priorytety sfory zmienią się, gdy ich główny cel zacznie się wrzucać w oczy. To był jednak plan na parę chwil później, walka musiała się bardziej rozwinąć, by to co Irlandczyk planował wyglądało bardziej na desperackie kroki niż jawny sabotaż. Na razie śrutówką mierzył do najbliższego wampira któremu mógł bezkarnie odstrzelić łeb i… strzelał. Strzał był celny, chociaż Patricka zaskoczyło jak długo bezgłowe ciało wymachiwało w jego stronę rękami. Nie znał się za wiele na wampirach, ale wiedział jak powinny umierać. Stanowczo nie tak. Zapora ogniowa dawała im cenne sekundy. Dostrzegał pod ziemią jakieś konstrukcje… chyba krypta na prawo od nich była wejściem do jakiejś podziemnej struktury.
Kolejnego sabatnika odrzuciła rycząca Monika. Gdzieś w oddali dopalały się ostatnie wampiry. Słychać było przez deszcz samochody.
Syn Eteru jeszcze nie mógł skorzystać z tej wiedzy. Na razie ważniejsze było utrzymanie reszty towarzyszy przy życiu. Na szczęście wrogów była chmara, a Healy nie potrzebował ich wszystkich. A skoro utrata głowy tylko odrobinę utrudniała zmutowanej pijawce egzystencję, to kolejny strzał ze śrutówki wycelowany był w nogi.
Kolejnych wampirów było jednak… zbyt dużo. Intuicja Patricka jasno mówiła mu, że za chwilę będzie naprawdę gorąco. Od strony zabezpieczonej przez mistrz Iwana pojawiały się kolejne wampiry, z oddali dobiegły też wystrzały, chyba na wiwat. Rosjanin zacisnął mocno zęby. Chyba szykował się do czegoś dużego… i paradoksalnego.
Healy zaklął pod nosem i strzelając szybko sięgnął po pierwotną potęgę. Po siły. Ich akurat nie musiał zaklinać za pomocą rekwizytów. No i efekt który zamierzał osiągnąć nie miał być ani tak potężny, ani tak spektakularny jak batiuszki. Wystarczyło ustawić dłoń w dół pod odpowiednim kątem… użyć podstawowej definicji siły kinetycznej i… Patrick zamierzał uderzyć tą siłą w ziemię tak by na zasadzie reakcji rzuciło nim z impetem prosto w batiuszkę. Zupełnie jakby któryś wampir użył telekinezy i potraktował nią Irlandyczka. Tak to miał wyglądać. No i miało być to mocne uderzenie, które nie pozwoliłoby zakończyć Rosjaninowi to co planował.
Sukces działań Patricka był zdecydowanie zbyt gorzkim tryumfem aby się nim w pełni cieszyć. Jego reakcja faktycznie wyglądała na bycie ofiarą jakiejś nieznanej mocy. Stary dominikanin pod wpływem impetu stracił świadomość, a z rozwalonej o kamień pobliskiego nagrobka głowy zaczęła cieknąć krew. Nie wyglądało to poważnie, przynajmniej nie tak bardzo jak dziwnie wykręcona noga starca w okolicach kolana.
Monika zasłoniła plecy Kościtrzaska, przyjmując na siebie krótką serię z broni automatycznej. Kątem oka Irlandczyk widział jak pociski rozrywają jej ciało. Stała jednak na nogach. Kościtrzaska za to niemal nie widział, wiedział, że tam gdzieś jest, lecz mógł tylko z grubsza określić jego pozycję po tym jak Nosferat szponami rozrywa atakujących nurkując w ich szeregi.
Ojciec Adam rzucił daleko za plecy granatem. Od huku wybuchy zaczęło im piszczeć w uszach, lecz stworzona na ludzi broń odłamkowa - mająca ranić witalne organy - wydawała się nie robić zamierzonej krzywdy wampirom. Adam zaklął w jakimś nieznanym Patrickowi języku (chociaż brzmiał raczej z zachodniej Europy) widać co stało się z Iwanem.
Teraz wyraźnie widzieli w kurtynie deszczu wampiry. Przypominały mokry sen Cronenberga. Powyginane twarze, narośla, garby, pojedyncze matki. Niemal wszyscy z pierwszego szeregu byli też masywniejsi i więksi, wyposażeni w szpony. Lecz brakowało im potwornej, na swój sposób pięknej symetrii. Wszystko było… zbyt mięsne. Nazbyt dziwne, powyginane. Narośla na czołach, dodatkowe, nie w pełni uformowane kończyny.
Otaczał ich krąg, od którego krawędzi dzieliło ich nie więcej niż trzy metry, miejscami nawet dwa. Dźwięk trzepotu miliarda owadzich skrzydeł zdawał się świdrować w głowie Patricka niemal boleśnie. Ojciec Adam wyglądał podobnie i chyba modlił się w swoim języku.
Za tłumem widać było już nie zniekształcone sylwetki, w tym śmiertelników, może ghule. Wyposażone jak najemnicy. Nie było ich wielu, lecz wyglądało to groźnie.
Przegrywali.
W deszcze zmierzał do nich jakiś posłaniec, może przywódca. Z tej odległości Patrick widział tylko, iż ma dziwna twarz (czyżby wielkie kły?) oraz nosi garnitur.

Czyli przybył szefu… należało się więc stąd ewakuować. Przegrali wszak (dzięki Healy’emu, co Irlandczykowi ciążyło), należało ratować własną skórę. I dać dyla stąd. Wsadzone w rękawicę trybiki przekręciły się. Po ich wpływem śrutówka zaczęła natychmiast morfować w bardziej większą i bardziej absurdalną spluwę. Strzelba stała się masywna i syczała parą. I mogła budzić śmiech… do czasu aż wystrzeliła… granatem zapalającym wybuchającym w postaci kuli ognia. Cóż… nowoczesne zastosowanie tradycyjnej kuli ognia. Celem Healy’ego i jego nowej broni było wypalenie drogi ucieczki dla siebie i swoich towarzyszy.
- Adam bierz batiuszkę, wampiry przy mnie. Tą bitwę przegraliśmy, czas się ratować skórę i uciekać stąd! - krzyknął głośno Irlandczyk mając nadzieję, że to wystarczy… że pokusa jaką był Przedpotowiec czekający pod ziemią będzie silniejsza niż chęć rozerwania obrońców. Bądź co bądź, Healy był pewien że i tak nie starczy go dla wszystkich Sabatników, więc kto pierwszy ten lepszy.
Prawie wszystko poszło źle. Sekundy, może minuty podczas których Patrick obserwował katastrofę zwaną ewakuacją. Dobrze, że chociaż magya go nie zawiodła. Monety posłużyły za prowizoryczne dystanse do nie do końca poprawnej transformacji broni. Jak widać hausty były całkiem użyteczne również będąc fizycznym składnikiem broni. Gdy tylko dysza się rozgrzała, monety wtopiły się w strukturę broni. Niemal widział drobne iskry pierwszego eteru przechodzącego w nadfazę…

...ale nie na tym skupiał się Irlandczyk. Kątem oka dostrzegł jak stwory dorywają Kościtrzaska, a sylwetka starego nosferata znika pod naporem powykręcanych, zniekształconych ciał.
Krople deszczu wyparowały spadając na lufę broni.
Buchnął ogień. Prawdziwe piekło, fala płomieni. Nie poruszali się jednak tak szybko jak planowali. Przez ogień nie widział co stało się z przywódcą. Za nimi ruszali Iwan, wspomagany przed Adama który osłaniał tyły bronią palną.
Patrick czuł to teraz wyraźnie, jak jakaś obca, obca dla niego i świata naciska na bardziej zniekształcone wampiry, bierze lejce ich woli w swe macki i pociąga. Wampiry rozstąpiły się, ale… Nie ochoczo. Nie była to panika, nawet nie.. Raczej prymitywny odruch jak zabranie ręki spod czegoś gorącego.
A przez to obrywali. Patrick został uderzony w kolano (to samo! znowu!) jakimś tępym narzędziem, cudem tylko nie upadł. Jakiś pazur rozerwał mu koszulę i skórę na ramieniu, coś wbiło się pod łopatkę. Krwawił, lecz nie było tragicznie Adam syknął z bólu. Iwan wyglądał na półprzytomnego.
Od tyłu stoczyła się na nich płonąca masa ciał, macek, pazurów i płaszczy. Ogień rozświetla okolicę, lecz ukrywał ten kształt, jakby stopionych istot.
Healy był obrońcą, był żołnierzem, był opiekunem. Mimo że nie miał żadnych oporów przed zmienianiem tych kreatur w ogniste pochodnie, to nie rzeź miała tu znaczenie lecz przetrwanie. I to nie tylko pozostałych magów, ale też dwójki wampirów z którymi współpracowali. Toteż zerkał dookoła upewniając się, że jego sojuszniczy ży… nadal egzystują na tym padole.
Sekundy analizy sytuacji. Dwa uderzenia serca. Setki kropli deszczu. Pot na własnej twarzy, ogień odbijający się w źrenicach. Deszcz na twarzy. Błoto pod sobą, krew. Zapach mokrej ziemi. Smród spalenizny, krwi, paliwa, ludzkiego (nieumarłego?) tłuszczu. Tak jak w Belfaście, mdła woń walki o przetrwanie.
Irlandczyk obrócił się fachowo na swoja trzecią, oddał ognisty strzał w stronę pokręcanej kupy ciał… Jego umysł przetwarzał gdy nacisnął spust. Zapłon paliwa, energetyczne cewki formujące płomień. Przeskok iskry na rękę sparzył go.
Czemu zlepek ciał? Te wampiry,. mimo, iż wyglądały jak z chorego snu onkologa, jeszcze przed chwilą były oddzielnym bytem. Dlaczego nagle zlewały się w jedno, w trzasku łamanych kości, rozpuszczalnego ciała, łączącego się na powrót oraz fontann krwi, wnętrzności i niezbornych macek.
Podmuch ognia był tak duży, iż Patrick oparł się o ojca Adama nie chcąc stracić równowagi. Nie było sensu patrzeć w tę stronę przez najbliższe sekundy, jeden błysk eksplozji i podmuchu skutecznie utrudniał wizję tej piekielnej nocy. Po chwili dojrzał, iż dosłownie zdmuchnął tę kupę ciał. Niektórzy próbowali wstać, tląc się, większośc tarzała się po ziemi, niszcząc nagrobki aby się ugasić. Nowa, połączona forma, którą częściowo rozbił, utrudniała im oddzielne poruszanie się.
Nie widział Kościtrzaska. Trudno było mu ocenić czy został przez tą masę połknięty czy też zbiegł. Chociaż intuicja podpowiadała Patrickowi, iż sprytny nosferat po prostu zniknął wszystkim z oczu, korzystając z zamieszania. Miał do tego talent.
Krok do przodu. Przed sobą miał dobre przejście między nagrobkami, wampiry pyrchały, pokazywały kły. Ekipa z bronią była jeszcze za daleko. Chociaż zbierali się do ponownego natarcia. Wydawało się, iż okrzyki Patricka o orzedpotopowcu, ucieczce i cały ten teatrzyk, nie wzbudziły ich zainteresowania. Mogli mieć wszystko, więc brali wszystko.
Wieczny głód. Jak zaraza. Odgłosy trzepotu skrzydeł wzmocniły się, po chwilowej ciszy.
Syn eteru spojrzał przez ramię robiąc kolejny krok do przodu. Może to intuicja. Druga masa wampirów, na pewno cztery z przodu, była powstrzymywana przez salwy ojca Adama.
- Kurwa - w tym momencie zakonnik splunął krwią, a karabin wypadł mu z rąk, wystrzeliwując kolejną, ślepą serię. W świetle tańczących wokół płomieni Patrick widział zachlapaną krwią, momentalnie bladą twarz rosłego mężczyzny. Jego oczy się zaszkliły.
Jeden ze stworów trzymał szpony w jego torsie, czy raczej jednym ruchem wyrwał śliskie błyszczące czerwienią łańcuchy jelit z brzucha zakonnika. Śmierdziało krwią i gównem.
Adam zachwiał się na nogach, ojciec Iwan podparł się o Patricka. Stwór drugą łape trzymał chyba głębiej, coś trzasło (kręgosłup? żebra?) gdy pociągnął rosłego duchownego do siebie i wbił groteskowo rozwartą paszczę bestii zulo przegryzając się pionowo przez jego czaszkę.
Iwan wyglądał na moment jakby zaniemówił.
Patrick poczuł mrowienie na skórze. Staruszek wytężył swoją wolę, zbyt szybko dla Irlandczyka. To był jak strzał z broni. Rzeczywistość drgnęła szybko, odkształca się.
Patrick widział te odkształcenia. Jak fala na wodzie, zwiastująca tsunami. Instrumenty w jego kieszeniach drgały, iskrzyły się, cewki nagle wzbudziły się od swobodnej, Pierwszej mocy. Deszcz zaczął padać do góry.
Ogień przybrał odcień bardziej zgniłej zieleni.
A potem struna rzeczywistości odbiła się w drugą stronę, a twarz ojca Iwana wykręciła się w bólu i wrzasku, gdy duchowny niemal całym ciężarem oparł się na Patricku, wykręcany potwornym cierpieniem.
Lecz coś się zmieniło. Niektóre z najbardziej zmutowaych wampirów wyglądały jakby skołowane. Uciekały przed ogniem, jak to wampiry. Wyły. Odgłos skrzydeł ucichł natychmiast. Jakby paradoks miał zadziwiający skutek uboczny.
Trzymając jedną ręką broń Patrick strzelił ognistym płomieniem ze śrutówki odganiając wampiry, a drugą pochwycił batiuszką ciągnąc staruszka i klnąc w duchu.
Popełnił błąd… powinien skupić się na swoich zamiast na nosferatu. Popełnił błąd uważając że sobie poradzą. Nie poradzili i Adam zginął. Oby “sabotaż” nie okazał się też kolejnym błędem.

Na razie udało im się przebić do wozu. Patrick wpakował batiuszkę na tylne siedzenie. Sam wsiadł z przodu i ruszył samochodem z kopyta. Wzmocniona obecnie maszyna była prawdziwym mechanicznym potworem, więc Healy nie martwił się o swoje bezpieczeństwo.
Początkowo Irlandczyk pędził na złamanie karku, ale gdy się już oddalił to uspokoił się. Jadąc samochodem ulicami i zerkając co jakiś czas na batiuszkę ( i klnąc w duchu, na wybory jakie musiał podjąć), zadzwonić próbował do Mervi. A gdy nie zdołał to zadzwonił do Klausa informując go o sytuacji. O tym że ojczulek Adam zginął, że obrona grobu Odyna się nie udała i pewnie Sabatnicy go pałaszują. Że batiuszka jest w ciężkim stanie i trzeba go uleczyć. O “radzie smoka” i swoim sabotażu Irlandczyk nie wspomniał. Ale miał nadzieję, że… postąpił dobrze. Zapomniał też o swoich ranach, do czasu aż ból sam o nich przypomniał. To jednak nie miało teraz znaczenia. Na razie ruszał z batiuszką do ich obecnej kryjówki.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 25-08-2020 o 20:00. Powód: poprawka ostatniego akapitu ;)
abishai jest offline