Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-09-2020, 09:45   #149
Highlander
 
Highlander's Avatar
 
Reputacja: 1 Highlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputację

Ocalali - zwycięzcy? - odsunęli się nieco dalej od zapory, jaka dzieliła ich od placu. Nie zanosiło się na to, by wrota miały lada chwila stanąć w płomieniach, jednak biorąc pod uwagę wszystkie zdarzenia ostatnich paru godzin, obrońcy woleli dmuchać na zimne. Quasu skierowała się szybkim krokiem na schody prowadzące piętro wyżej. Podobnie jak innych ciekawił ją stan placu boju i sił nieprzyjaciela - jednak w jej przypadku ostrożność zeszła na drugi plan, ustępując chęci uzyskania całkowitej pewności. Pewności odnośnie czego? To Shateielowi trudno było rozpracować. Valerius próbował w tym czasie dobudzić nieprzytomnego sojusznika, którego skórę uratował nie tak dawno temu. Jego metody cucenia pozostawiały wiele do życzenia, a ich efekty twarz strzelca odczuwać miała jeszcze przez kilka dni. Trzech innych obrońców obrało kurs na zachrystię i jej podziemne kondygnacje. Mieli zamiar powiadomić Eshata, zdać mu raport. Pozostali siedzieli niepozornie w ławach, starając się nie okazywać swojego skołatania i roztrzęsienia.

Przewodzącego wspólnoty szukać jednak nie trzeba było. Pojawił się sam, z charakterystycznym dla siebie spokojem otwierając oszklone drzwi zachrystii i, jakby nigdy nic, kierując się na środek świątyni, zaraz przed ołtarzem. W lewej dłoni trzymał szpikulec. Prawa, starannie usuwała z narzędzia pozostałości złotej cieczy.
- Doskonale się spisaliście, przyjaciele! - zakomunikował ogółowi.
- Na opłakiwanie poległych, jak i na świętowanie naszego zwycięstwa przyjdzie czas potem. Teraz jednak winniśmy udać się na plac i... zobaczyć owoce naszych starań.
Z pobocznych ław odezwały się pomruki niepewności. Najwyraźniej poturbowani wojacy nieszczególnie mieli ochotę na owoce. Wciąż odczuwali w ustach cierpki posmak swojej “wygranej”. Niektórzy otwarcie się wzbraniali, kręcąc defensywnie głowami, inni skurczyli się tak znacznie, że ledwie było ich widać z zajmowanych miejsc.


- Kamraci. Bracia. Zapewniam was, że to już koniec. Nic już nie zagraża naszej wspólnocie. Stojące przed nami zadanie to czysta formalność... jeśli nie oczywista nagroda za poniesiony trud! - zapewnił podległych mu piechurów. Jego charyzma na powrót dała o sobie znać. Słuchacze, niechętnie bo niechętnie, zaczęli się przełamywać. Słowa uderzyły w czuły punkt - każdy, kto przeżył dzisiejszy bój chciał zapewnienia, że przelane krew i pot nie poszły na marne. Że poświęcenie miało sens. Obolali i poobijani, upadli zaczęli więc gramolić się z ław w stronę wciąż zamkniętego wyjścia.
- Bardzo dobrze. To właśnie dzięki temu niezmordowaniu dotarliśmy tak daleko - wyraził swoje uznanie mówca. Uniósł głowę, kierując spojrzenie w stronę wybitych witraży oraz stojącej przy nich sylwetki Quasu.
- Ufam, że na zewnątrz wszystko dobrze? - zapytał przewodnik wspólnoty z nutą profilaktyczności w głosie. Odpowiedź znał bowiem aż za dobrze. Grzecznościowo poczekał na skinienie głowy podkomednej, po czym dał sygnał do otwarcia wrót.

- Ostatnio, gdy tam byliśmy, wszystko płonęło. - W głosie Shateiela pojawiła się niechęć. Dla niego to gadanie o wspólnocie i koniecznych ofiarach raczej nie było wystarczającym wyjaśnieniem, choć Nanie zdawało się niepokojąco bliskie. - Nie wiem też, na ile ta ruina może być czymś dobrym - mruknął nieco ciszej.
Valerius, który właśnie pomagał spoliczkowanemu żołdakowi wstać, przytaknął ponuro, najwyraźniej podzielając obiekcje anioła śmierci.
- Facet, wydaje mi się, że nie może. Herr Fuhrer po prostu ubzdurał sobie, że fant, jaki wpadnie nam dzisiaj do kieszeni, wynagrodzi te wszystkie kopy w rzyć, jakie zebraliśmy do tej pory. Bo widzisz, on chyba nadal myśli, że coś... -
Obrońcy otworzyli drzwi, a wnętrze świątyni zalały fale złotego światła. Intensywność blasku okazała się z początku zbyt mocna dla lwiej części zebranych. Zmuszeni byli odwrócić wzrok, dając czas ślepiom na dostosowanie się.
- ...że coś tam mogło przeżyć to pierdolnięcie - dokończył myśl rudowłosy, patrząc przez podciągnięte na wysokość twarzy palce. Widząc tyle co nic, ale butnie wzbraniając się przed targnięciem makówki na bok.

Alle warten auf das Licht
Fürchtet euch, fürchtet euch nicht
Die Sonne scheint mir aus den Augen
Sie wird heut Nacht nicht untergehen

Rammstein - Sonne


Blask w końcu zelżał. A może po prostu aniołowie przypomnieli sobie, jak należy weń spoglądać. Otoczenie na zewnątrz faktycznie przypominało ruinę. Wszędzie walały się gruzy. Improwizowana barykada została praktycznie zdmuchnięta przez eksplozję, jej pogruchotane fragmenty ciśnięte hen daleko. Kawałki witrażowego szkła oraz chodnikowych płyt tkwiły w wysuszonej na pieprz jusze. Poskręcane, na wpół spopielone szkielety niedoszłych agresorów zaścielały scenerię jak jakieś koszmarne, odarte z liści kikuty krzewów. A pośrodku tego wszystkiego, tkwił krater - głęboki i ziejący niczym pierwotna szczelina wiodąca do samych trzewi ziemi. Na wszystkie strony rozchodziły się zeń pęknięcia gruntu, jak i ohydny kwiat podeszłej ropą posoki. Gnieniegdzie w tej brei dało się dopatrzyć poszarpanych fragmentów skóry, mięśni i wnętrzności. Roztaczany przez owe bagno smród uderzał w nozdrza z taką siłą, że trudno było powstrzymać odruchy wymiotne, które z każdą chwilą zdawały się nasilać.

Halaku, czując owy aromat, szybko zakrył usta i nos materiałem rękawa. Rękawa należącego do stroju, z zupełnie innego świata. Wszystko wydarzyło się tak szybko i było tak irracjonalne przy okazji. Zobaczył tyle miejsc, tyle istot, a nawet nie był w stanie oszacować czasu, jaki mu to zajęło. Zdawało mu się, że jeszcze kilka chwil temu leżał martwy na pewnym parkingu.


Ale przemyślenie te musiały poczekać, ustąpić miejsca pilniejszym kwestiom. Nad szpecącą świątynny dziedziniec szramą oraz jej wybroczynami znajdowała się właśnie taka zagwozdka - zawieszone w powietrzu źródło wcześniejszego blasku, dorodna kula pulsujących energii. Bijące od niej ciepło napełniało Shateiela spokojem, a buchające z wnętrza eteryczne zawirowania zdawały się powoli odparowywać zmurszałą breję nieczystości poniżej - jak światło dnia przeganiające nocne mary.
- Tak. Tak! - rzekł Eshat, a intensywność w jego głosie była na tyle nieposkromiona, że zadała kłam postawie mentora i guru, którą kultywował przez te wszystkie lata. Teraz biła od niego postura młodego, nieutemperowanego życiem śmiałka. Takiego, który złapał cały świat za rogi. Zachłysnął się własnym śmiechem, który rozszedł się po całym placu. Ale mimo iż zdołał opamiętać się niemal natychmiast, to jego rozradowanie okazało się zaraźliwe. Niektórzy z upadłych zaczęli wiwatować, inni przyklaskiwali z uznaniem i uśmiechali się promiennie. Widok ten ogrzewał serce, ale i podświadomie kąsał świadomością, że obrońców ostało się tak niewielu. Oraz, że pozostałym upadłym - tym odseparowanym od wspólnoty kilometrami i ideałami - nie dane było go uświadczyć.

- Uhm... - Nawet Val, który zawsze miał pod ręką jakąś cyniczną, ordynarną pyskówkę, zapomniał języka w gebie, światopoglądowo storpedowany przez to, na co spoglądał. Z kolei Shateiel miał mieszane uczucia. Z jednej strony było w tej kulce coś... coś co przynosiło mu ukojenie i spokój. Czy właśnie to uczucie towarzyszyło mu, gdy jeszcze mógł wpatrywać się w oblicze Pana? Nie pamiętał. Czy warte było tej ceny? Tych zniszczeń? Ofiar? Tego nie wiedział. Jednak nie to pytanie cisnęło się mu na usta.
- Co to, do cholery, jest? - Mruknął cicho, co ożywiona nagle Nana podsumowała kopiąc go myślowo w głowę. Pomysły na odpowiedź zapewne były różne, ale nikt nie kwapił się, by je wypowiedzieć. Samemu aniołowi śmierci na myśl przychodziły jaja, łożyska płodowe i inne rzeczy związane - w sposób bardziej biologiczny niż symboliczny - z narodzinami. Czym by jednak nie była, sfera ta nie zachowała swojego kształtu (ani konsystencji) na długo. Zaczęła topić się jak coś na siłę wyjęte z surrealistycznych obrazów Dalego. A zarazem jak oczekiwania dotyczące skrzydlatych ideałów, które miała sobą uosabiać. Potem z każdą mijającą chwilą było już tylko gorzej. Niczym fragmenty taniego sreberka, złocista warstwa zaczęła łuszczyć się i opadać w kierunku uschłych pozostałości czarnej mazi. Wraz z nią w zapomnienie uleciały również uczucia spokoju, słuszności i prawości, którym do niedawna podatny był jeszcze zbitek anielskich gapiów. Sama sfera... ostała się, jednak teraz przypominała bardziej zielonkawą, na wpół przeźroczystą membranę - jakiś mistyczny kokon, wokół którego leniwie lewitowały niewielkie błędne ogniki w odcieniu kościanej bieli. Okupujący ciało byłej zakonnicy anioł poczuł, zapewne podobnie jak pozostali, że z jakiegoś powodu przeszedł go dreszcz.
 

Ostatnio edytowane przez Highlander : 19-03-2021 o 12:03.
Highlander jest offline