Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-09-2020, 18:44   #150
Highlander
 
Highlander's Avatar
 
Reputacja: 1 Highlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputację

Przez membranę, trochę jak przez taflę wody, wyłoniła się dłoń. Niewieścia, o czarnych paznokciach, blada jak kreda. Na powlekającej ją skórze zaczęły manifestować się niezliczone rzędy małych, niepojętych dla upadłych umysłów symboli. Za ręką podążyło ramię oraz reszta sylwetki. Całe ciało kobiety pokryte było enigmatycznymi liniami zapisków oraz mosiężnymi ozdobami w postaci paciorków, pierścieni i bransolet. Jej kształty opasały dwa fragmenty czarnego aksamitu, a całość wyglądu wieńczył diadem w kształcie księżycowego sierpa, także wykonany z mosiądzu. Wspomniane wcześniej błędne ognie ulokowały się za jej plecami, poruszając się po sobie tylko znanych szlakach. Kobieta nie dotknęła bosymi stopami ziemi - wciąż tkwiła na wysokości, nieopodal swojego niedawnego schronienia, które... zaczęło z wolna więdnąć i zanikać. Rozwiewać się niczym nocna mara ugodzona światłem poranka.

Tyle tylko, że prawdziwy koszmar - ten na jawie - mógł się dopiero zaczynać. Największym szokiem dla zebranych był chyba brak skrzydeł. A może aureoli? Harfy? Właściwie to jakiegokolwiek symbolu związanego a anielskością, z tymi wszystkimi książkowymi ilustracjami oraz ściennymi rycinami, jakie przez wieki kojarzone były przez ludzkość z boskimi posłańcami. Ale nie, jedyną aureolą był sierpowy diadem, spod którego spoglądała para oczu w kolorze zakrapianego krwią bursztynu. A podciągnąć płomienną biel ogników pod formę upierzenia mógł tylko mistrz nadinterpretacji i okłamywania samego siebie. Realizacja ta odcisnęła swoje tłamszące piętno. Jakby kontrastując z niezdrowym, skrzącym blaskiem zmanifestowanej postaci, resztki niedawno wykrzesanego morale anielskiej braci zaczęły dogasać.

- Pamiętasz, co powiedziałam, nim tamten Spętany upadł? - Nana odezwała się cicho do stojącego obok Vala. Halaku miał złe przeczucia. Bardzo złe przeczucia. Może to były te mdłości, które wywoływała w nim nowa istota, a może fakt, iż był świadkiem jej dosyć... nietypowych narodzin w tym bardzo nieprzyjemnym miejscu.
- Czuję, że to zaraz jebnie.
- To... niemożliwe. To niemożliwe, do cholery (!)
- syknął pod nosem rudy, nie mogąc pogodzić się z tym, co donosiły mu patrzałki. Z narastającym niepokojem Nana uświadomiła sobie, że Valerius był teraz zupełnie głuchy na jej słowa. Rozgrywającą się scenę znosił ciężej niż jakikolwiek inny obecny upadły - oni po prostu patrzyli w niedowierzaniu. Val natomiast trząsł się jak osika, kręcił głową w stanie bliskim katatonii i próbował powstrzymać napływające mu do oczu łzy. Kwestię Shateiela z pewnością usłyszała jednak kuriozalna reinkarnacja “anielskości” zawieszona nad głowami zgrupowania. Leniwe ślepia w odcieniu łączącym zaschniętą juchę oraz gęsty miód zatrzymały się na chwilę na Nanie. Zaraz jednak wróciły do ospałego - choć naznaczonego zaciekawieniem - lustrowania pozostałych zebranych.


- Dzię... dziękuję wam za pomoc. Pomoc w porzuceniu tej uwłaczającej ułudy, jaką był żywot Spętanej. Jaką było życie przez wieki, jeśli nie tysiąclecia, w kłamstwie. Nawet jeżeli owa pomoc udzielona została przypadkiem, w kaprysie losu, a rezultaty waszych działań miały być... zgoła inne - powiedziała, przełamując niemożliwą do zdzierżenia ciszę i przyglądając się wymownie Eshatowi. Ktoś inny mógł zinterpretować jej mimikę jako niewinną, wdzięczną i pogodną. Dla Shateiela trąciła jednak sardonicznością.
- Teraz, kiedy zły sen się skończył, mogę nareszcie powrócić do tego, co naprawdę istotne. W mojej prawdziwej formie - uniosła palce na wysokość oczu - oraz z pamięcią nieskalaną murami więzienia, które nam zgotowano. Czy też dogmą, jaką ono nasiąkło.

- Nie ma za co - Shateiel odezwał się cicho. On wciąż miał w pamięci całą tę trasę oraz ofiary, które ponieśli w ostatniej potyczce i kpina u nowego gościa w tym pokracznym towarzystwie niezbyt go cieszyła, by nie powiedzieć, że lekko irytowała.
- Może wypadałoby się przedstawić? - mruknął, tym razem nieco głośniej, widząc że nowonarodzona i tak już obdarzyła go swoją uwagą.

- Spajając... nie. To było dawno temu - istota zaczęła odpowiadać z marszu, ale rozmyśliła się wpół słowa, mimo iż słowo to rezonowało niebywałą pewnością siebie i determinacją. Oraz czymś jeszcze. Po prawdzie bliżej było mu do uniwersalnej prawdy istnienia niż do banalności osobowego określnika.
- Może winnam powołać się na coś z tej judaistycznej kałuży, tego bagna, w którym brodziliśmy przez te wszystkie lata? Sahaquiel? Samyaza? Nie, to byłoby obraźliwe. Dla mnie, dla was... dla reszty świata - zreflektowała się ponownie.
- Moje prawdziwe imię wszyscy już zapomnieli. W tym wy. A skoro nikt go już nie pamięta i nie pasuje ono do tych... ciekawych czasów, może lepszym rozwiązaniem byłoby wybrać nowe? Sadie, Stella, Skylar, Samantha, Scarlett... Samantha. Sam. Sammy. Tak. Samantha - zdecydowała, z zadowoleniem ucinając imienną wyliczankę.

Please don't ask me my name.
Does it matter? I'm just here for you.


- Mów mi więc Samantha, Nano. Względem ciebie pragnę wyrazić szczególną wdzięczność, bo bez twojej zaradności zwyczajnie by mnie tu nie było. Lub raczej... byłoby moje nieprzebudzone, odarte ze świadomości alter ego. Zgodzisz, się, że obydwie skorzystałyśmy na obecnym rozwoju wypadków, prawda? - Kobieta uśmiechnęła się do Shateiela. Był to uśmiech dziwny, w którym koleżeńska sympatia mieszała się z jadem złośliwości. To, co jej dawna persona najchętniej zrobiłaby ze skrzydlatymi obrońcami, Sammy taktownie pozostawiła niewypowiedziane, pozwalając aniołowi śmierci na samodzielne uzupełnienie opisowych luk. Z jej bladego lica trudno było wyczytać, czy za decyzję tę odpowiedzialna była empatia czy też czysty pragmatyzm.

- Samantho - wtrącił się Eshat. - Jeśli naprawdę chcesz się nam odwdzięczyć, dołącz do nas. Dołącz do naszej wspólnoty i razem budować będziemy chwałę Lucy-
- Nie ma żadnego Lucyfera -
skontrowała go wpół słowa “Sammy”, a ciężar i dosadność jej słów spowodowały powrót niemożliwej do zniesienia ciszy. Ta jednak zaczęła pękać pod naporem emocjonalnego poranienia oraz niewiary zebranych. Ktoś mógłby założyć, że tego typu stwierdzenie spłynie po upadłych nie wywarwszy na nich jakiegokolwiek wrażenia. Że te istoty mające demagogię oraz religijne matactwa we krwi, te byty, które żerują na naiwności szarego człowieka i pasożytują na jego wierze, zdołają przyjąć wyjawioną im prawdę (?) z zimną krwią. Nic bardziej mylnego. Ideologiczna bomba - bo inaczej nie dało się tej werbalnej kontry określić - trafiła na niezwykle podatny grunt. Ktoś z grupy opadł na kolana, bijąc pięściami o ziemię. Kilka innych osób zaczęło cicho kwilić. Jeszcze inni płakali całkiem otwarcie, wyjąc przy tym w niebogłosy. Eshat, rażony niemożliwością skonsolidowania wypowiedzi Samanthy ze swoim światopoglądem, otworzył lekko usta. Jego umysł odpłynął gdzieś daleko. Był też oczywiście Valerius. Val, który wyrwał się do przodu z rykiem pogrążonej w obłędzie bestii i, wzbijając skrzydłami w niebo, zaszarżował na nowo przebudzoną, rycząc parodię jednego słowa: “łżesz”.
 

Ostatnio edytowane przez Highlander : 19-03-2021 o 12:05.
Highlander jest offline