Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-10-2020, 02:22   #1
Driada
 
Driada's Avatar
 
Reputacja: 1 Driada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputację
[Neuroshima] Biesy z Megiddo

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=ChvWV4B2ORw[/MEDIA]

Kolorado od zawsze było stanem kontrastów. Pierwotnie ziemie tego regionu były zamieszkiwane przez Indian, którzy przybyli tu wraz z końcem epoki lodowcowej. Na początku XVIII wieku tereny stanu Kolorado zostały opanowane przez Hiszpanów. W 1803 roku północno-wschodnia część stanu została zakupiona od Francji, jako część francuskiej Luizjany. W 1848 roku południowa i zachodnia część stała się terytorium Stanów Zjednoczonych po wojnie amerykańsko-meksykańskiej. W roku 1858 odkryto złoża złota. W latach 1864–1870 trwały wojny z Indianami… tak przynajmniej dało się wyczytać z tablic informacyjnych, rozsianych tu i ówdzie, w miejscach będących niegdyś mitycznymi “parkami narodowymi”, cokolwiek to znaczyło.
Wojny te musiały być mniej krwawe niż te ufundowane ludzkości przez Stalową Bestię z północy, bo mimo upływu kilkuset lat okolice Gór Skalistych może nie obfitowały w obecność człowieka, ale jego śladu nie dało się tam nie zauważyć. Ludzie ci mieszkali w niewielkich osadach, ukrytych bezpiecznie w dolinach między pasmami górskimi. Z dala od koszmarów Frontu i Molocha, żyli w miarę spokojnie, tak jak ich czerwonoskórzy sąsiedzi, zamieszkujący enklawy w wyższych partiach gór - tam, gdzie spokojna zieleń górskich łąk zmieniała się w ciemny, zimowy szmaragd iglastej, wysokogórskiej tajgi. Roślinność Kolorado również od zawsze była zróżnicowana na zasadzie kontrastu. W górach rosły lasy arktyczne i tundropodobne łąki. Doliny wypełniały niskopienne, często skarłowaciałe krzaki, zaś na wschodzie stanu leżały suche prerie, w większości zastąpione przez pola uprawne i łąki. Gdzieś na południowym zachodzie ponoć występowały nawet pustynie, ale tam nikt z górali okolic dawnego Aspen nie zapuszczał się… przynajmniej nie z własnej woli.
Oni mieli swoje miejsce do którego należeli i które należało do nich. Dom, ten prawdziwy, umiejscowiony w dolinie między Mout Harvard, a pasmem Gór Łosi, w cieniu budzącego respekt i szacunek Capitol Peak - majestatycznego szczytu, wyróżniającego się imponującą pionową płaskorzeźbą, wznoszącą się prawie dziewięć tysięcy stóp ponad całą Roaring Fork Valley.


Miał w sobie pewną magię, ponieważ łączył niemą potęgę z wyjątkowym pięknem. Trudno było się oprzeć jego urokowi, choć mieszkający tam ludzie każdego koloru skóry podkreślali, że nie można nigdy zapominać o tym, że piękne masywy z natury są nieprzewidywalne i niebezpieczne. Lubili też mawiać, że widok ze szczytu Capitol Peak po prostu zapiera dech w piersiach. Uśmiechali się przy tym uśmiechem posiadającym coś nieuchwytnego, nie do końca realnego. Mówili, że stajesz na szczycie, podnosisz głowę i wzdychasz. Zaciągasz rześkim i krystalicznie czystym powietrzem, pochylasz głowę z dumę i siłą, w niepowtarzalnej ciszy, a pod stopami masz widok jedyny w swoim rodzaju: przypominające klejnoty jeziora Pierre w ogromnym cyrku na wschodzie, a na południu Snowmass Mountain, na końcu długiego, strzaskanego grzbietu. Dalej na wschód widzisz szczyty z czerwonymi prążkami, w tym Maroon Bells, Pyramid Peak i Castle Peak, podczas gdy długi grzbiet Continental Divide wisi na wschodnim horyzoncie niczym milczący, skalny wąż.

Potęga gór fascynuje ludzi od wieków, to dla wielu osób niepowtarzalne miejsce, które pozwala w niezwykły sposób się wyciszyć i dotrzeć do głębi własnego wnętrza. W górach człowiek musi wykonać pewien wysiłek bez zapłaty. Jest to mistyka, szukanie czegoś wyjątkowego. Do tego trzeba mieć wyobraźnię i filozofię życiową. Nie każdego na to stać, nie każdemu się chce. Bo w górach nie ma granic, tam się szuka wolności. A samo przebywanie w górach łagodzi, eliminuje agresję. Są elementy rywalizacji, ale rywalizacji z wyznaczonym celem, a nie z przeciwnikiem… jakże przyjemna odskocznia od wiecznej walki na nizinach, gdzie brat staje przeciwko bratu w nieskończonej wojnie o przetrwanie na powojennych Pustkowiach.
Mimo ograniczonej liczby chaosu dochodzącego do Roaring Fork Valley z nizin, okolica borykała się z własnymi kłopotami, spędzającymi dobrym ludziom przysłowiowy sen z powiek. Już sama aura pogodowa nie rozpieszczała - zimy były długie, mroczne i mroźne, lata krótkie i na kontynentalny standard chłodne, bo najstarsi mieszkańcy nie przypominali sobie, by za ich życia w lipcu temperatura podniosła się powyżej 20 stopni Celsjusza. Opadów również było jak na lekarstwo, na szczęście duża ilość polodowcowych jezior i topniejącego śniegu znad granicy wiecznej zmarzliny, pozwalały nie martwić się o wodę.


Ludzie tam mieszkający byli jak otaczające je góry: twardzi, surowi i poważni. Spokojni spokojem wypracowanym przez lata zmagań z dziką naturą, a ich gniew przypominał letnią, górską burzę - pojawiał się nagle i wybuchał gwałtowną nawałnicą, rozwiewając równie niespodziewanie, jak się pojawiał. Trzymali się w kupie, pomagali wzajemnie, wiedząc, że tylko w grupie są w stanie przeżyć w tym nie do końca gościnnym terenie. Walczyli nie przeciwko sobie, a przeciwko naturze, wiedząc że ich walka jest z góry niesprawiedliwa i skazana na bycie tą słabszą stroną w odwieczny starciu zwanym życiem.
Klimat również należał do czynników, z jakimi przychodziło żywym mierzyć się na każdym kroku. Przez ponad pół roku okolicę pokrywał biały całun, zaczynający oblepiać dolinę już w pierwszej połowie października i trwał tak, miesiąc za miesiącem, aż słońce wróciło na wyższą pozycję na niebie. Pierwsze tchnienie wiosny dawało się odczuć dopiero w kwietniu, ale nie był to potężny podmuch, o nie. Raczej delikatne, niepewne sapnięcia kogoś nieśmiałego i onieśmielonego wszechobecną bielą. Temperatura powoli, leniwie, podnosiła się powyżej zera stopni za dnia. Śniegi niespiesznie topniały, dni robiły się coraz dłuższe i bardziej słoneczne. Był to też najbardziej zdradliwy okres, bo naruszone wiosenną pogodą śnieżne masy nocami zamarzały ponownie, gdyż razem z pojawieniem się gwiazd, temperatura znów obniżała się do tej, gdy woda i krew ścinają się na wszechobecnym śniegu. Za dnia cykl się powtarzał, lodowe masy traciły stabilność i często wystarczyło przysłowiowe kichnięcie, aby w wyższych partiach gór wywołać lawinę. Te schodziły również samoczynnie, dlatego każdy rozsądny człowiek trzymał się o tej porze z dala od wysokich szlaków, zadowalając duszę spokojną, powolną i bezpieczną egzystencją na dnie doliny, gdzie warunki panowały o wiele łagodniejsze, choć nie łagodne.

Wraz z wiosną przychodził wysyp kwiatów i pierwszych plonów, wygrzebywanych z wciąż na wpół zamarzniętej ziemi. Zwierzęta schodziły z wyższych gór, zwabione świeżymi, soczystymi pędami młodych traw i zanim człowiek się nie obejrzał, wybuchało lato: równie intensywne co krótkie. Zarówno ludzie jak i zwierzęta rozpaczliwie gromadzili przez ten czas wszelkie możliwe zapasy, które pozwolą im przetrwać nadchodzącą zimę. Ludzie na równi ze zwierzyną przeczesywali okolicę, wyszukując zdatne do jedzenia dobra: ścinali jadalne pędy, łowili ryby i szukali wśród leśnych ostępów jagód, porostów albo grzybów. Każda cywilna para rąk zdolna do pracy działała na polach i w sadach, każdy przedstawiciel fauny robił wszystko, by napełnić brzuch na zaś, póki jest czas. Gdyż lato trwało dwa miesiące, po nim nadchodziła błyskawiczna jesień i znowu dolinę wypełniła cisza białego puchu oraz mrozu… aż do następnego sezonu. Potem następnego i znów następnego. Lata mijały, a człowiek nie poddawał się siłom natury, choć wiedział że i bez jego udziału wszystko ułoży się tak, jak ma się ułożyć, i choćby nie wiem jak się starał, prędzej czy później przegra nierówną walkę. Takie było życie w górach.


Tak to już jest w życiu, że kiedy człowiek bardzo czegoś pragnie i długo na to czeka, wyobraża sobie, że jak już osiągnie ten cel - cały świat przewróci się do góry nogami. Kiedy w końcu ten moment przychodzi, okazuje się, że nic się nie zmieniło, wszystko jest po staremu, a radość nie jest tak ogromna. W marzeniach finał jest dużo istotniejszy. Dopiero kiedy go osiągamy, okazuje się, że w gruncie rzeczy ważniejsze jest, aby mieć cel niż żeby go osiągnąć. Wszystkie myślące istoty maja marzenia, te mniejsze i te całkiem ogromne, a kończąca się zima była całkiem dogodnym terminem na ich realizację.
Tej wiosny Woody Creek przypominało wrzący ul, pełen zabieganych, zapracowanych pszczół. Położone na południowo-wschodnim krańcu Roaring Fork Valley, wzdłuż rzeki Roaring Fork - dopływu samej Kolorado - trwało wbrew przeciwnościom losu i natury, wpijając w krajobraz Gór Skalistych jakby było małym, ale niemożliwym do usunięcia czyrakiem. Z trzech stron otoczone przez obszary górskie i dzikie: Red Mountain na północy, Smuggler Mountain na wschodzie i Aspen Mountain na południu; broniło się dzielnie przez nieczęstymi najazdami bandytów albo ludzi łasych na dobry bliźniego i minimalny wysiłek.

Ledwo ostatnie śniegi przestały zdobić pobocza dróg, a już pierwsze wozy wyruszyły wzdłuż doliny, ciągnąc się długim korowodem na południe-t gdzie farmy i pola u podnóża milczących Gór Skalistych. Wyładowane futrami, rudą żelaza i innymi dobrami wozy żłobiły koleiny w jeszcze mokrej po zimie, błotnistej ziemi. Ci zaś, którzy zostali w miasteczku, dwoili się i troili, by przygotować osadę na przybycie pierwszej, wiosennej karawany spoza Kolorado. Jak zawsze, co roku, liczyli na jej pojawienie w trzecim tygodniu kwietnia, a wraz z nią pojawić się miała tak wyczekiwana odmiana, towary nieosiągalne w ich spokojnej dolinie, a także wieści z wielkich Stanów. Może Bóg da i w tym roku usłyszą, że ludzie pokonali wreszcie Bestię Północy, a świat wraca do przedwojennej normy i choć dla ciężko pracujące, odizolowanej społeczności Woody Creek Moloch był bardziej legendą i mitem niż realnym zagrożeniem, ucieszyliby, gdyby spotkała go sprawiedliwa kara za zgotowany ludzkości koszmar. Odetchnęliby z ulgą, mogąc jeden problem odłożyć na półkę spraw załatwionych.


Mieli wszak własne potwory, choć nie obleczone w metalowe powłoki. Ich demony przypominały ich samych-istoty z krwi i kości. Mieszkające niecałe trzy mile na wschód od miasteczka, w osadzie Nowe Jeruzalem. Na co dzień egzystujące w pozornie pokojowych warunkach z miejscowymi, lecz nie było wątpliwości że warunki istnienia tych drugich, dyktowali ci pierwsi...i tak od dobrych dziesięciu lat.
Zaczęło się niewinnie, pewnej burzliwej jesiennej nocy, gdy targane lodowatym wiatrem liście mieszały się w powietrzu z płatkami śniegu. Mówili, że pojawił się od strony Aspen, idąc szlakiem na własnych nogach, samotnie.
Mówili też, że dosiadał czarnego konia o oczach płonących szkarłatem. Czasem mówiono też, że sfrunął na smolistych skrzydłach prosto z Capitol Peak, a jego podniebna sylwetka wskazywała drogę oddziałowi fanatycznych żołnierzy, z pochodniami i stalowymi mieczami w dłoniach.
Mówili wiele bzdur, z czasem proste zdarzenie urosło do rangi mitu, do którego każdy dokładał coś od siebie. Prawda była inna: prosta i wręcz prozaiczna. Ojciec Shaw razem z rodziną dotarli do Woody Creek konwojem samochodów, a widząc w Roaring Fork Valley miejsce obiecane im przez Boga, postanowili się tu osiedlić, by wedle słów Pana przejąć ziemię obiecaną im na nowy dom po apokaliptycznej wojnie.

Nie o tym jednak będzie ta opowieść...






[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=l7Q3MyDYB7w[/MEDIA]




"I ujrzałem niebo nowe i ziemię nową, bo pierwsze niebo i pierwsza ziemia przeminęły, i morza już nie ma. I Miasto Święte - Jeruzalem Nowe, ujrzałem zstępujące z nieba od Boga, przystrojone jak oblubienica zdobna w klejnoty dla swego męża.
[...]
I otrze z ich oczu wszelką łzę, a śmierci już odtąd nie będzie. Ani żałoby, ni krzyku, ni trudu już nie będzie, bo pierwsze rzeczy przeminęły."
- Apokalipsa św. Jana 21, 1 i 4






21 kwietnia 2051 roku.
Nowe Jerusalem


Świt w górach, szczególnie w tych pierwszych prawdziwie wiosennych dniach roku, kazał na siebie długo czekać. Wpierw niebo z ciemnego, czarnego atramentu nocy przechodziło w głęboki granat. Potem firmament przechodził powoli w krwisty szkarłat, gubiąc po drodze diamentowy pył gwiazd. Chmury przejmowały ich blask, aż roztkliwiły odcieniami różu, pomarańczu i złota, ciężkich do znalezienia na ziemi w dzisiejszych czasach. Dolinę spowijała mgła, wymieszana z długimi cieniami, zalegającymi między strzelistymi sylwetkami wysokich jodeł. Tego dnia jednak słońce obraziło się na Ziemię, chowając naburmuszoną twarz za ciężkimi, stalowo szarymi chmurami i nim nadszedł ten moment, gdy da się poruszać po ulicach bez lamp czy pochodni, z nieba spadły pierwsze krople deszczu, zaś od Capitol Peak dobiegło odległe, basowe echo odległego gromu. Niebo płakało nad losem ludzi, szarówka bardziej odpowiadała melancholijnej jesieni niż dojrzałej wiośnie. Mimo wczesnej pory Nowe Jeruzalem tętniło statecznym, ale jednak życiem, toczącym się w oddali, za kurtyną lodowato zimnych strug lejących się z burego nieba.
Dla niektórych ranek nadszedł zdecydowanie zbyt szybko. Jedną z takich osób była drobna, młoda blondynka, trąca zaspane oczy wpatrujące się z niemym wyrzutem w ścienny zegar, tykający niewzruszenie w głównej izbie domu. Aby go widzieć musiała zostawiać otwarte drzwi od sypialni, dzięki czemu słyszała też jak stary, wiekowy wręcz mechanizm, wybija pięć wysokich tonów - czas wstawać, choć miała wrażenie, że ledwo wczoraj zamknęła oczy, wtulona w ciepło puchowej kołdry i ukołysana miarowymi oddechami śpiącej za cienkimi ścianami rodziny, a już musiała się wrócić do rzeczywistości. Z resztkami snu na powiekach i ciążącą niemiłosiernie głową, leżała bez ruchu, gapiąc tępo w tarczę zegara.
Zaspany mózg wyłapywał najprostsze bodźce: cisza za oknem, mącona werblami uderzających o dach kropli rzęsistego deszczu. Nocna mżawka przerodziła się w ulewę. Strugi lodowatej wody zalewały świat zewnętrzny, tworząc iluzoryczne wrażenie zamknięcia w klatce, odcięcia od problemów, tragedii i obowiązków, zupełnie jakby poza murami domu nie istniało nic prócz nawałnicy.

Z pokoju rodziców doszło jej uszu głośne, mokre kaszlnięcie, po nim nosowe pochrapywanie i jakieś mamrotanie ojca. Dziewczyna westchnęła, nakrywając głowę kołdrą. A gdyby tak zostać tu, nigdzie się nie ruszać? Zignorować natarczywy głos wymagający zebrania się do kupy. Przewrócić na drugi bok, zamknąć oczy i wrócić do krainy Morfeusza.
Obudzić, gdy wreszcie nastanie słoneczne lato... szkoda, że życie nie mogło być tak łatwe.
Pokonując słabość i niechęć, spuściła nogi na podłogę, macając za kapciami. Dziś był ważny dzień, ciężki i smutny, a ona miała przecież tyle do roboty. Rodzice na nią liczyli, a co ważniejsze - Ojciec Shaw dostrzegł jej zapał i gorliwość, wyłowił z tłumu wiernych, chociaż mógł przecież wybrać kogoś innego, ale nie. To właśnie Faith zawierzył i pokładał w niej zaufanie, licząc że sobie poradzi. Dlatego też na palcach przeszła przez pokój, budząc śpiącą pod oknem kuzynkę.


Ktoś musiał zająć się domem, gdyż ona miała swoje zadanie.
Z bólem serca słuchała ponownego kaszlu ojca. Bóg da, Dobry Pasterz spojrzy łaskawym okiem na jej rodzinę, wyciągając miłosierną dłoń z morfiną i antybiotykami, tak potrzebnymi choremu staruszkowi.
- Zdrowaś Maryjo, łaski pełna, Pan z Tobą...- modląc się szeptem, dziewczyna ubrała przygotowane zeszłego wieczora ubrania, na plecy zarzuciła pelerynę przeciwdeszczową i zgarnęła za stołu przygotowane pakunki, a potem pospiesznie, na palcach, opuściła dom, wychodząc na mżące, ciemne zimno.

Chłód zaatakował ją ledwo otworzyła drzwi wyjściowe, skóra na policzkach zapiekła, a oddech zmienił w obłoczki pary. Mimo wczesnej pory osada nie spała - wśród mgły Faith widziała sylwetki strażników z karabinami na plecach. Było też parę innych, z charakterystycznymi mieczami albo noszonymi przy pasie, albo przewieszonymi przez plecy - czarne, humanoidalne plany we mgle i szarówce. Ten widok wpierw zdziwił dziewczynę, bo tak wczesna pora nie sprzyjała możliwości dostrzeżenia Krzyżowców… a potem przypomniała sobie, że przecież dziś jest wyjątkowy dzień, ona zaś była już spóźniona. Biegnąc przez mokre, oślizgłe błoto, mijała kolejne domy i posterunki, przystając tylko wtedy, gdy obok przechodził któryś z wiernych żołnierzy duchowego przewodnika Nowego Jeruzalem, Wtedy przystawała, pochylając głowę i dygając, jak nakazywały obyczaje. Niektórzy odpowiadali jej krótkim kiwnięciem karkiem, inni kompletnie ignorowali, lecz gdyby się zapomniała, szybko poczułaby na własnej skórze konsekwencje braku szacunku. Nie wolno było się zapominać, gapiostwo źle się kończyło. Kobiety miały swoją rolę, miały pilnować domowego ogniska osady, pomagać i wspierać tych, którzy za nie walczyli, zapewniając ochronę. Faith raz się zapomniała, nigdy więcej tego nie zrobiła. Raz jeden wylała wodę z wiadra któremuś z żołnierzy Ojca Shaw na buty, na szczęście była wtedy chora więc dostała tylko dziesięć batów, a po wszystkim pani Lailah opatrzyła jej rany i dała leki przeciwbólowe, a nie musiała, bo przecież nieostrożna dziewczyna w pełni zasłużyła na karę.
Teraz więc łapała szansę z całych sił, bo nikt nie mógł się cofnąć w czasie i napisać nowego początku, ale każdy mógł zacząć od dziś i dopisać nowe zakończenie. Szczęście zwykle miało różne barwy, sztuką było chcieć je dostrzec.


Mijała kolejne zaułki i zakręty, aż wreszcie znalazła się na ostatniej prostej. Cel jej wędrówki wyrósł spomiędzy drzew - cicha, drewniana chata z mrokiem za oknami. Odetchnęła wskakując na ganek i strząsając wodę z kaptura. Podczas krótkiej wędrówki nieźle przemarzły jej ręce, ale jeszcze nie mogła wejść. Odłożyła pakunek na parapet i wróciła w deszcz, szybko drobiąc po mokrej trawie za chatę, gdzie stała niewielka ni to komórka, ni to szopa, z solidnym piecem, zapasem drewna i stalową balią. Blondynka wprawnie rozpaliła ogień, rozdmuchując żar z zeszłego dnia, po czym pieczołowicie, z troską, dokładała drobne patyczki karmiąc płomyk aż mógł się zająć grubymi polanami. Na piecu stał wielki kocioł z wodą, a ona pogratulowała sobie zapobiegliwości, dzięki czemu nie musiała go napełniać teraz, bo zrobiła to zeszłego popołudnia. Teraz tylko dołożyła drwa, ze skrzyni w kącie wyciągnęła świeże ręczniki i mydło, kładąc je przy balii, tak samo jak odświętne, męskie ubranie złożone w idealny kant.

Skończywszy w łaźni wróciła z powrotem na ganek. Trzęsącą się z zimna dłonią chwyciła klamkę i zamarła. Oddech zamarł jej w piersi, w ustach zrobiło się sucho. Szlag, znów prawie zapomniała! Pokonując strach zaczerpnęła płytki oddech, po nim jeszcze jeden, aż mogła zrobić to, co powinna od samego podejścia pod dom. Zaczęła nucić, aby dać znać gospodarzowi, że przyszła ona, nie obcy. Dopiero wtedy nacisnęła klamkę, wchodząc do środka. Wnętrze powitało ją ciemnością resztek nocy, oraz mieszanka zapachu drewna, skóry i smaru broni. W domu panował spokój, więc bez marnowania cennego czasu, zabrała się do roboty, zaczynając swoją powinność. Zaraz w kuchni zapłonął ogień, pojawił się też blask lamp naftowych, a zawiniątko z białej chusty wylądowało na stole.

Czekało ją dużo pracy, należało rozpalić ogień w kuchni, przygotować śniadanie i pomóc domownikowi przygotować się do wyjazdu do Woody Creek. W końcu dziś był dzień pogrzebu brata Teodora, w Woody Creek musieli pojawić się wszyscy najważniejsi ludzie z Bractwa. Tak życzył sobie Ojciec Shaw.
- Panie Logan? - słysząc skrzypienie z sypialni Faith znieruchomiała, oczy uciekły jej do drzwi, ale ciało zostało w miejscu. Odetchnęła i wesołym tonem dokończyła - Dzień dobry, kawa zaraz będzie. Woda już się grzeje i… kawa, tak?
 
__________________
A God Damn Rat Pack
'Cause at 5 o'clock they take me to the Gallows Pole
The sands of time for me are running low...

Ostatnio edytowane przez Driada : 13-10-2020 o 00:34.
Driada jest offline