Gdyby nie smród, który się rozpanoszył w wieży, Bartosz byłby zachwycony. W środku budynku było ciepło, a nawet jeśli miał problemy z oddychaniem, jakaś część jego umysłu zastanawiała się, jakiej dokładnie reakcji chemicznej użyto w procesie ogrzewania.
Niestety, odór był wręcz nieziemski i zwalał z nóg. Mężczyzna, niewiele myśląc, zakrył usta i nos rękawem, a także wycofał się na tyły pomieszczenia, byle jak najdalej od chemicznej aparatury.
Próbował – nieco przez grzeczność, nie wiedział, czy nie popełni jakiegoś faus pax – wytrzymać smród, ale niestety, się nie dało. Gdy zauważył, że Aleksander wystawia głowę z wieży i łyka świeżego powietrza, dołączył do niego – nawet jeśli był niegrzeczny, to nie był w tym sam.
Chłodne, burzowe powietrze było niczym kamfora, czyste, rześkie, niczym dar zesłany z niebios. Każdy jego haust sprawiał, że czuł się coraz lepiej. Oddychał nim, ciesząc się każdym wdechem.
- Aleksandrze – powiedział do towarzysza, gdy jego płuca jako-tako wróciły do normy – jeśli chcesz możesz udać się do świetlicy, oczywiście. Ja tu zostanę. Może nie w środku budynku, ale w pobliżu. Filipek modli się do Boskiego Słupa i wypada, by ktoś z nim został… plus nasi gospodarze byli dla nas bardzo mili i nie chciałbym ich urazić, przedwczesnym opuszczeniem ich gościny. Hm… jesteś pewien, że dasz sobie radę sam? – spytał z troską. Alex spędził całe życie na wózku i choć teraz chodził, to był niewątpliwie najsłabszym z wszystkich przybyszów z innego świata. Zostawienie go samego wydawało się Bartoszowi niewłaściwe… ale był dorosły, co miał więc zrobić? Wysłać go na karnego jeżyka? I z jakiego powodu, w zasadzie?
Miał tylko nadzieję, że nie stanie mu się żadna krzywda. Miejscowi co prawda wyglądali na przyjaznych, ale w każdej społeczności można było znaleźć czarne owce – zwykłym prawem statystyki. |