Robili postępy. Za wolno zdaniem Magnusa, ale nie on był dowódcą. Jemu wiele razy udowodniono, że pośpiech nie jest dobrym doradcą.
Najpierw Vir wybrał się z Venrisem na spacer po dolnej części kopca. Priorytetem było pozostanie w ukryciu i rozejrzenie się. Byle nie wtopić niepotrzebnie, gdy ci na górze walczyli o dostosowaną do ich działań przykrywkę.
Potem był wernisaż. Vir Magnus mimo tego czym się zajmował na co dzień pozostawał w pełni wyświęconym kapłanem. Zamienił więc wytartą czerwoną szatę, w której towarzyszył Venrisowi w mrokach podkopca, na zadbaną i odświeżoną szatę kapłanów Marsa. Na spotkanie na szczycie nie zabrał broni. Owszem, nie mówił. Ale widział więcej niż przeciętni ludzie.
Mechadendryt studiował kolejne dzieła. Optyka jego wszczepów analizowała stopy metali w rzeźbach. Czujniki chromatograficzne mogły rozpoznawać pochodzenie egzotycznych barwników. Przy piędziesięciokrotnym powiększeniu był w stanie określić kierunek kreskowania podmalunku na portrecie. A stąd był już tylko krok do oceny, czy malarz był prawo, czy leworęczny. Spektrometria pozwalała ocenić mu z dużą dokładnością stężenie sykatywy, a rezonans i analiza rozpadu izotopów pozwalała określić wiek dzieł.
Jayden i Scipio otrzymywali co jakiś czas zestawienie wyrwanych „ciekawostek” podsunięte na datslate unoszonym przez drugi z mechadendrytów. Im pozwalało to podtrzymywać rozmowy. Vira czyniło w oczach postronnych cichym sługom, który był przedłużeniem wzroku ich mocodawcy spoza planety.