| Piekło. Przez chwilę był w piekle. Pogrążony w ciemności, osaczony i samotny. Najpewniej na nie zasługiwał i przyjmował swój los z fatalistycznym spokojem kogoś, kto już dawno zrobił rachunek sumienia i wiedział, że per saldo nie da rady wyjść na swoje. Musiał zapłacić.
Skulony na podłodze pod swoją tarczą spokojnie oczekiwał już wonnego zapachu róż, spokoju i wyciszenia od całego tego zgiełku. Oczyma wyobraźni widzał watahy wojowników, siedzących u stołu razem z Sigmarem Panem, obściskując walkirie, choć możliwe, że to był Ulric, nie Sigmar i Karl jedynie oczekiwał, że tak będzie i u Sigmara. Być może trafiłby do pustego, zimnego więzienia, na jakie od dawna zasługiwał? Być może czekała go jedynie bezkresna pustka? Wszystko było możliwe.
“Tylko dlaczego wciąż jest hałas i cuchnie trupem?” pomyślał i otworzył oczy. Nawet piekło nie mogło być tak zwyczajne, cuchnące krwią, potem, trupem i jego własną, nie praną dawno onucą.
Znajoma wieża i chaos który w niej panował wyrwał go momentalnie z tej nawiedzonej zadumy. Walka trwała nadal i wydawało się, że zyskali właśnie nowego sojusznika. Niers nie dawał złamanego pensa za wiarygodność pierzastego typa, który właśnie szykował się na Arforla, ale jeśli bogowie okazali w ten sposób łaskawość, to tym razem nie byli specjalnie subtelni.
Instynkt wojownika i bystre oko złowiło manewr Hansa Hansa, zamierzającego się na Leto. Nawyki wielu karczemnych rąbanin, w ciemności i ścisku w końcu się na coś przydały, choć Karl mógłby pewnie przysiąc, że nie będzie to gdzieś na krańcu Imperium, w jakiejś opuszczonej wieży na zapomnianych przez bogów i ludzi bagnach. Leto był fanatykiem religijnym i Niers wiedział, że ludzie prowadzeni żarem swojej wiary byli niebezpieczni. Byli nieprzewidywalni w swoim zaślepieniu i nie bali się śmierci, jak szaleńcy lub desperaci. No i był Hans Hans, oprych który najpewniej lubił proste rozwiązania. Przez co działał szybciej niż myślał.
“Każdy musi kiedyś umrzeć” pomyślał Niers nawet nie próbując obliczyć szansy któregokolwiek z nich, choć gdyby miał się zakładać o pieniądze, postawiłby na Leto. Ten był zawodowym zabójcą, mimo swojego pierdolenia o Morrytach, swoim bogu i snach. W dodatku nekromanta musiał wkurwić go swoją gadką o tym, że te sny to jego robota i Niers obstawiał, że Leto spróbuje teraz odbudować swoją wiarę. Ewidentnie szukał sobie celu, jak niewykastrowany pies na podwórku, którego swędzą jaja.
Rzezimieszek nie zamierzał również wchodzić między nich, i był niezwykle ciekawy, co wyniknie ze starcia. Czy wygra doświadczenie, wsparte religijnym uniesieniem i desperacją? Czy też może przeważy bezkompromisowa, uliczna brutalność?
Karl dostrzegł w tym całym obrazku rękę dziewczyny na ramieniu Leto.
“Chwila…”
Rzezimieszek wbił sztych swojego pałasza między luźne kamienie wykładajace podłogę wieży, i rzucił się do przodu, mierząc ciałem nisko.
“Chwyt, obrót, dwa kroki, wypuścić i zabrać broń…”
To była dla rzezimieszka pewnego rodzaju nowość. Pierwszy raz rzucał się do przodu, by ocalić życie, nie aby je zabrać.
__________________ Iustum enim est bellum quibus necessarium, et pia arma, ubi nulla nisi in armis spes est |