Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-10-2020, 13:03   #48
Micas
 
Micas's Avatar
 
Reputacja: 1 Micas ma wyłączoną reputację
Post

Pierwszy dzień po spotkaniu minął na naradach, spisywaniu raportu dla Pana X oraz kolejnym sprawdzaniu, czy nie włóczył się za nimi w Witrażykach i/lub Starych Budach jakiś kolejny ogon - czy to znów od Dareka, czy to już od Fernicus... czy to od kogokolwiek innego. Na szczęście nie było już żadnego. Przynajmniej na razie. Raport natomiast został odpowiednio ułożony, spisany przez Scipio i wysłany do astropaty Pana X za pomocą astrotelepatii. Higashi oceniła, że przekaz będzie doń brnął jakieś trzy dni (włącznie z dniem nadania). Odpowiedź (jeśli będzie) powinna przybyć po podobnej ilości czasu, albo dzień wcześniej. Niestety, oznaczało to, że akolici musieli dalej improwizować ze swą przykrywką na wernisażu. Mieli natomiast pewność, że 'przesyłka' została dostarczona.

Na szczęście, otrzymali 'zwrotny' przekaz od Pana X na styk, raptem godzinę przed spotkaniem z Fernicus. Mało czasu na zapoznanie się, ale nikt nie powiedział, że życie Akolity Inkwizycji nie było stresujące. Pan X pochwalił działania komórki i polecił kontynuację obecnego toku działań. Polecił naraz rozpracowywać Dareka i Fernicus, udać się na wernisaż i 'spotkanie handlowe' pod przykrywką. Utrzymać status incognito do czasu wzięcia prowodyrów na celownik. Potem proponował obławę z użyciem Arbitratorów - w 'przesyłce' były stosowne kody, które należało okazać jednemu z Sędziów (wysoko postawionych oficerów, najczęściej liderów Adeptus Arbites na dany rejon, miasto albo nawet planetę). O Cai E mógł powiedzieć stosunkowo niewiele - był w papierach zdobytych w Desoleum i innych raportach Ordo Xenos, figurował w nich jako ważniak Czarnego Kartelu, "szef dystrybucji" w Sub-sektorze Thule (czyli tym samym pogranicznym rejonie, gdzie ulokowany był system Hulee). Jak do tej pory podejrzewano, że operował "pod radarem" tam gdzie "pod latarnią najciemniej", w Port Lokhart - głównej bazie Imperial Navy w rejonie. Czyżby był jednak na Hulee V? Pan X nakazywał go dorwać za wszelką cenę, albo chociaż jego zapiski robocze. Inkwizytor przesłał także garść informacji mających pomóc w utrzymaniu przykrywki jako wysłannicy Rodu Scipio. Wspomniał też, że pozostałe śledztwa trwające w układzie Hulee, w tym na Hulee V i w Baishilou, miały podobny przebieg i dotychczasowe rezultaty co te w Krakex. W tej informacji kryło się nieme żądanie: "nie spierdolić tego, akolici".

Przed otrzymaniem tej wiadomości i udaniem się na wernisaż wciąż były jednak łącznie prawie cztery doby, w trakcie których akolici wypoczywali, czuwali bądź zajmowali się dalszym zbieraniem informacji. Diederik stwierdził, po analizie dostępnych faktów i domniemań oraz spojrzeniu w kalendarz, że ma czas przed wernisażem i pomiędzy spotkaniami na sprawdzenie dwóch, maksymalnie trzech hipotez dotyczących szpiegostwa przez Fernicus.

W tym czasie, przed dniem wystawy, Vir i Venris udali się transportem miejskim (czyli w tym przypadku koleją mag-lev, nie chcąc zwracać uwagi swoim furgonem, który z pewnością znany już był szpiclom) do niskiego kopca.
Była to dość typowa dzielnica jak na niskie kopce przystało, acz może jeszcze bardziej zindustrializowana. Rdzeń lowhive spoczywał w niższej partii trzonu wielkiej centralnej superstruktury całego Kopca Krakex (tytułowego 'kopca') i stanowił przede wszystkim masywny, ciasno upakowany zbiór habitatów, w których mieszkali i żyli, a rzadziej pracowali, plebejusze z niskich partii miasta. Miażdżąca większość z tych ludzi tłukła się koleją maglev każdego dnia tam i z powrotem do rozpościerających się u podnóża Krakex, okalających go w całości wielkich dzielnic przemysłowych. Wielkie huty metalurgiczne produkujące każdego dnia kilotony czy nawet megatony wszelakich metali, przede wszystkim plastali. Liczne fabryki przerabiające ten metal na wojskowe opancerzenie, ramy pojazdów i zbrojenia pod architekturę oraz nieco mniej liczne zajmujące się wszelkimi innymi wyrobami metalowymi - skończonymi bądź prefabrykatami. Olbrzymie magazyny składujące te wyroby. Wielkie megastrady łączące dzielnice u podnóża z kosmoportami i strukturami satelitarnymi. W teorii z tych dzielnic można było bez problemu ujrzeć niebiosa, ale ciągle wisiał nad nimi potężny, gęsty smog - wszyscy wychodzący na zewnątrz musieli nosić pełne maski i gogle przeciwpyłowe.

Tutejsi ludzie byli wyraźnie biedniejsi od śródkopcowych, nie wspominając o tych z wysokiego kopca/iglicy. Skromny ubiór cywilny bądź solidny (acz sfatygowany) roboczy, tanie ozdoby (zazwyczaj z metalu), tanie i powszechne uzbrojenie. Spracowane dłonie, poorane bruzdami twarze, skóra poznaczona czarnymi plamkami wżartego 'twardego' smogu. Mało przybyszów. Venris i Vir, mimo wykorzystania gorszych ciuchów, lekko się odznaczali - ale nie aż tak bardzo. Venris wiedział, co i jak w kopcu, a Vir był raptem jednym z wielu tech-adeptów pracujących w industrialnym centrum Krakex.

Przez następne dni sprawdzali przede wszystkim dwie rzeczy: zejścia do podkopca i miejscówę, gdzie miało się odbyć spotkanie. Te pierwsze były strzeżone przez silne zgrupowania lokalnej policji i ochotniczej milicji. Stare, prowizoryczne umocnienia, wielce sfatygowane i poorane bojowymi uszkodzeniami, były wyposażone w broń ciężką - stubbery, działka śrutowe, flamery. Nie od dziś wiadomo było, że w underhives mieszkali nie tylko ludzkie wyrzutki, degeneraci czy gangersi, ale też różne paskudne bestie i mutanci. Zejście do podkopca nie stanowiło problemu - gorzej przy wyjściu, zazwyczaj trzeba było dać komuś w łapę w ramach obejścia kwarantanny. Jedno z takich zejść było niedaleko magazynu 418 w strefie C.
Ów magazyn był dość typowy w swym wyglądzie, strukturze i użyteczności. Był przeznaczony na nadwyżki wyprodukowanego towaru. Biorąc pod uwagę wysokie zapotrzebowanie na plastal z Krakex, świecił pustkami od lat. Nie było potrzeby go używać, bo nie było nadwyżek - a nawet jeśli były, to żarłoczne transporty orbitalne pochłaniały takowe w trymiga. Z tego też powodu nie był strzeżony (ponad okazyjne patrole straży robotniczej w całej strefie C, ale te Venris z łatwością wyminął).


Mając te kwestie ogarnięte i wracając jednego dnia do Starych Bud, Venris i Vir wleźli w jedną z głównych arterii pieszych pod trzonem kopca, jeszcze w lowhive i zostali prawie, że porwani przez tłum. Nie mogąc się przecisnąć, musieli się skupić na tym, by nie zostać stratowanymi i by się nie rozdzielić. Wreszcie, spora część tłumu oddzieliła się w jedną z 'mniejszych' bocznych alei prowadzących do tutejszej katedry kultu Boga-Imperatora.

Ponad zgiełkiem tłocznych ulic unosił się grzmot potężnych, spiżowych dzwonów grających melodię, której żaden obdarzony sercem człek nie byłby w stanie zignorować. Oto On na Złotym Tronie zawezwał wiernych do nabożeństwa.

Łoskot otwieranych, wielkich ciemnych odrzwi pokrytych płaskorzeźbami przedstawiającymi sceny z Vulgaty. Wnętrze równie surowe i gotyckie, jak majestatyczne i potężne. Olbrzymi tłum wlewał się do środka przez odrzwia nawy głównej i bocznych. Posadzkę rozświetlała feeria kolorów rzuconych przez masywne witraże. Figury świętych spozierały na wiernych znad poświęconych im kaplic. Ale ta katedra nie była dedykowana im. Ona należała do Tego, któremu cześć oddawali i oni.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=ufV_Hai9ApU[/MEDIA]

Nawy wypełniły się wiernymi. Ich szmer ustał, uciszony przez dzwony. Pod powałę uniosły się echem chóralne zaśpiewy. Venris i Vir stali blisko siebie gdzieś pośrodku i po lewej nawy głównej, chłonąc widowisko. Nawet narzędzie Omnissiaha czy zatwardziały ganger z podkopca, mogli być poruszeni.

Kiedy chór kontynuował swe intonacje, obydwaj akolici poczuli, że ktoś czy coś wchodzi między nich. Spojrzeli w dół. Ujrzeli... dziewczynkę. Nie mogła mieć więcej jak sześć czy siedem lat. Przyodziana była w prosty, niebieski kubraczek z białymi akcentami. Miała długie blond włosy i charakterystyczną bliznę na lewej stronie szyi... półksiężyc, od oparzenia, wielkości kciuka dorosłego.

Patrzyła na nich w milczeniu dużymi, niebieskimi oczyma. Na twardego zabijakę spod kopca i na bardziej maszynę, aniżeli człowieka. Na strasznych ludzi... a mimo to nie okazywała żadnego strachu. Na pytania odpowiedziała tylko uśmiechem, który nie schodził z jej ust.

Łagodnym, acz pewnym gestem ujęła dłonie ich obydwu. Jej drobne rączki niknęły w ich ciężkich, startych trudami podróży i walk rękawicach – a mimo to czuli, że choć dziecięcy, to jej uścisk był pewny... a zarazem ciepły. Jakby kojący.

Dzwony i śpiewy wstrząsały murami katedry, uciszały wszelakie inne dźwięki, zmiatały myśli i ściskały za serca wiernych. Pośród tego tłumu było dwóch wyjątkowych. Akolici Inkwizycji. Narzędzia lewej ręki Imperatora. A pomiędzy nimi raptem jedna, drobna osóbka. Symbolizm był namacalny, a scena ta pozostała w pamięci niczym grawerunek na zbroi.

Kiedy chóry i dzwony ustały, a kapłan rozpoczął rytuały nabożeństwa, dziewczynka puściła ich dłonie. Raz jeszcze popatrzyła, poszerzając uśmiech. Wzięła dłoń Vira Magnusa, a drugą swoją wyjęła coś i ostentacyjnym gestem położyła na tej jego dłoni. Coś zimnego. Metal, Magnus wyczuł. Puściła go i zaczęła odchodzić tyłem, machając im na pożegnanie.

Nigdy więcej jej nie ujrzeli na oczy. Nie pozostał po niej żaden ślad... oprócz tego, co wręczyła Virowi. Był to prosty, stalowy klucz tradycyjnego, wręcz archaicznego kroju, bez żadnych oznaczeń.

Czas mógł zatrzeć wiele wspomnień. Oni na przykład nie potrafili sobie przypomnieć jej twarzyczki. Za to na zawsze zapamiętali jej uścisk dłoni i potrafili go czuć, jakby to było wczoraj.

We disappear.
Well, what must we think of it?
From the sky we came.
Now we may go back again.



Wreszcie, nadszedł ostatni dzień drugiego tygodnia pobytu komórki w Krakex. Większość ekipy przywdziała odświętne ciuchy i dotarła do turbowind w kręgosłupie kopca, gdzie przetransportowano ich do wysokiego kopca, do iglicy. Tym razem z dala od tamtejszego kosmoportu.

Turbowindy były dość ograniczonym i mimo wszystko rzadko używanym medium transportu. Była ich relatywnie niewielka ilość w każdym kopcu, wymagała stałego nadzoru technicznego ze strony tech-mistrzów z Mechanicum zajmujących się fizyką, wreszcie przed każdym użyciem pasażerowie musieli zaaplikować sobie specjalny koktajl substancji mających złagodzić efekty przeciążenia – i, wreszcie, na koniec podróży odczekać od trzydziestu do sześćdziesięciu minut w odosobnionej poczekalni. Wkrótce dowiedzieli się, dlaczego. Jazda windą trwała raptem kilka minut i była praktycznie pozbawiona, przykładowo, trzęsawicy towarzyszącej przelotom orbitalnym. Uprzęże były wygodne a substancje powodowały raptem lekką ospałość. Gorzej było później: wymioty, zawroty głowy, dezorientacja. Z pomocą serwitorów udało im się jakoś w godzinę pozbierać do kupy i wyjść. Teraz wiadomo było, dlaczego większość szlachciurów wolała mieć rodowe automobile bądź antygrawy.

Iglicę zdążyli już pokrótce zobaczyć po wyjściu z kosmoportu, jednak teraz mieli okazję przyjrzeć się jej zabudowaniom i populacji z bliska. Był to, jak można się było tego spodziewać, mocny kontrast względem midhive czy lowhive. Tutejsi ludzie śmierdzieli pieniędzmi, wpływami, pedigree i władzą. Przedstawiciele wysoko cenionych gildii kupieckich mieszali się na wysoce czystych, dobrze oświetlonych i zachowanych alejach w raptem zwyczajnym ruchu ulicznym (dla obcoświatowców, bo dla kopciucha to było prawie wyludnienie) z rzecznikami rodów szlacheckich i arystokratycznych, samymi noblami i ich orszakami służących, paziów, dworzan, ochroniarzy i wszelakich innych przydupasów. Widać było drogie i kunsztowne ubiory, czuć egzotyczne perfumy, kąt oka wychwytywał błyski drogiej biżuterii i dodatków. Dzierżony oręż był równie drogi, jak subtelny – grawerowane laspistolety pojedynkowe bądź dyskretne kompakty, igłowce; szable, miecze i szpady do szermierki czy mizerykordie i sztylety; z pewnością w tłumie były też rzeczy niewidoczne gołym okiem – opancerzenie splotowe, wplecione w ubiór czy tak zwana broń cyfrowa/palcowa zamaskowana jako biżuteria. Niemniej jednak jedna tradycja została zachowana także i na tym poziomie Krakexu: metal. Ozdoby, elementy ubioru i inne sposoby ostentacyjnego ukazania drogich metali bądź pięknie obrobionej plastali były na porządku dziennym.

A propos dnia: iglica była chyba jedynym miejscem w Krakex (pomijając – w teorii – industrialny kawał lowhive, 'skorupę' i kopce-satelity), gdzie można było oglądać tutejsze słońce i nieboskłon bez ingerencji smogu. Wielkie okna z hartowanej krystali przy dużych alejach, współgrające z zewnętrznymi wiatrakami przedmuchującymi smog (jeśli ten by się pojawił na takiej wysokości), dawały dostęp do dziennego światła. Można było powyglądać przez te wielkie przezroczyste powierzchnie wchodząc na jedną z wielu galerii widokowych. Ujrzeć pustynny ogrom piątej planety układu Hulee i majestat rozpościerającej się pod Iglicą aglomeracji (w większości spowitej dymem, błyskającej światłami pozycyjnymi i strzelającej płomieniami z kominów). Widzieli także 'nieco' odstające konstrukcje okalające rdzeń Iglicy. Wyglądały na chaotyczne, niestabilne i kruche – ale to była ułuda. Inaczej nie wybrałyby ich sobie na siedzibę różnorodne agencje spod parasola Adeptus Terra i nie ustanowiono by tam znacznej części systemów obronnych Krakexu.

Ulice wysokiego kopca regularnie patrolowały trójki funkcjonariuszy lokalnej policji, bądź były pod ich stałą obserwacją. W ważniejszych miejscach był widoczny monitoring i serwitory strażnicze. Zdarzały się też patrole arbitratorów oraz przejazdy wozów pościgowych obydwu policyjnych służb. Nie było tutaj szemranych typów, wichrzycieli, biedaków ani włóczęgów. Ba, gliniarze całkiem szybko namierzyli „podejrzanych” - właśnie komórkę akolitów, nieobytą jeszcze w krakexowej iglicy i odstającą odeń swym zachowaniem oraz poniekąd ubiorem – i wyeligitymowali, ale na tym na szczęście sprawa się zakończyła. Zapytali o cel pobytu i kiedy otrzymali go (zaproszenie na wernisaż), wezwali nawet stosowną taksówkę-limuzynę, która za „niewielką” opłatą wygodnie dowiozła ekipę pod samą rezydencję Rodu Fernicus.

Sama rezydencja była wisienką na torcie splendoru Iglicy – w zasadzie był to mały pałac, do kompletu z ogrodami, murem (z pewnością wyposażonym w jakieś systemy zabezpieczeń) i solidną bramą ze stróżówką obsadzoną – i to było warte odnotowania – przez żołnierzy w mundurach sił obronnych Krakex. Zazwyczaj sadyb imperialnych rodów szlacheckich strzegli zaciężni bądź sprzysiężeni armsmen (popularnie zwani też men-at-arms bądź po prostu zbrojnymi), czasem najemnicy, a w przypadku rodów rządzących (z ramienia Adeptus Terra, czyli Planetarni Gubernatorzy i pochodni władcy) byli to właśnie żołnierze tzw. SOP (Siły Obrony Planetarnej, w dialektach PDF – Planetary Defence Force), rzadziej Imperialnej Gwardii. Nikt z Rodu Fernicus nie był w kręgach krakexowo-hulee'owej władzy. Najwyraźniej plotka o tym, że Scythia miała wojskową przeszłość nie były przesadzone. Wciąż miała wpływy, skoro broniło jej wojsko.

Po sprezentowaniu zaproszenia i wkroczeniu, ujrzeli także dyskretnie przemykających służących (głównie groundskeepers zajmujących się piękną, zadbaną zieleniną ogrodu, chodnikami i ławami z białego marmuru oraz dużą ilością różnorakich rzeźb, posągów i reliefów). Co ciekawe, pomimo nazwy rodu nawiązującej do metalu oraz samych tradycji krakexowo-hulee'owych, oprócz kratownic bram z czarnego żeliwa i innych niezbędnych elementów architektury, nigdzie nie było metalu. Wszędzie za to był kamień. Drogi kamień. Ani chybi częściowo sprowadzany spoza planety.

Pojawił się majordomus w schludnej, skrojonej na sposób wojskowy liberii. Wprawne oko mogło podejrzewać, że podszytej splotem. Odznaczał się się krótki miecz pojedynkowy oraz kompaktowy laspistolet. Zaprowadził ekipę do środka rezydencji, do głównego holu, przez rozwarte na oścież wrota – i pozostawił ich tam bez słowa.

Wnętrze było równie kunsztowne, kamienne i przyozdobione płaskorzeźbami, co zewnętrze – a nawet bardziej. Marmurowa podłoga lśniła wypolerowana. Dwie pary symetrycznych schodów prowadziły na półpiętrze niżej, a w ścianach w równych odstępach widniały ciężkie odrzwia. Dziwne, nie widzieli żadnych gości, nikogo. Nie... zaraz.


Na półpiętrze poniżej był ruch, dźwięk. Podeszli do barierki i ujrzeli wysoką, szczupłą, wysportowaną kobiecą postać odzianą od stóp do głów we wzmacnianą syntskórę. Uwijała się wprawnymi, błyskawicznymi ruchami, ćwicząc szereg podstawowych ruchów szermierki bitewnej – błyskawiczne dobywanie miecza połączone z atakiem, silne cięcia łączone i szybkie umieszczanie mieczora w ryzach zaczepu magnetycznego na plecach. Ale ten dźwięk... to był jakiś niebywały piłomiecz albo bardzo subtelna broń energetyczna (bo nie widać było trzaskających wyładowań i błękitnej poświaty). W sali była jeszcze tylko jedna istota – pasywny serwitor bojowy... który w pewnym momencie został brutalnie pozbawiony życia przez swoją panią. Bez słowa przeszła do dalszych kombinowanych ruchów: ognia z kompaktowej strzelby, odpalania błyskawicznych petard dymnych i skanowania terenu jakimiś systemami namierzającymi (to ostatnie wykrył Magnus). Po dłuższej chwili przerwała i zdjęła maskę oraz kaptur, ukazując bladą, urodziwą, acz zimną twarz oraz ciasno spięte włosy płowego koloru.

- Moi pozaświatowi goście. Mam nadzieję, że nie wystraszyłam was moim codziennym treningiem. Scythia Fernicus, do usług waszych i waszeci rodów. – dygnęła, co wyglądało na poły prześmiewczo, na poły ekscentrycznie w syntskórze, a nie sukni – Wernisaż zacznie się dopiero w dwie godziny później od tej podanej na zaproszeniu, drodzy państwo. Mam bowiem w zwyczaju załatwiać interesy najpierw, a przyjemności zostawiać na koniec.

Klasnęła. Zaraz otworzyły się boczne odrzwia i pojawili się słudzy. Część z nich wyniosła cielsko zabitego serwosa, inni sprzątali po trupie, jeszcze inni ruszli z ekipą i gospodynią (po jakże wymownym „zapraszam”) korytarzami za nowo otwartymi wrotami. Wreszcie dotarli do z grubsza pustego pomieszczenia, w którym były tylko wygodne krzesła ze stolikami. Podłogę pokrywał misterny dywan w kolorze nocnego nieba, pokryty złotymi wzorami z motywami gwiazd. Ani chybi tkany ręcznie przez mistrza. Ściany i sufit utrzymane były w pokrewnej kolorystyce i stylach. Jedną ze ścian pokrywała biała płachta, a na suficie był wysoce zaawansowany projektor. Służba zaoferowała poczęstunek i napitki, zrealizowała zamówienie, po czym wyszła zamykając za sobą drzwi. Gospodyni zasiadła, goście również. Światło zostało przygaszone i rozpoczął się pokaz. Specjalny pokaz dla specjalnych gości.

Był w fantastycznej jakości – projektor i płachta nie były byle czym. Rozdzielczość i jakość obrazu „lepsza niż życie”, dźwięk również. Nie było to nagranie, a przekaz na żywo prosto z oczu zaawansowanej serwoczaszki wyposażonej nie tylko w doskonałe rejestratory, ale także zestawienie augerów. Po bokach wyświetlane były paski z innymi danymi oraz obrazami w spektrach niedostępnych ludzkiemu oku, jak UV, infra czy rzut spektrometryczny w czasie rzeczywistym i przybliżenia do skali mini oraz mikro. Za pomocą mikro-komunikatora Fernicus wydawała czaszce rozkazy, a pilotem zmieniała boczne odczyty.

Przedmiotem tej osobliwej a fascynującej lustracji były... xenoprzedmioty. Dzieła sztuki i wyroby kultur obcych. Od resztek zniszczonych pancerzy, wraków pojazdów i uszkodzonej broni poprzez nietypowe rzeźby, proste przedmioty użytkowe, naczynia, mozaiki, płaskorzeźby, obrazy. Od orkowych totemów WAAAGH! poprzez eldarski upioryt, wypalone cewki elektryczne barghesi, kolczaste kraty i łańcuchy przypominające eldarskie – acz dużo bardziej złowrogie, aż po dzieła sztuki (chyba) bliżej nieokreślonych ras kosmitów. Były także perfekcyjne wyroby mistrzów taksydermii bądź kły, kości i inne pozostałości po xenobestiach. Aby pokazać, że wcale nie był to wyreżyserowany pokaz, przekazywała komunikator i pilot gościom, aby sami mogli pokierować serwoczaszką. Na pytanie o to, gdzie to jest, tylko się uśmiechnęła. „Dama musi mieć swoje tajemnice, szczególnie wobec ryzyka niedyskrecji.” Wiadomo było tylko, że musiał to być jakiś (sądząc po widoku na ekranie i skrawkach danych z serwoczaszki kiedy przypadkiem jej skanery padały na ściany, podłogę czy sufit) prosty, surowy bunkier z podwójnymi drzwiami z hartowanej plastali pancernej.

Wreszcie, pokaz się zakończył. Wyjaśniła, że to była raptem próbka tego, co posiada i jest w stanie odstąpić dla poważnej klienteli. Była w stanie także zrealizować różne i różniste zamówienia. Nie tylko na bibeloty. I „z pewnością jej asortyment i warunki współpracy byłyby lepsze aniżeli u konkurencji”.
Co bystrzejsi członkowie ekipy (czyli praktycznie wszyscy) spostrzegli, że Scythia Fernicus trzymała iście pokerową twarz (w tym przypadku uprzejmą i lekko uśmiechniętą), ale uważnie badała swoich gości. Patrzyła na ich gesty, mimikę, reakcje, słuchała ich pytań, słów, odpowiedzi, tembru i tonacji głosu. Kto tu kogo prześwietlał?

Zbliżał się kres czasu, który mogli poświęcić przed właściwym wernisażem. Fernicus wyraźnie domagała się zaczątku nawiązania handlowej współpracy, początku negocjacji. Chciała odpowiedzi „szlachetnego rodu Scipio”. Albo czegoś innego, albo czegoś więcej, albo wszystkiego wymienionego. Ciężko było ją rozgryźć z oblicza i zachowania.
 
__________________
Dorosłość to ściema dla dzieci.
Micas jest offline