Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-10-2020, 22:09   #234
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 47 - Sierżant i kapral (1/2)

Fargo; zima; 2 lata temu




- No jebane blaszaki… Nikt im nie wyjaśnił jak należy prowadzić tą wojnę? Nie mają jakiegoś swojego biuletynu co by im wytłumaczyli, że blaszaki to robią pełzające ofensywy? - żołnierz gderał przutupując dla rozgrzewki na dnie okopu. Chuchał też w zmarznięte dłonie. Jego zachowanie pasowało do ponurej, zdeptanej, zimowej bieli jaka dominowała w okolicy. Tym razem jednak to nie zima była tematem rozmowy i rozmyślań. I to nie tylko jego.


[IMG]https://lh3.googleusercontent.com/proxy/YPL6syYvCI0NZXeQVqSeYMEYc70DcZLkuNzJMkXAyMw_6CYwzw GOvQK2SFiaBnsnXWnYzaWt3BX_AWPck3RnHU3huPFxfcLVu4 6FEWlNS_jugAJBJgHQ_P9KTy[/IMG]


Wydawało się, że co chwila jakaś głowa w czapce czy hełmie wychyla się i spogląda na przedpole. Ale nie jak zazwyczaj na zachód gdzie był front ich frontu. Przedpiersie wysuniętej pozycji obsadzonej przez samodzielną jednostkę saperów. Ale na ich zaplecze. Tam gdzie mieli tyły i pozostałe oddziały.

- No i? - sierżant zapytała powracającą szefową zwiadu. Zabiła ramiona by się ogrzać i w ramach gestu solidarności i dzielenia się ciepłem podała kapral zwiadu zapalonego papierosa. Ale minę miała ponurą gdy wysłuchała tego raportu.

- Czyli nas odcięli. I zostaliśmy sami. - sierżant z naszywką W.Wilson przy nazwisku skomentowała ponuro ten raport. Byli tylko wysuniętą pozycją. Czujką na północnych obrzeżach przyczółka na Red River w Fargo. Większość jednostek była rozlokowana w samym Fargo i bezpośredniej okolicy a kolejne linie obrony, zaplecze, artyleria były na wschód od miasteczka. A w tym niejako północnym narożniku najbardziej na zachód wysuniętej pozycji była właśnie ta tutaj. Na północ już nie było żadnych sojuszniczych jednostek. Na południe do kolejnego posterunku było niby nie daleko. Z 2 kilometry. Ot, aby się mogli wspierać ogniem broni ciężkiej. Przeciwnik jaki by wlazł pomiędzy te dwie pozycje znalazłby się w krzyżowym ogniu worka ogniowego z trzech stron. Ale gdyby wyjść na ten cholerny, zaśnieżony i zryty pociskami step to byłoby się tylko ruchomy celem dla luf i artylerii blaszaków. Więc co? Przeczołgać się? Od leja do leja? Przez dwa kilometry otwartego terenu?

- Nie możemy tu zostać. Do rana wszyscy zamarzniemy. - Wilson miała durne wrażenie, że musi mówić na głos coś co jeśli nie wiedzieli to wyczuwali wszyscy. Było zimno. Była zima. Sporo poniżej 0*C. Sam śniegi i wygrzebane w ziemi i śniegu okopy, dziury i jamy. I step. Otwarty step niczym śródlądowy ocean traw. Gdzie wiatr wiał od kanadyjskiej granicy nie zatrzymując się na żadnej przeszkodzie więc osiągał spore prędkości. A step nie zapewniał sam z siebie żadnej osłony. Chyba, że miało się jakiś dom, budowlę, chociaż ziemiankę. Ale tą pozycję tworzono już pod koniec jesieni, przy pierwszych przymrozkach. Więc ziemia była już dość twarda i kilofom, saperkom, szpadlom i łopatom poddawała się opornie. A teraz właściwie w ogóle. Była twarda jak skała. Jedynie dynamit czy artyleria miały siłę ją ruszać. I właśnie wiele z tych pozycji jakie zajmowali to były właśnie leje po wybuchach połączone gdzie się jeszcze na początku zimy dało wygrzebać jakimiś transzejami. Tutaj nawet w pogodny dzień byle wietrzyk rzucał tym luźnym śniegiem tworzac zadymki jakie utrudniały dostrzeżenie czegokolwiek. A gdy wiatr zmieniał się w wicher przypominało to legendarną burzę piaskową. Tylko białą bo ze śniegu. Takie lądowe tsunami co ponurą falą szarości sunęło pochłaniając wszystko i wszystkich. Trzeba było krzyczeć do ucha bo z paru kroków słychać było tylko krzyk. A widoczność spadała do kilku kroków właśnie. I temperatura. Też spadała. Jak ktoś podpadł dowódcy to ten mógł kazać odstać podwójną wartę. Nieliczny byli w stanie przetrwać 3 czy 4 godziny. A rozkaz by zostać na warcie całą noc był właściwie wyrokiem śmierci. A teraz ten wyrok otrzymał cały pluton.

- To co chcesz zrobić? - kapral co wróciła ze zwiadu popatrzyła na nią. Też była zmarznięta, głodna i zmęczona. Normalnie zmieniali się co 2 godziny. 2 godziny tutaj a potem zmiana i powrót do terminala lotniska. Jedynego w pobliżu budynku jaki się ostał w miarę cały. Tam dało się rozpalić ogień, ogrzać się, zjeść coś ciepłego, przespać. Tam były zapasy amunicji, żywności, tam na szybko opatrywano rannych przywleczonych z tej wysuniętej pozycji. Tam bazował pluton z jakim się zmieniali. I właśnie to miejsce dziś rano zajęły blaszaki. Nawet nie wiedzieli jak udało im się podejść ale rozgorzała walka. Ze swoich okopów widzieli niezgrabne, pękate sylwetki robocich Strzelców*. Nawet Ciężkiego Łowcy i Borysa. Walka, zaskoczenie, zamieszanie. Pluton srg. Wilson wspierał swój bratni pluton z terminala jak tylko mógł. Ale blaszaki były zbyt szybkie, walka szybko przeniosła się do wnętrza terminala co już nie bardzo mogli ani obserwować ani strzelać. W akcie desperacji i zdając sobie sprawę, że grozi im odcięcie kapral Wilson posłała prawie połowę swoich sił pod wodzą kapral Mazzi by sprawdzić co się dzieje i wesprzeć swoich. Na próżno. Drużyna złapana na otwartym polu w ogień karabinu maszynowego zaległa, oberwała i poniosła straty. Reszcie plutonu udało się dać im osłonę na tyle by wlokąc po krwawym śniegu jęczących i wrzeszczących zabitych i rannych wrócić do okopu.

- Nie możemy zostać. Nie możemy iść na północ ani zachód bo tam są tylko blaszaki. Na południe to droga blaszanego kogucika. Wezmą nas w dwa ognie i z terminala i od nich. Jedyna droga to ta na wschód. Na terminal. - Wilson zdjęła hełm a potem czapkę. Wysypały się z niej rudo - kasztanowe, lekko kręcone włosy. Rozpuściła je i na nowo zaczęła układać by znów mogły się zmieścić pod czapką i hełmem. Pomagało jej to jakoś w powzięciu decyzji. Chociaż coraz bardziej docierała do niej nieodwracalność tej sytuacji. Żałowała, że na nią spadł ciężar decyzji jaki miał zaważyć o losie całego plutonu. Normalnie była to dola porucznika Tobsona. No ale dał się trafić parę dni temu i kolejna w linii dowodzenia plutonem była właśnie sierżant Wilson. Co za gówno.

- Chodź Rybka. Pójdziemy do Scotta. Może coś wyczaruje. - zdecydowała w końcu gdy ułożyła włosy na tyle, że znów mogła nałożyć czapkę a potem hełm. Przy okazji rozgnieść wszę jaka wypadła z jej bujnych włosów. Robactwo zżerało ich żywcem. Zwłaszcza teraz jak gorące ciała żywicieli były jedynymi azylami by przetrwać razem z nimi tą zimę. Obie schyliły się i zaczęły iść wzdłuż krętych okopów do rozwalonego budynku jaki grzecznościowo nazywali punktem dowodzenia. Właśnie tam urzędował Scott, ich łącznościowiec.

- Cześć Scott. Wyczarujesz coś dla nas? - sierżant dowodząca plutonem zagaiła wesoło jakby byli na przepustce albo chociaż w koszarach. Ten rozwalony budynek był jednym z niewielu miejsc w tej wysuniętej pozycji gdzie człowiek mógł się wyprostować. A tak to cały czas schylony, na kolanach, w kucki czy na leżąco. W błocie, w wodzie, w ziemi lub śniegu i lodzie ja teraz. Woda na dnie lejów i transzei zamarzła. Więc teraz ten lód trzeszczał i pękał przy każdym kroku. Najgorzej jak jakaś kałuża była na tyle głęboka, że nie zamarzła do dna. Wówczas pod lodem dłoń, kolano czy noga trafiała na obrzydliwą, cuchnącą bagnem i trupami, lodowatą wodę. A po zetknięciu z mrozem ta woda na ubraniu, ręku czy nodze natychmiast zamarzała. Dlatego było tyle odmrożeń. No ale tutaj, w tym rozwalonym domu bez dachu i podziurawionymi ścianami można było wreszcie stanąć na własnych nogach i wyprostować kręgosłup i resztę kości. Co każdy kto tu dotarł skwapliwie czynił.

- Chętnie. Najlepiej jakieś blondynki. Gorące. Tak, gorące blondynki. - czarnoskóry łącznościowiec w tych swoich okularach miał trochę wygląd studenta. Wydawał się kompletnie nie na miejscu w tym mundurze i z resztą. Miał tak dziwnie, że zarost na twarzy mu rósł bardzo wolno i słabo. Więc na tle mundurowych kolegów był teraz niczym gładkolicy wśród wikingów. Rzadko kto na tym mrozie miał na tyle samozaparcia by golić się zgodnie z regulaminową normą. Więc chłopcy nieco zarośli.

- Blondynki. Słyszysz Rybka czego się zachciewa naszemu czarnemu hrabiemu? Blondynki. Widocznie my jesteśmy dla niego za mało aryjskie i w ogóle jakieś szpetne i trefne. - Wilma skoro chociaż na chwilę mogła się oderwać od tego syfu w jakim się znaleźli to skorzystała z okazji by sobie pożartować. Z satysfakcją obserwowała jak ich łącznościowiec się zmieszał. Gorąco było obecnie marzeniem wielu. A wśród wojaków często to marzenie skrystalizowało się jakaś na wpół wyśniona gorąca, czysta, gładka kobieta która zdawała się istnym przeciwieństwem do tego kim byli teraz i gdzie byli. Taka wyśniona, wyidealizowana kobieta która ich przytuli i ukoi troski, ogrzeje, wycałuje no i oczywiście da się przelecieć. Scott widocznie nie był tutaj wyjątkiem.

- Dobra Scott, połącz mnie z Gerberem. - poleciła sierżant chuchając przy tym w dłonie albo wsadzając je pod pachy. Korzystała z okazji by rozchodzić kości i w ogóle rozgrzać się chodzeniem. I czekała aż Scott wyczaruje to połączenie. W międzyczasie sani dał znać, że chłopak co oberwał w pierś podczas rozpoznania właśnie zmarł. To już razem trzeci z tego pechowego patrolu. Wilson przytaknęła, przyjęła meldunek i się rozeszli. Nie było o czym rozmawiać. Normalnie rannych powinni wycofać na tyły, do terminala. Ale terminal był teraz we wrogich rękach. Można było zakląć i główkować jak tu wycofać tych co jeszcze byli ciepli.

---


- Musicie się utrzymać. Takie są rozkazy. Zorganizujemy atak na terminal i odbijemy go. - rozmowa przez radio nie zaczęła się zbyt pomyślnie. Nie było Gerbera. Oberwał odłamkiem i zabrali go do szpitala. Pewnie wróci za parę dni ale dla 4-go plutonu na wysuniętej pozycji to brzmiało jak czekanie do końca świata. No i zamiast ze swojakiem Wilson musiała gadać z jego zastępcą. Też kapitanem no jednak gdy był Gerber no to było wiadomo kto zarządza 7 IBEC. A ten drugi no dało się wyczuć, że to nie jest dowódca polowy z krwi i kości. Taki co potrafi dostosować się do chaotycznej sytuacji wojny. Nawet te wytyczne co im przekazywał to chyba nie był jego pomysł tylko pewnie kogoś ze sztabu.

- A kiedy będzie ten atak? -
sam atak dawał nadzieję. O ile by przeprowadzili go szybko i zakończył się sukcesem. Wydawało się, że tam w terminalu to jakiś roboci odpowiednik plutonu. Też blaszane wraki zaległy w śniegu przed terminalem i od rana się nie ruszały. A w środku pewnie też poniosły blaszaki straty. Więc jakby zorganizować szybki atak to może by się udało odbić terminal. Ale 4-ty pluton musiał odliczać każdą godzinę na tym mrozie. Niemniej Wilson była gotowa skoordynować działania swojego plutonu by wesprzeć to natarcie atakiem od ich strony. W końcu ważyły się losy całego plutonu. Wóz albo przewóz.


---


- Wilma, Scott cię wzywa. - zmęczony żołnierz odnalazł ich sierżant. Ciężko oddychał jak po ciężkim wysiłku. Ale walka czy bieganie w głębokim śniegu zawsze były ciężkim wysiłkiem. Wilson ponuro pokiwała głową i idąc po dnach lejów, czołgając się przez transzeje dotarła do wyłożonego od wewnątrz workami z piaskiem budynku. Ściany nadal chroniły przed odłamkami i bronią lekką. Nawet przed pociskami pośrednimi. Ale już karabinowe przebijały się przez ściany ale zwykle grzęzły właśnie w workach z piaskiem. Tylko półcalówki pruły budynek na wylot i wtedy często ściana z worków pruła się albo i waliła co przerabiali już nie wiadomo ile razy.

- No? Kiedy następny atak? - nie musiała pytać o wynik tego ataku. Zbyt długo walczyła na Froncie by na słuch rozpoznać odgłos rzednących wystrzałów. Walka się skończyła. A skoro terminal nadal był ponurą, milczącą bryłą i nie wychodził z niej nikt w przyjaznym mundurze jasne było, że roboty utrzymały swoją pozycję. Im udało się mocno przerzedzić posiłki. Druga fala czy tam drugi pluton jaki przybył w sukurs tej pierwszej. Dała zajęcie 4-temu plutonowi. Dali łupnia blaszakom. Do porannych wraków z pierwszej robociej grupy doszły nowe. Ale w efekcie 4-ty nie mógł wesprzeć ataku na terminal bezpośrednio. A gdy uporali się z tą druga falą to okazało się, ze gdzieś tam kilometr czy dwa dalej, w stronę rzeki, że tam walki też dogasają.

- Rano. Muszą ściągnąć rezerwy. - Plumber nie widział sensu jakoś owijać w bawełnę. Przez swoją funkcję łącznościowca często był posłańcem takich ponurych wieści. I niejako świadkiem różnych rozmów w eterze czy widział reakcję tych co byli obok na takie wieści.

- Nie wytrzymamy do rana. - Wilma zareagowała dość spokojnie. Na zimno. Wiedziała jak gra się w tą grę. Reszta ich kompanii i najbliżsi sąsiedzi na szybko zorganizowali kontratak własnymi siłami. Nie powiódł się. Więc wezwali wsparcie z zaplecza. Z sił batalionu i regimentu pod jaki podlegały Bękarty. No ale tamci musieli się oderwać od swoich zajęć, przybyć na pozycję, zorientować się co jest co, zająć pozycje wyjściowe do natarcia no a potem zaatakować. To wszystko zajmowało czas. W lecie o ile 4-tacy nie znaleźliby się pod zmasowanym atakiem robotów byłaby szansa, że utrzymają się do tego porannego szturmu. Ale nie teraz. Teraz do rana tutaj będzie pluton zamrożonych sopelków. Żaden roboci szturm nie był potrzebny by ich wykończyć. Zimowy step zrobi to za nich. Czarnoskóry łącznościowiec niemo pokiwał głową. Też zdawał sobie z tego sprawę. Jak chyba wszyscy tutaj.

- Pierdolę to. Spadamy stąd. - zdecydowała wreszcie po chwili milczenia. Była połowa dnia. Zaczynała się właśnie druga połowa. Niedługo krótki zimowy dzień zacznie się kończyć i przyjdzie długa, zimowa noc. Ta która ich wykończy.

- Bez rozkazu? - Plumber odważył się zapytać. Nie dostali rozkazu by się próbowali przebijać do swoich. Albo chociaż działać wedle własnego uznania. A wycofać się z pozycji bez rozkazu to taka trochę samowolka. Żałował,że nie ma tam po drugiej stronie Gerbera. Ich Gerbera. On na pewno by lepiej ogarniał ten pierdolnik tu i tam. Z nim inaczej by się rozmawiało. Na pewno by uznał, że cenniejszy jest pluton żywych doświadczonych saperów niż te pieprzone dziury w ziemi jakie od pół roku mieliła artyleria. Najpierw ich własna jak jeszcze rządziły tu roboty a teraz robotów odkąd zdobyli lotnisko, terminal i założyli tą wysuniętą pozycję do zabezpieczenia podejścia pod terminal. Przynajmniej od tej najbardziej oczywistej, zachodniej strony. Co miały za znaczenie te cholerne dziury w ziemi i śniegu skoro terminal jaki miały chronić wpadł w ręce wroga? Gerber napewno by to rozumiał. I ich nie zostawił. Nigdy nikogo nie zostawiał. Dlatego wierzyli mu i ufali. Dlatego byli gotowi pójść za nim w ogień. W mróz, deszcz, bagna, miny i ołów. Ale akurat teraz go nie było. I los w sprawie 4-go plutonu spoczywał w rękach kogoś innego. A ten postępował zgodnie z wojskową logiką i rutyną. Która nawet miała słuszność i ekonomię sił tyle, że dla 4-go plutonu oznaczało to zagładę. Tylko rozłożoną na kilka następnych godzin. Niemniej dalej byli żołnierzami i podlegali rozkazom i regulaminom. A te zabraniały opuszczać wyznaczonej pozycji bez rozkazu. Gdyby wszyscy łazili sobie wedle uznania byłby chaos a nie wojsko.

- Połącz mnie. - sierżant wpatrując się w niego niewidzącym głosem w końcu się zdecydowała. Scott miał rację. Lepiej było uzyskać zezwolenie na wycofanie się. Czy chociaż działanie wedle uznania. Może nawet jakieś wsparcie da się uzyskać? Nawet jakiś dywersyjny ostrzał od południa czy wschodu lotniska mógł zaabsorbować blaszaki i dać im zajęcie. Chociaż trochę się obawiała. Równie dobrze mogła usłyszeć rozkaz pozostania na miejscu i czekania na poranny atak.


---



- Chujowo. - właściwie to nie była pewna po co się tak wślepia w ten terminal. I własnymi oczami i przez lornetkę. Znała tu chyba każdy garb śniegu przykrywającego wrak samochodu, robota, kawałki rozstrzelanych artylerią budynków czy kretowisko lejów po wybuchach. Tylko wklęsłe a nie wypukłe to kretowisko. Ale ogólnie puste pole. Otwarta przestrzeń. Z tej strony bo to dawne pole i zdemolowane budynki a między terminalem a resztą miasta pasy startowe. Czyli też pusta przestrzeń. Dlatego pod koniec zimy tak trudno było zdobyć ten terminal. I chociaż okładała go wtedy swoja artyleria to atak pod lufy broni maszynowej i granatników, przez pasy min był tak krwawy i ciężki. Dlatego liczyli, że gdy go opanują to będzie to mocny bastion obrony. I teraz roboty by musiały przejść przez ten sam kocioł. I z początku tak było. Terminal obsadzała cała kompania a tuż po szturmie nawet dwie. Ale stopniowo siły były potrzebne gdzie indziej więc obsada terminala stopniała do pół kompani. Zwykle trzech plutonów z których jeden na zmianę obsadzał te wysuniętą pozycję. Tym razem wypadło na 4-taków.

- Nawet jak tych blaszaków wiele tam nie zostało. To sama zobacz. Jeden czy dwa karabiny maszynowe i mogą zatrzymać szturm każdego batalionu. - Rybka też widziała i wiedziała to samo. Jeden czy dwa ckm mogły skosić dowolną ilość szturmującej piechoty. Przynajmniej póki się nie zacięły i miały ammo. Ile robotom zostało ammo po porannych i południowych walkach tego nie wiedziały. Co się może stać to kapral Mazzi sama sprawdzała rano ze swoją drużyną. Sieczka. Wtedy jeszcze była szansa, że zajęte walką wewnątrz roboty przegapią ich wycieczkę. Ale nie przegapiły. A teraz nie miałyby innych celów niż atak 4-go plutonu. Jak właśnie odparły atak całej kompanii. Tylko od strony miasta. Ale jednak niewiele robotów z tej południowej fali dotarło do wnętrza to i pewnie niewiele z nich miało zapas ammo. A podczas walk nawet roboty musiały jej zużyć sporo.

- Obsadzili górę. Więc nawet w transzejach wystrzelają nas jak kaczki. - Wilson podała Lamii lornetkę by ta mogła sama ocenić sytuację. Na zbliżeniu rzeczywiście było widać obły kształt robociego Strzelca i nieruchomą lufę ckm. Z góry miał widok na całe przedpole. Także w głąb transzei jaką normalnie pokonywali drogę do lub z terminala. Transzeja sprawdzała się przyzwoicie chociaż przez większość trasy trzeba było się czołgać albo zasuwać na czworakach. Z tego samego powodu co z resztą okopów, zabrakło czasu nim zima zmroziła ziemię by wybudować głębsze przejścia. Ale póki wojak trzymał łeb przy ziemi to nadal miał spore szanse, że kwadrans czołgania i będzie na miejscu. Nawet roboty nie mogły dostrzec kogoś w leju czy transzei. Co najwyżej jakiś sporadyczny ostrzał z moździerzy czy granatników i jakiś pechowy wybuch tuż przy lub w transzei. No albo jak komuś puściły nerwy i wybiegł z okopu. Ale co innego widok z terminalu, zwłaszcza z górnych pięter. W głąb transzei też był. Co czyniło ją mocno dyskusyjną jako drogę podejścia pod budynek.

- Co powiedzieli w sztabie? - Rybka widziała przez szkła ten sam zniechęcający widok co i własnymi oczami. Szykował się szturm z gołą klatą na ckm. To się nie mogło udać. To było tak głupie jak regulamin przewiduje. Ale zostać też nie mogli. Już słabli. Będą operatywni jeszcze z godzinę, dwie, no może do zmroku. Musieli coś zrobić i to szybko. Zanim zimno wyssie z nich siły a potem życie.

- Że mamy się przebijać. - mruknęła Wilson wpatrzona w tą ponurą, częściowo zrujnowaną przez artylerię bryłę. Zastanawiała się jak to ma do cholery ugryźć.

- A dostaniemy jakieś wsparcie? - kapral była nieco zdziwiona czemu kumpela nie wspomniała o tym wcześniej. Ta jednak milczała. Rzuciła więc spojrzeniem na jej zamyślony profil zapatrzony w to cholerne lotnisko. I nie odpowiedziała. - A artyleria? Położą na nich ogień? - zapytała bo wyglądało jakby nie bardzo mieli co liczyć na wsparcie bratnich jednostek od strony miasta. No aż tak się nie dziwiła. Dopiero co odbili się od rzygających ołowiem ścian terminala to pewnie jeszcze lizali rany. Nawet by się zdziwiła jakby wojenna Fortuna się uśmiechnęła i w okolicy był jakiś dodatkowy oddział na tyle silny by zorganizować szturm na terminal. No ale artyleria mogła walić na żądanie. Odpowiedziała jej jednak cisza. Co ją mocno zaniepokoiła. Artyleria też nie? To kto? - Wilma a oni w ogóle wiedzą, że my będziemy się próbować przebić? - zapytała wprost powoli domyślając się jak odczytać milczenie przyjaciółki. Niesubordynacja. Może nawet złamanie rozkazu. Tego nie wiedziała. Ale widocznie rudzielec o nieco kręconych włosach mimo wszystko wolała coś zrobić niż zostać i zamarznąć.

- Znam inną drogę. Wezwij ludzi na zbiórkę. - Wilson odezwała się krótko wydając polecenie i kucnęła aby przejść dnem okopu w stronę tego postrzelanego, domu bez dachu jaki szumnie nazywali centrum dowodzenia tymi cholernymi dziurami.


---



- Słuchajcie, sprawa jest poważna. Nie mamy ciepła. Nie mamy czym i jak rozpalić ognia. Każdy kto tu zostanie do rana zamarznie. Dlatego zdecydowałam się przebić do terminalu. - gdy prawie dwa tuziny mundurowych zebrało się w resztkach rozstrzelanego budynku to zrobiło się dość ciasno. Aż dziwne było tyle ludzi na raz w jednym miejscu. Ryzykowne. W końcu jakby jakaś 155-ka tu walnęła albo nawet granat to by było po plutonie i jego zebraniu. Ale zdawali sobie sprawę z wyjątkowości sytuacji. Bo zansoiło się, że właśnie nadchodzi koniec tego plutonu. Taki czy inny.

- Sami? Rozstrzelają nas. - zauważył ponuro jeden z kaprali dowodzący inną niż Mazzi drużyną. Zapytał o coś co wszyscy zdawali sobie sprawę. Aż boleśnie za dobrze. Ponure pomruki na zarośniętych gębach potwierdziły te przypuszczenia. Czy domyślali się, że działają samopas czy nie nie było pewne. Na głos nikt o to nie pytał. A plan jaki przedstawiła sierżant dawał jakieś szanse powodzenia.

- Będzie ciasno. Nie bierzcie żadnych plecaków ani nic takiego. Miotacze ognia będziemy wlec za sobą. - sierżant zakończyła swoją ogólną część odprawy. I dała znać do rozejścia się. Zostali tylko dowódcy drużyn którym musiała przydzielić zadania aby ci z kolei mogli przekazać je swoim zespołom.


---



- No i? - siedzieli w kucki przy świeczkach i latarkach. Poza tym panowały tu absolutnie ciemności. Jak to zwykle w kanałach. Z początku nie chcieli uwierzyć, że Wilson mówi tak na poważnie jak pokazywała wejście do rury. Widocznie jedna z eksplozji ją odkryła z trzewi ziemi i rozpołowiła. A w świetle zimnego, zimowego popołudnia nie wyglądało to zbyt pociągająco. Ale Wilson twierdziła, że rura prowadzi do terminalu. Chociaż nawet jeśli tak było to by oznaczało z kilkaset metrów czołgania się tą cholerną rurą. Na oko, na powierzchni to mieli jakieś pół kilometra do terminala. No to i pod ziemią nie mogło być krócej. A rura była na słowo honoru większa niż przekrój poprzeczny człowieka. A jednak chociaż chyba wszyscy mieli wątpliwości to gdy alternatywą było zostać albo próbować na powierzchni to ostatecznie wszyscy przekonali się do tej ciemnej roury

Rura prowadziła nie wiadomo gdzie i jak długo. Czas i przestrzeń w tych lodowych ciemnościach przestawały mieć znaczenie. Gdyby nie zaufanie do czołgającej się na czele Wilson nie wiadomo kto by wytrwał. A tak mieli nadzieję, że ta na czele wie co robi, zna drogę i wyprowadzi ich z tej matni. No i pchała ich nadzieja, że dzięki temu przemknął się pod nosem robotów i wrócą do swoich. I tak dotarli do “tutaj”. Jakieś niewielkie rozszerzenie wielkości małej szopy. Teraz zapchane do granic niemożliwości przez wymęczonych i zmarzniętych żołnierzy. I pojawił się problem. Tutaj kończyła się trasa jaką znała sierżant. Drabinką na górę, do włazu wychodziło się w terminalu. Ale nie chcieli wychodzić w terminalu. Chcieli wrócić do swoich. Czyli iść dalej. Sierżant wysłała więc dwójkę zwiadowców by sprawdzili rurę jaka wiodła w obiecującym kierunku. Wreszcie wrocili. Brudni, zmarznięci i spoceni.

- Jest właz… Jest wyjście… Ale za blisko. Wyszlibyśmy na otwartej przestrzeni, może 200 metrów od terminalu. Wystrzelają nas. - jeden z nich zaczął raport mówiąc o częściowym sukcesie. Rura szła jak trzeba. Była przejezdna i w ogóle. I nawet wyjście na powierzchnię znaleźli. No ale za blisko terminalu. Do przebycia było drugie tyle by schronić się w pierwszych budynkach. No może komuś by się udało… Ale jakby jakieś 20 osób po kolei miało wychodzić po drabince do włazu a potem zasuwać do tych budynków no marne były szanse, że blaszaki to przegapią. A wystarczyłaby jedna czy dwie serie z broni maszynowej by zgotowały im to czego czołgając się przez tą rurę próbowali uniknąć. Może jednej czy dwóm osobom by się udało przemknąć. Ale nie całemu plutonowi.

- Jest jeszcze jeden. Dalej. Czyli bliżej miasta. Ale nie mogliśmy go ruszyć. Albo coś na nim leży, może nawet sam śnieg albo po prostu przymarzł. Bez palników tego nie ruszymy. A dalej rura jest zablokowana. Ziemia się osunęła czy co. Nie ma przejścia. - zwiadowca skończył swój raport przy świeczkach i latarkach. Część wymęczonych żołnierzy skorzystała z tej przerwy i zapadła w letarg. Ci co nie spali w większości zapadli w przymulony letarg. Niewielu zachowało na tyle siły woli aby zdawać sobie sprawę co oznacza taki raport. Ale nikt nie kwapił się powiedzieć tego na głos. Wilson na chwilę schowała brudną, rozpaloną gorączką twarz w równie brudnych dłoniach. Dłonie dla odmiany miała chłodne a nawet zimne. Więc to na nic? Tyle przeszli i teraz na koniec mają się dać wystrzelać tym cholernym blaszakom? Główkowała nad innym rozwiązaniem. A byli tak blisko! Poczuła na ramieniu czyjś dotyk. Dłoń. Lamia. Siedziała obok niej. I próbowała dodać jej otuchy. Pomogło. Chrzanić to! Właściwie to czuła przez zmarzniętą skórę jaka jest alternatywa.

- Nie mamy wyjścia. Musimy zaatakować terminal. - powiedziała w końcu podnosząc głowę i spoglądając na dowódców drużyn. I na te zmęczone twarze drzemiące lub wpatrujące się w nią lub gdzieś w przestrzeń.

- Sami? - po chwili wahania Roberts co był szefem 2-giej drużyny zapytał nieco z niedowierzaniem. Co prawda byli pod terminalem. Pokonali ten pas odkrytej przestrzeni co wydawał się najtrudniejszy do pokonania. No ale tak atakować terminal tym na wpół zamarzniętym plutonem…

- Scott, połącz mnie… - Wilson przyznała mu rację. Już i tak skrewili opuszczając bez rozkazu swoje stanowisko. A jak wrócą do swoich to i tak się wyda. Wolała na razie o tym nie myśleć co będzie jak już wrócą do swoich.

- Z kim? - kapral łączności zapytał sięgając po swoje plecakowe radio. Przez te kilkaset metrów czołgania się wlókł je na pasku za sobą. Co było cholernie upierdliwe i męczące. No ale widocznie znów był potrzebny. I jego radio. Więc gdy je włączał i ustawiał czekał na to z kim ma się spróbować połączyć. A sierżant naprawdę się zastanawiała z kim. 3-ka i 5-ka były ich zmiennikami w terminalu. Ich najbardziej dzisiaj przemieliło. Nie znała ich stanu obecnego poza tym by wiedzieć, że kto dał radę to wycofał się do miasta. Ona sama w zastępstwie dowodziła 4-ką więc miała rangę podobną do porucznika. Powinna więc skontaktować się z dowództwem swojej kompanii. Ale rozmawiała z nimi po południowym ataku. I wątpiła by pogłaskali ją po główce za ten niesubordynowany numer jaki właśnie odwalała. Wyżej? Batalion? Regiment? Dla nich byli tylko zagubionym na peryferiach plutonem bonusowej kompanii jaką można zatkać dziury we froncie. Znów, żałowała, że nie było Gerbera. Na pewno wszystko by potoczyło się inaczej gdyby “ich kapitan” był na miejscu i trzymał wszystko pod kontrolą. Wtedy uderzyłaby jak w dym do dowórztwa własnej kompanii.

- Połącz mnie z 1-ką. - zdecydowała w końcu. 1-ką dowodził porucznik Campbell. Gdyby miał dłuższy staż w ich kompanii to pewnie właśnie teraz on by zastępował Gerbera. Kumał czaczę. No ale póki co dowodził tylko swoim plutonem. Z wszystkich ludzi a nawet oficerów jacy przyszli jej do głowy uznała, że do niego ma największe zaufanie by zwrócić się o pomoc. Plumber chwilę majstrował zmarzniętymi palcami przy pokrętłach radia i po chwili uzyskał połączenie.

- Green 1 tu Green 4. Potrzebujemy waszego wsparcia. - zameldowała się kodem jaki obowiązywał na dzisiaj.

- Rozumiem cię Green 4. Czego oczekujesz? - porucznik zapytał jakby wyczuwał, że bratni pluton jest w potrzebie. A nawet nie mieli tam żadnego oficera. W zastępstwie porucznika dowodziła nimi ich sierżant. Ale mimo wszystko połączenie go nieco zaskoczyło. Dlaczego nie skontaktowała się z dowództwem kompanii?

- Możecie położyć ogień na terminal? Wszystko co macie. Przyduście ich. - siedząca w półmroku sierżant oparła się plecami o zimną, brudną ścianę kanału. Przymknęła oczy i kurczowo trzymała słuchawkę bojąc się nadchodzących słów.

- Dlaczego? - Cambell zrozumiał o co prosi sierżant z 4-ki. Ale nie rozumiał dlaczego. Jeszcze lizali rany po południowym ataku. Co to da jak z paruset metrów postrzelają w okna terminala? Po co? Przez dwa czy trzy oddechy wsłuchiwał się w trzaski eteru w słuchawce.

- Przebijamy się do was. Próbujemy. Jesteśmy pod terminalem. - Wilma kompletnie nie miała pomysłu co teraz powiedzieć. Czuła kompletną pustkę w głowie. Więc powiedziała to co musiała.

- Pod terminalem? Ale jak? Nic nie wiem o tej akcji. Z kim to było uzgadniane? - Cambell zmarszczył brwi wpatrując się pytająco w swojego łącznościowca. Przegapili jakąś wiadomość ze sztabu? I to o kolejnym ataku na terminal? Przecież miał być dopiero rano. To zmienili plany? I nikt mu nie powiedział?

- Z nikim. Przebijamy się. Jesteśmy pod terminalem. Potrzebujemy wsparcia. - Wilson wzruszyła ramionami chociaż rozmówca odległy o jakieś półtora kilometra dalej nie mógł tego zobaczyć. No i się wypruła. Właśnie przyznałą się oficerowi, że sabotowała rozkazy dowódzrwa i zrejterowała z wyznaczonej pozycji. Teraz ona wsłuchiwała się w dwa czy trzy oddechy w trzaski eteru w słuchawce. Porucznik w tym czasie spojrzał jeszcze raz na swojego łącznościowca i na migi kazał mu wezwać sierżanta.

- Rozumiem. Zrobimy co się da. Dajcie mi kwadrans. Bez odbioru. - nie do końca wiedział co tam przy tym terminalu albo pod się dzieje. Ale zorientował się, że ta Wilson postanowiła na własną rękę wyrwać swój pluton z okrążenia. Czyli reszta Bękartów Diabła musiała wesprzeć ich bratni pluton w tym diabelsko zbożnym dziele. Rozłączył się i nawet nie miał pojęcia jakie wrażenie zrobiły jego słowa na sierżant dowodzącej 4-ką.

- I co? - Lamia wyczuła nagłe ożywienie swojej kumpeli i siostry. Jakby miała dobre wieści. A wiedziała tylko, że rozmawiała z Campbellem z 1-ki ale nie wiedziała do końca jak poszło.

- Gadałam z Campbellem. Nie zostawią nas! Dadzą nam wsparcie! Będzie dzwonił za kwadrans! - zawołała nie mogąc powstrzymać radosnych emocji. Co prawda dalej byli w czarnej, zmarzniętej dupie. Ale wreszcie nie byli sami! Reszta Bękartów ich nie zostawi! Może i Gerbera teraz nie było ale jego duch nadal dominował wśród jednostek szturmowych.

- Połącz mnie z wszystkimi plutonami. Natychmiast. 4-ka się do nas przebija. Musimy dać im wsparcie. - porucznik 1-ki jak tylko się rozłączył wiedział, że ma wiele do zrobienia. I cholernie mało czasu. Ale wiadomość jaką przekazał zelektryzowała wszystkich w punkcie dowodzenia. 4-tacy się przebijają! A już postawili na nich kreskę. Każdy z plutonów rotacyjnie dyżurował w tych cholernych dziurach i na lotnisku. To zdawał sobie sprawę jak kiepskie mają szanse na przeżycia wystawieni od rana na mróz. Całe 24 h na zimowym stepie. Nawet jakby szturm poszedł jak po maśle to zanosiło się, że w dziurach znajdą tylko zamarznięte sopelki kolegów z 4-ki. Ale nie! Przebijali się! Wzięli sprawy w swoje ręce! To zmieniało postać rzeczy, skoro tak to bratnie plutony nie zamierzały bezczynnie się przyglądać.


---



No i już. Czas na gadanie się skończył. Czas było na działanie. Ostatnie kwadranse ściśnięci w niewielkiej klitce 4-cy a głównie sierżant i kaprale dowodzący drużynami spędzili na dyskusji między sobą i z porucznikiem Campbellem aby ustalić co i jak. Dobrze, że radio działało i mieli łączność! Ustalili, że 4-ka nie będzie próbować odbić terminalu. To był zbyt duży budynek na siły jednego plutonu. A i siły wroga były nieznane. Może tam po wcześniejszych walkach zostały 2 roboty na krzyż. Ale mogło być i 20. A stan psychofizyczny zamroczonych mrozem żołnierzy 4-ki zapowiadał, że nie stać ich na zbyt długi wysiłek. Dlatego postanowili się skoncentrować na odwrocie do swoich. Ale nawet wsparcie bratnich plutonów nie mogło powstrzymać roboty przed rozstrzelaniem idących przez głęboki śnieg 4-ków. Więc wymyślili coś innego.

- Są. Punktualni są skubańcy. - Roberts zaśmiał się cicho gdy usłyszeli pierwsze stłumione przez ziemię eksplozje. Artyleria. Ta której zażądał Campbells. Co prawda był tylko porucznikiem i nie miał takich priorytetów jak wyższe szarże. Niemniej coś w duchu dawnej armii amerykańskiej zostało do dzisiaj. I jak narobił rabanu, że już stało się i 4-ka i tak się będzie próbowała przebić to zelektryzowało chyba całe miasto okazując niesamowitą solidarność krępowaną jednak przez rozkazy i regulaminy. Dlatego chociaż uzyskał zezwolenie na wsparcie artylerii to dość krótkie. Artyleria nie miała szans skruszyć budynku tej wielkości który oparł się nie wiadomo ilu trafieniom w ciągu ostatnich tygodni i miesięcy. I chociaż każde zostawiło jakąś wyrwę czy szczerbę to jakoś nie chciał się zawalić. Więc mało prawdopodobne było aby coś się zmieniło po kilku kolejnych tąpnięciach. Dlatego artylerzyści walili pociskami dymnymi. Z takim dymem co zakłócał nowoczesną optoelektronikę. Walnęli po kilka sztuk a każde uderzenie 155-ki osypywało pył i zaschnięte błoto z sufitu improwizowanego schronienia 4-taków. Potem jeszcze trzeba było trochę poczekać aż dym nabierze pełni mocy rozchodząc się po okolicy by przesłonić sensory robotów.

- Dawaj. - 4-tacy stali ściśnięci pod drabinką. Odgłosy artyleryjskich grzmotów ucichły. Umówiony czas minął. Więc sierżant dała znak, że czas zaczynać. Walker co jako jedyny miał wyciszony pm skinął głową i zaczął wchodzić po drabince. Naparł barkiem na właz i ten odsunął się na bok. Wyjrzał ostrożnie i zobaczył podłogę niewielkiego pomieszczenia. Samo pomieszczenie było puste. W każdym razie z tych ciemności ani nic nie wyskoczyło na niego z metalowymi szponami ani nie odstrzeliło mu głowy. Więc szybko wyszedł na górę zwalniając miejsce dla pozostałych i zaczynając główną część operacji.

Sam dym chociaż mógł ograniczyć widoczność, nie tylko robotom, mógł ich nie powstrzymać przed ostrzelaniem plutonu jaki próbował wyrwać się z matni. Więc trzeba było czymś zająć te roboty. Walker prowadził grupkę szturmową co miała podłożyć ładunki wybuchowe. A te powinny zawalić to i tamto. Na tyle by zawalić coś pod robotami albo z robotami. Była szansa, że stworzy zamieszanie albo i pogrzebie te najbliższe blaszaki na tyle długo by ludzie mogli zniknąć w bordowym dymie pozostawionym przez artylerię.

Walker w końcu zatrzymał całą grupkę. Wyjrzał zza róg a tam schody. Wiedział o nich, wszyscy wiedzieli w końcu buszowali tu już drugi miesiąc. Ale na schodach dojrzał trzy pręty. Trochę przycięte przez górną kondygnację schodów ale wiedział co to jest. Rozpoznał to. Nogi robota. Trójnożnego. Pewnie Strzelca. Stał na środku półpiętra i pilnował góry i dołu schodów. Jeśli wyjdą poza róg to ich dostrzeże. Tak po prostu. Roboty tak miały. Nie spały ani nie były gapowate. Czasem była szansa na jakieś uszkodzenie, letarg na ładowanie czy jakieś zawirowania programu które kazały maszynie zachowywać się w niezrozumiały dla ludzi sposób czy po prostu zachować bierność. Ale w tym wypadku prawie na pewno jeśli Strzelec by ich wykrył to otworzyłby ogień i zaalarmował resztę.

- Chyba czas na subtelności się skończył. - powiedział dając znać idącym za nim kolegom znak, że czas narobić rabanu. Wilma zamieniła go na czujce i sama rzuciłą okiem. Po chwili zgodziła się z ekspertyzą zwiadowcy.

- Dajesz Rybka. Przypal skurwiela! - syknęła do szefowej niebieskiej drużyny. Rybka była jedną z tych nielicznych osób jakie poza Scottem wlokły coś za sobą przez te cholerne pół kilometra rury. Wlokła butlę miotacza. Bo nie było miejsca by nieść coś na plecach. Wydawało się to zbędnym bezsensowym balastem. Zwłaszcza w tej cholernej rurze. Ale teraz miotacz okazał się zbawieniem.

Kapral Mazzi wysunęła się na czoło. Tak jak i Walker i Wilma wyjrzała za róg. I tak jak oni dostrzegła te robocie nogi. Nie wahała się. Miotacz ze świstem puścił strugę pirożelu na schody. Mieszanka zapłonęła w zetknięciu z tlenem obecnym w powietrzu. Ochlapała schody i ściany płonąc ciemnym płomieniem. Od schodów momentalnie buchnęła jej w twarz fala gorąca. Wyszła o krok naprzód wychodząc zza zasłony narożnika by mieć lepszy widok w głąb klatki schodowej na jakiej stał robot. Widziała już nie tylko nogi i kawałek beczkowatego dołu ale i cały bok Strzelca. Ale jeszcze nie widziała jego lufy ani frontu kopułki z czujnikami. Czyli ta dość tępa maszyna nie mogła dostrzec jej. Puściła drugą strugę. Klejąca maź oblepiła widoczny bok kadłuba maszyny, podłogę i ściany wokół niego. Co się tam działo pod blaszaną kopułką nie wiedziała. Ale bijący żar dawał nadzieję, na oślepienie termowizji co wydawała się być głównym zmysłem robotów. Schowała się za narożnik a Wilma cisnęła na schody granat. Słychać było grzechot metalowego pojemnika i gdy obie były za rogiem nastąpiła eksplozja. Pierwsza w tej wznowionej walce. Metalowy strażnik trzasnął o ścianę i podłogę, płomienie lizały go coraz bardziej a ten wydawał się wyłączony z walki. Ale walka dopiero się rozpoczynała a efekt zaskoczenia właśnie ludziom się skończył.

- Dawać! Szybko zanim się ogarną! - już się nie kryjąc Wilma dała znać szturmowcom, że caś ruszać. Nie wiedzieli ile i gdzie natrafią na kolejne roboty ale było pewne, że trafią. A najlepiej było podłożyć ładunki zanim je spotkają.


---



Potem był bieg. Bieg przez bordowy termodym i ten czarny od ognia. Przez kurz walących się ścian i śmigające w powietrzu odłamki. Przez zimny, głęboki śnieg i tkwiące pod nim niewidoczne przeszkody przez jakie się przewracali. Ten śnieg właśnie wzbijał się fontannami w powietrze gdy trzepały go serie broni maszynowej słane przez robocie lufy z budynku terminala. Nie zawsze trafiały tylko w śnieg, wraki i ruiny. Nie wszystkim 4-kom udało się dotrzeć do własnych linii. Część padła. Jak choćby Walker jaki pobiegł z ładunkiem wysadzić schody by odciąć robotom najkrótszą drogę pościgu. Schody wysadził. Ale zapłacił za to cenę najwyższą. Albo Roberts. Szef czerwonych na bliźniaczym stanowisku co Lamia. Już prawie dobiegł. Zatrzymał się za jakimś wrakiem by ze swojego M 249 osłaniać odwrót reszty. Przez ten dym strzelał tylko mniej więcej w stronę bryły terminala licząc, że może trafi jakiegoś blaszaka albo chociaż skalkulują, że bezpieczniej będzie zmienić stanowisko co da uciekającym trochę czasu. Albo chociaż odciągnie ich uwagę od reszty. Miał rację. Odciągnął. Trzy kule trafił go w pierś, ramię i bark rozpruwając je jak lakę. Upadł brocząc krwią która w tym mrozie nawet z tak obfitych ran zastygała w parę chwil. I zaraz potem umarł. Część zginęła podczas walk w terminalu. Część podczas tego żałosnego pseudo biegu ku najbliższym budynkom. Gnani nadzieją błysków ognia osłonowego z bratnich plutonów jakie próbowały ich osłonić. Brnęli przez ten śnieg i padali. Podnosili się, ktoś ich podnosił i znów padali. Z wysiłku, z potknięcia się o niewidzialne przeszkody, od rozgrzanego ołowiu i odłamków. Część już potem. Od ran albo z wychłodzenia które chociaż z opóźnieniem ale jednak dosięgło najsłabsze ofiary. Ale mimo to i tak z połowa 4-taków wróciła do swoich. A wszystkie Bękarty wiedziały, że gdyby zostali i czekali na poranny szturm to pewnie nie wróciłby nikt.


---


*Strzelcy - jeden z podstawowych typów robotów bojowych Molocha. Baryłkowate kopułki na 3 nogach wielkości człowieka. Główną bronią jest zamontowany ckm.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline