Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-11-2020, 09:54   #236
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Fargo; wiosna



- Właściwie to życie jak w Madrycie. Jak w plakacie werbunkowym. Złote Słońce - jest. Błękitne niebo - jest. Czysta woda i złota plaża… - po kolei odliczała na palcach zalety tego miejsca. Odhaczyła już sobie dwa przy pierwszych dwóch punktach. Z tymi nie miała kłopotów. Akurat trafił się ładny, wiosenny dzień. Aż dziwne na tak wczesną wiosnę. W sam raz. By tu zostać. I podziwiać widoki. Ale przy trzecim punkcie i palcu trochę się zawahała. Właściwie to woda tu była. Całkiem spore. A nawet jezioro. I plaża. Tej wody było nawet jak na jej gust ciut za dużo. Nie raczyła grzecznie zostać w dawnym korycie. Czy jak to tam się mówiło na to coś w czym leżały cywilizowane jeziora. No nie. Woda przybrała i wyszła z brzegów. A może to przez te wiosenne roztopy? Śniegi i lody puszczały. Nawet zdarzały się takie dni jak dzisiaj. Ładne i słoneczne. Nieśmiała i subtelna aluzja do prawie pustynnego żaru jaki tu przyjdzie za kilka miesięcy w lecie. Słyszała kiedyś jak Gerber mówił, że tutaj nie ma normalnej pogody. W zimie jakaś kanadyjska czy syberyjska zima. W lecie upał zmieniał ten kraj w półpustynię. A na wiosnę i zimę rządziły deszcze, woda i błoto. Może kapitan trochę przesadzał. Ale nie bardzo. No a teraz mieli wiosnę. Śniegi już raczej stopniały, lód puścił no to i wody było od cholery.

- Miały być zalety. Więc niech będzie, że jest. Dam pół punkta to się złożycie na trzeci punkt. - uznała w końcu, że w obecnej sytuacji właściwie nie wypada być wybrednym. Woda a nawet jezioro tu było. Nawet teraz siedząc na drugim piętrze, w dawnym pokoju hotelowym czuła wilgotny zapach. Trochę jak od jeziora. Trochę jak z bagna. Podobno było tu gdzieś niezłe miejsce. Niezła plaża. Tak mówili ci jakich przyjechali zluzować. Ci co byli tu dłużej. Przezimowali. I byli od końcówki lata. Zluzowali ich by tamci mogli pojechać na tyły i odpocząć. Taka sąsiedzka rotacja. Właściwie z Fargo do Small Detroit nie było tak daleko. Jakieś 2 godziny jazdy samochodem. Trochę więcej jak się jechało całą kolumną. W pewnym sensie były to lustrzane posterunki. Tylko w Fargo front był zwrócony na zachód i pilnował stalową krainę robotów ciągnącą się przez pół kontynentu aż do Pacyfiku. No a w Small Detroit był zwrócony na wschód i pilnowali by 2-gi* nie odwalił jakiegoś numeru. No i właśnie odwalił.

- Miało być o zaletach. - cicho skarciła samą siebie. Siedziała na jakiejś komodzie ustawionej przy ścianie. A na niej umościła sobie całkiem wygodne stanowisko z koców i poduszek. Jakoś się ostały w tym hotelu. Opierała się skronią o chłodną ścianę z brudną i podrapaną tapetą. Tuż przy oknie nawet jakaś przestrzelina była. Nie była tak naiwna by się wychylać z okna. Albo choćby pokazać cel wielkości popiersie w oknie. Ale już tak patrzeć w głąb ulicy pod ostrym kątem tuż przy ścianie mogła. O ile blaszaki nie nauczą się wykrywać ludzi przez ściany to miały dość małą szansę ją wykryć. To po namyśle też uznała za zaletę. Ale jak tak obracała ją w myślach to wydała jej się dość uniwersalna i nie należąca do specyfiki zalet tego miejsca. Postanowiła zostawić ją sobie na później. Jakby zabrakło jej punktów to może ten przeważy szalę.

- No to niezłe tu mają łóżka. - pokiwała głową spoglądając na wnętrze pokoju i dawne łóżko. Wiedziała, że materac zajeżdża wilgocią. Zdążyła sprawdzić gdy rzucała się szczupakiem pod łóżko gdy na dole jakiś blaszak wycelował w to okno. A ciężkie pociski rozpruły drewno, sufit i ściany. Tynk, kawałki cegieł, kabli, lamp, pył i kurz odrywały się deszczem zasypując podłogę, na wpół przegniły dywan, zdeptane pety i łuski, podziurawiony hełm i zapomniany zasobnik po amunicji robiący za nocnik. Krzyczała. Ale ludzki krzyk zniknął w jazgocie działek jakie pruły front hotelu. Hotel krwawił tak samo jak dotychczasowi obrońcy. Krwawił odłamkami cegieł i tynku, którymi zasypywał pokój, łóżko i materac. Ale nie ją. Jej się udało. Nawet ją nie drasnęło. A jakoś na wpół świadomie zarejestrowała w tym chaosie przegniły zapach z tego materaca. To było… Wczoraj. Chyba. Chyba wczoraj. Nie spała już tak dawno, że te dni i noce, wieczory i poranki zaczęły jej się zlewać.

- Weź pervitin. - myśli o śnie i spaniu przywołały jej ten żarcik ich kapitana. Gerber miał ciekawy zwyczaj dostrzegania analogii które chyba tylko on dostrzegał. Pół grzyba z ty Gerberem właśnie. Jak miał taki nóż od takiej firmy no to jeszcze dość czytelne było. Ale pervitin? Nikt chyba nie załapał dowcipu dlaczego tak mówił na te cuksy. Miały specyficzny smak. Ale działały. Pomagały zachować czujność, likwidowały zmęczenie i znużenie. Zmniejszały uczucie gorąca czy chłody, gasiły głód i łaknienie. Dla kogoś kto musi być w ciągłym czuwaniu same zalety. A ona musiała. I dalej nie miała pojęcia czemu ich dowódca nazywał te cuksy pervitynem. I dlaczego uważał to za zabawne. Grunt, że działały. Ale nawet jak próbowała się przekonać, że powinna się położyć i zasnąć, nawet się położyła. To nie dała rady. Leżała nieruchomo wsłuchana w odgłosy nocy. Metaliczne dźwięki, odgłos spalinowych silników, jakichś mechanizmów. Czasem klekot mechanicznych odnóży. Czasem strzały. Ale daleko. Za daleko. Za daleko by mieć nadzieję. Więc wstała. Dała sobie spokój z próbami zaśnięcia. Właściwie nie miała pojęcia ile te cuksy będą ją trzymać na chodzie. Ale na razie miała ich od cholery. Racjonalna część umysłu podpowiadała skutki uboczne. Wycieńczenie, odwodnienie i tak dalej. Ale jakoś nie potrafiła się tym w tej chwili przejmować. Wróciła na swój posterunek przy oknie.

- O właśnie. Posterunek. Czyli tradycja. To też chyba można uznać za zaletę. - ochoczo pokiwała głową dodając czwarty palec. Bo tak było! Nomen omen na parterze naprawdę było biuro werbunkowe do USMC. Znaczy kiedyś nie teraz. Ale i teraz zachowały się zdjęcia, plakaty… I sztandar. Zerknęła na rozwalone drzwi prowadzące na korytarz. Korytarz prowadził na klatkę schodową. A jak się weszło na górę to był boczny korytarz. A tam wyjście na dach. Na samym dachu był maszt. A na tym maszcie powiewał ten sztandar. Prawdziwy, oryginalny sztandar prawdziwej, oryginalnej piechoty morskiej. Prawdziwej, amerykańskiej piechoty morskiej. Tej która na dole miała kiedyś swój punkt werbunkowy. I która zostawiła tam ten sztandar. Może dlatego ktoś kiedyś zdecydował się zostawić go na miejscu a tutaj urządzić sztab. A gdy front się przesunął i hotel zrobił się zbyt blisko pozycji frontowych przygotowano go do obrony. Worki z piaskiem, stanowiska ciężkiej broni, transzeje, dookoła, zapory przed frontem i na głównej drodze i, zasieki z drutów i tak dalej. Tak to było gdy Bękarty przejmowały tą pozycję. Ale sztandar został. Został i powiewał. Nie był już taki czysty i ładny jak na zdjęciu w gablotach na dole. Ale był.





- No tak, to tradycja ważna rzecz. Dam za to jeden punkt. - powiedziała cicho sama do siebie wracając spojrzeniem do tego co w ten słoneczny dzień działo się za oknem. Na razie niewiele. Ten dzień po prawdzie to też trochę na wyrost. Właściwie dopiero świtało. Ale ładnie. Cicho. Miła dla oka i ucha szarówka. Zastanawiała się czy jeszcze poczekać trochę czy już ruszać. Zazwyczaj chodziła w tą porę. Na styku nocy i dnia. Tradycja okopowa głosiła, że wówczas maszyny są “zmęczone”. W sensie, że te co działały całą noc mają już energię na wyczerpaniu, jak który działa na energię słoneczną to właśnie wystawia swoje panele no a te dzienne jeszcze nie zaczęły pracy na pełny etat. Właściwie nie była pewna skąd się bierze ta wiara. Przesąd okopowy? W końcu trzeba było w coś wierzyć w tych opopach. Niby jak blaszak był aktywny to nie spał, nie zagapiał się ani nic. Tylko walił z czego tam miał do człowieka jak tylko go zobaczył. Nawet jeśli nigdy wcześniej nie widział człowieka. Albo podnosił alarm. Czy co tam. No ale trzeba było w coś wierzyć. A ona musiała uzupełnić zapasy.

- Ale trochę sąsiedztwo nie takie jak trzeba. Przydaliby się jacyś dobrze opaleni chłopcy na tą plażę. I jakieś kociaki. Im zawsze jest mało kociaków. - szepnęła i z tego bezsennego zmęczenia na chwilę myśli jej się splątały. Myśl o “opalonych chłopcach” niechcący wywołała mniej abstrakcyjne skojarzenia. Walczyła chwilę ze sobą i własnymi wspomnieniami. Ale nie dała rady się oprzeć. Mimo woli wzrok powędrował jej na budynek po drugiej strnie ulicy. Oba świetnie go flankowały. I główną drogę jaka biegła między nimi. Przez całe miasto. A potem na zachód. Aż do Fargo. I dalej. Ale każdy kto chciał przejechać tą trasą musiał przejechać pomiędzy tymi budynkami. Dlatego uznano je za strategicznie ważne. Kluczowe. Główna pozycja zaporowa w Small Detroit. Nawet nie miała pojęcia skąd ta głupia nazwa. Czy to jakaś nazwa kodowa tego miasta, naprawdę tak się kiedyś to nazywało czy znów wojacy nazwali tak to po swojemu. Grunt, że skoro to miała być główna pozycja obronna to uznano, że w sam raz zadanie dla saperów szturmowych z doświadczeniem frontowym i w walkach miejskich. Idealni chłopcy do tej roboty. Opaleni chłopcy…

Wzrok powędrował jej do budynku po drugiej stronie drogi. Do rozwalonych i opalonych ścian. Do osmolonych piwnic. Tam byli. Jej opaleni chłopcy. Struga z miotacza Plujki wypaliła ich do kości. Razem z bronią, amunicją. Nieśmiertelnikami. Żywi i martwi, cali i poszatkowani, przestraszeni i zdeterinowani. Ogień wypalił ich wszystkich jednakowo. Artyleria przemieliła ciała razem z ruinami. Była tam później. Nie wierzyła, że ktoś przeżył. Ale nie mogła nie pójść. Przekonać się na własne oczy. Jak żar jeszcze bił od rozgrzanych ruin. Dopalały się jeszcze tu i tam, wciąż w oczy szczypał ją gryzący dym, wysuszał gardło i nozdrza. Ale i tak najgorszy był smród spalenizny. Spalonego mięsa. Zwłaszcza gdy wiedziało się co to za mięso. Jak parę godzin wcześniej stało się z nimi, rozmawiało i przeklinało. Gdy jeszcze byli 4-ym plutonem saperów. Plutonem przeciwpancernym.

- No. Chyba czas na spacer mała. - czarnowłosa otarła brud z czoła. Właściwie to go rozmazała. Ale nie było to istotne. Cisza i spokój. Przesąd czy nie. Potrzebowała tego. Potrzebowała broni. Głównej broni 4-go plutonu przeciw celom zmechanizowanym. Bo chociaż była to broń potężna to kończyła się niepokojąco szybko. Albo po prostu miała za dużo celów. Prychnęła cicho sama do siebie poprawiając włosy i zakładając hełm. Dopinała go idąc przez korytarz. Zatrzymała się na schodach ostrożnie wyglądając na dolną kondygnację. Ale nic nie zobaczyła ani nie usłyszała. Dobrze. Okienko na działanie miała dość wąskie. Musiała się streszczać.

Złapała za leżący na stole automat. ~ I punkt piąty. Wszystko moje. Wszystko jest dla mnie. ~ pomyślała już nie odzywając się na głos gdy szybko schodziła po zagruzowanych schodach. Ominęła barykadę z krzeseł i biurek zza jakiej można było ostrzeliwać główne wejście do hotelu. Ale blaszaki musiały wejść do środka by móc strzelać do kogoś za barykadą. Co potwierdzał rozwalony na podłodze Borys***. Ten roboci ckm-ista mógł sporo napsuć krwi zanim się go nie unieszkodliwiło. No chyba, że zaliczył bezpośrednie trafienie z broni przeciwpancernej. Jak właśnie miała okazję przetestować na tym tutaj… chyba wczoraj? Może przedwczoraj? No w każdym razie oberwał. Teraz mogła minąć jego rozpruty, wypalony i już od dawna zimny wrak i wyjrzeć na zewnątrz z poziomu ulicy. Zaczynały się schody.

Tak, to była chyba jakaś zaleta. Jeśli się zostało ostatnim żywym z całego plutonu. Można było się bawić zabawkami jakie przydzielano całemu plutonowi. Bez żadnych limitów czy nadzoru. Bez rozkazów. Z dowolnym wybieraniem sobie celów i priorytetów. Na przykład mogła się teraz skracać przez te mokre i ciche transzeje i leje z lekkim automatem. Zamiast ze standardowym karabinkiem. Mocniejszy był ale teraz tylko by jej przeszkadzał. A wiedziała, że będzie potrzebować całego możliwego miejsca i sił na te zabawki. Więc każdy zbędny kilogram jej przeszkadzał. A zabrała ze sobą torbę na kije golfowe. Ostatnio się sprawdziła nieźle. Przeczołgała się obok wypalonego wraku ciężarówki. To chyba nikt od nich. Oberwali od granatu czy innego wybuchu. Rozerwało ich. Rozerwani chłopcy. Spalili się potem. Jak się zajarała ta ciężarówka. Tu znalazła pierwszą zabaweczkę. Wczoraj. Albo przed. No na początku. Ale te najbliższe miejsca już sprawdziła. Teraz musiała przemykać się coraz dalej. Co zabierało coraz więcej czasu. I na szukanie. I na powrót. Tym bardziej nie chciała dźwigać ze sobą jakiejś szturmowej sztaby żelastwa.

Przemykała się przez cmentarz. Przez pobojowisko. Przez zbiorową mogiłę. Kilkaset metrów dalej był grobowiec 1-ej linii. Tamtych aż tak nie zdążyli poznać. Ale ci tutaj… Tutaj była zbiorowa mogła Bękartów. Głównie z 4-go plutonu. Mieli stanowić główne wsparcie dla 1-ej linii. Bękarty miały stanowić ekwiwalent ciężkiej kompani wsparcia. I cholera. Naprawdę dostali niezły sprzęt. Ckm-y uszykowane by z góry siać ponad pierwszą linią w głąb przedpola. A półcalówki to mogły nawet pruć po wykrytych celach po blaszakowej stronie. Do tego moździerze. Lekkie 60-ki i średnie 81-ki. Solidny, nieśmiertelny sprzęt, osobista artyleria piechurów niezależna od artylerii jaka była gdzieś tam kilometry na tyłach. A tu można było siać do tego co widzą własne oczy. Albo oczy tych z 1-ej linii. Nawet mieli ze dwa automatyczne granatniki. Ale główną broń 4-ej kompanii było to. Jednak dobrze pamiętała, że wczoraj widziała tutaj jeszcze nienaruszone stanowisko. Gdy odsunęła rozwalone drzwi jakie je przykrywały zobaczyła je na własne oczy.





M 72 LAW. Dawniej już dość leciwa zabawka. Raczej nie przystająca do zwalczania nowoczesnych czołgów. Ale nadal skuteczna w zwalczaniu punktów umocnionych czy lżejszych pojazdów. W dzisiejszych czasach prawdziwy skarb dla frontowców. Bo zdecydowana większość robotów zdecydowanie wagowo zaliczała się do odpowiednika “lżejszych pojazdów”. Albo punktów umocnionych. Zwłaszcza w mieście bo rakieta z wyrzutni nie mogła się równać zasięgiem choćby z karabinkami. Nie mówiąc o broni ciężkiej w jaką były wyposażone niektóre roboty. Jak choćby te cholerne Borysy. Ale w mieście było sporo okazji do skrócenia dystansu. A jedno trafienie zwykle starczało by rozpruć blaszaka dokumentnie.

Stęknęła. Może i jeden LAW nie był aż tak ciężki. Nie dla wojaka przywykłego do dźwigania całego szturmowego szpeja na sobie. Ale do cholery cała golfowa torba 72-ek no to już jednak było co dźwigać. Nawet ten automat co lekki w porównaniu do szturmówki to wydawał się teraz zawadzać. Ale wlokła tą torbę na swoich plecach. Znów czołgając się z powrotem. Ciężka. Musiała się zatrzymać by złapać oddech. Znów widziała tą główną ulicę miasteczka. Mimowolnie spojrzała na wschód. Tam gdzie był front. Kilka dni temu. Tam była 1-a linia jaką mieli wspierać. Właśnie gdzieś stąd. Wydawało się, że wszystko idzie zgodnie z planem. Że są przygotowani. Odeprą ewentualną zaczepkę blaszaków tak jak tyle razy wcześniej. Jak ci poprzednicy jakich zastąpili. Albo jak sami to robili w Fargo. Albo gdzie indziej.

~ Ale kurwa nie… ~ no nie. Nie na to co przyszło parę dni temu. Chyba ze dwa. Albo trzy. Poradzili sobie z atakiem. Odparli go. Jak tyle wcześniejszych. Było trochę gorąco. Kilka Łowców nawet przeskoczyło ponad okopami pierwszej linii i pruło tą główną ulicą. Ale nie stanowiły żadnego wyzwania dla ckm-ów i półcalówek frontowych weteranów. Najdalszy dotarł może na setkę kroków od ich najbliższej pozycji. Nawet teraz widziała jego poszatowaną przez półcalówkę owadzie cielsko wielkości może motocykla. I tyle.

A może z godzinę później okazało się, że to było rozpoznanie walką. I na Small Detroit walnął stalowy młot. Żaden atak sondujący. Tylko pełnowymiarowy atak. Z artylerią jaka mieliła nie tylko okopy ale i wykryte stanowiska broni wsparcia. Z ruchomymi bombami prującymi na kołach i detonującymi u celu. Thinboy’ami siekającymi żywe ciało zmieniając je we wrzeszczący keczup. Z miotaczami ognia wypalającymi bunkry i okopy wraz z przerażoną zawartością. Atak był tak potężny, że minął 1-ą wciąż ogłuszoną nawałą artyleryjską linię jakby jej nie było. I pruł dalej główną drogą. Wprost pomiędzy główną pozycję obronną obsadzoną przez 4-ty pluton przeciwpancerny. Ci chociaż też ogłuszeni ogromem ataku byli frontowymi weteranami. Znali się na swojej robocie. Mieli za sobą doświadczenie, sprzęt i wyszkolenie. Także wolę walki i determinację. Przyjęli na siebie główny impet natarcia. Efekt tego starcia wciąż był widoczny gołym okiem. Wrak plujki rozerwany rakietą z LAW. Szturmowiec rozpruty przez półcalówki. Dwa Borysy ostrzelane i unieruchomione przez moździerze i dobite przez butelki zapalające. Tak było już tak blisko by rzucać z okien granaty i butelki. Potem jeszcze bliżej. W korytarzach, kuchniach i pokojach. Pojedynek na wystrzeliwaną stal i ołów. I jeszcze wyżej. Impet uderzenia był zbyt duży. 4-cy się cofali. Na pierwsze piętro. Na drugie. Cofali się a potem skakali przez dziury wybite w podłogach i ścianach. Pojawiali się tam gdzie już roboty zdobyły teren. Walczyli. Walczyli desperacko i zażarcie. W końcu na bagnety, saperki, granaty i pistolety. Czoło robociego szturmu już dawno runęło w głąb miasta. Gdy na piętrach hotelu wciąż tryskała gorąca krew i rozgrzany olej, gdy zaczerwieonione oczy patrzyły w beznamiętne sensory, gdy stal zderzała się ze stalą a ołów rozpruwał żywe i metalowe cielska. Aż do końca. Aż do ostatniego pokoju, korytarza i żołnierza.

Do tej pory nie była pewna jakim cudem przeżyła. Chyba ją zamroczyło po którymś wybuchu. Gdy się obudziła była nadal trochę ogłuszona. Gwizdało jej w uszach. Była osmolona. Spaliło jej brwi nad lewym okiem. Potem widziała się w lustrze. No chyba z tą całą krwią, brudem, kurzem i pyłem na twarzy to chyba nie wygrałaby tytułu dziewczyny miesiąca. Czy coś.

~ Właściwie to też zaleta. Jestem teraz najładniejszą dziewczyną w mieście. ~ myśl była tak nagła i absurdalna, że aż się uśmiechnęła. Pokręciła głową na te swoje nieme wygłupy, poprawiła pasek torby do na kije do golfa i wznowiła czołganie się dnem okopu. To chyba było jednak 3 dni temu. Od tamtej pory prowadziła swoją osobistą wojnę samotnie. Z początku bez większego zastanowienia. Taki ciąg dalszy tego co robiła wcześniej z resztą oddziału. A potem… A potem jakoś to samo poszło. Kitranie się tu i tam. Zmiana pozycji. Strzał tam i tu. Z tej broni lub innej. Granat czy butelka zapalająca jak było bliżej. Te LAW trochę ich miała. Ale niestety były jednorazowe. I trzymała je na specjalne cele. Takie jak ten transporter jaki mijała. Nie była do końca pewna co to było. Pewnie jakiś roboci BWP. Tak sądząc po wielkości. W każdym radzie rakieta z M 72 ślicznie go rozpruła. A potem sie zajarał. Bronił się. Ział ogniem z działka i ckm-ów. Nie miał żywej załogi to nawet jak się jarał próbował się wycofać. Ten drugi z jakim jechał dawał mu osłonę. Nie dali jej okazję na kolejny strzał. Ale mogła rzucać granaty i butelki. Któreś musiały trafić albo coś tam mu wybuchło czy zjarało się wystarczająco. Bo jego wrak do tej pory tu stał. Rozprute i wypalone pudło.

No ale osłona zajęła się nią. Słyszała ich silniki i odnóża jak próbują ją odnaleźć i zlikwidować zagrożenie. Granat i kolejny. Trzeci rzuciła już na oślep widząc co się kroi. Zdążyła odbiec kilka kroków gdy klatkę schodową zalała struga napalmu. Aż żar uderzył ją w plecy nawet z tej odległości. Zdążyła złapać za karabin. FN FAL. Bardzo solidna broń na bardzo solidny karabin. Nie miała pojęcia kto ją miał wcześniej. Co prawda lwi pazur pokazywał na znacznie większych odległościach niż na długość korytarza. Ale potrzebowała siły ognia. Zdążyła zobaczyć co tam jest na dole. Owadzia konstrukcja na kilku nogach. Jej krótkie przypiekanie wiele nie robiło. I radziła sobie ze schodami co nie dla wszystkich blaszaków było takie oczywiste. Słyszała jak skacze po tych schodach. Jak zderza się na chwilę z tą barykadą z biurka i worków. Półpiętro. I jest!

Strzeliła ledwo płonąca machina wyskoczyła na oś korytarza. Poczuła odrzut broni i huk pocisku karabinowego. Metaliczne zderzenie pocisku z celem. Stwór zachwiał się ale jednocześnie jakby dzięki temu ją zlokalizował. Odwrócił się w jej stronę i poczuła jak wali jej serce. Był taki szybki! I straszny! Chociaż dymił i się jarał tu i tam, chociaż zaliczył bezpośrednie trafienie na metalową klatę mocnym, karabinowym pociskiem wcale go to nie ruszało. Dalej pruł przez ten korytarz by ją rozpruć!

Kolejny strzał. Pudło! Kurwa! Pociągnęła za spust raz za razem mając nadzieję, że któryś go trafi. Coś tam zderzyło ale skubaniec pruł na nią dalej. Kurwa!! Nie miała czasu, skoczyła w bok do jakiegoś pokoju. Śmignął obok niej dalej. Tym razem prędkość zadziałała przeciwko niemu i zwyczajnie nie zdążył ani wyhamować ani skręcić za nią. I poleciał w głąb korytarza. Była szybsza. Wychyliła się ponownie uniosła ciężki karabin i oddała strzał. Kolejne szybkie strzały. Metalowy bydlak hamował, dziurkowany energią kinetyczną ołowiu metal pykał, serwomotory piszczały opętańczo, metalowe odnóża trzeszczały próbując zmienić kierunek ruchu. Ale maszyna zaczęła tryskać hydrauliką czy olejem. Pojawiły się jakieś iskry. Zatrzymał się. Odwrócił.

- Kurwa! Zdechnij wreszcie! - nie była już teraz nawet pewna czy naprawdę wtedy tak na niego wrzasnęła czy tylko to jej zestresowany umysł tak się modlił. A metalowy bydlak wznowił atak. Chwiał się już i trzeszczał jakby zaraz miał runąć. Ale nie runął. Człapał w kierunku strzelca wciąż gotów go rozszarpać. Nie miała pojęcia ile władowała w niego kul a ile poszło gdzieś dalej. Wiedziała, że w końcu usłyszała metaliczny, suchy trzask pustego maga. No tak. To nie M 16 z mniejszymi ale 30-ma nabojami. Cofnęła się do pokoju i zorientowała się, że to kibel. Jeden z niewielu pomieszczeń które zostawiono w spokoju nie przekuwając żadnych otworów. Pułapka! Odwróciła się do drzwi widząc już metalową poczwarę jaka w nich stanęła. Bez namysłu sięgnęła po pistolet i otworzyłą ogień. Strzelała raz za razem. Aż też wypstrykała cały mag. Nawet gdy potwór upadł już na podłogę i już tylko sypał iskrami i dymił.

Potem były inne. Ale te już nie były tak sprytne i mocne jak ten Ciężki Łowca. Dało je się przechytrzyć. Czasem nie umiały sobie poradzić ze zwyczajnie zamkniętymi drzwiami. Dało się im spuścić na blaszane łby butelki czy granaty przez wybite otwory. Albo ostrzelać z góry czy dołu schodów. Ale musiała wciąż być w ruchu. Zmieniać pozycję. Biegać w górę i w dół. I w poprzek. Wspinać się, skakać, zeskakiwać, przeskakiwać. W zwykłym budynku pewnie by ją w końcu zapędzili w kozi róg i zrobili porządek. No ale jak go zamieniono w istny labirynt przejść, połączeń, jak zdążyła się go nauczyć, jak prawie w każdym pomieszczeniu leżała jakaś broń, butelki czy granaty to w końcu je wybiła co do jednego. Tak samo jak blaszaki wybiły cały jej pluton. I jakoś tak to szło. Ten chyba trzeci dzień się zaczynał. Ciekawe czy znów dotrwa do zmroku.

---


- O. Słyszycie? Znowu. To samo co wcześniej. Mówiłem wam. - Clark uniósł do góry palec gdy nagle usłyszał ten specyficzny dźwięk. Wcześniej był tylko z Thomasem i porucznik przyjął to do wiadomości ale, ze nic więcej właściwie w tym temacie nie mieli do zameldowania to i jakoś na tym się skończyło. Ale teraz usłyszał ten dźwięk ponownie. I tym razem nie byli na patrolu we dwóch tylko z resztą plutonu. Sierżant spojrzał na ulicę i budynki skąd dochodził ten dźwięk. Pyknięcie. Jak od wytłumionego przez odległość i budynki strzału. Potem taki krótki syczący dźwięk. No i eksplozja. Najbardziej słyszalna.

- Jakby rakieta… - sierżant nieco poruszył do góry i znów na dół swoim hełmem próbując zidentyfikować ten dźwięk. Właściwie to był prawie pewien, że to rakieta. Nie o to chodziło. Chodziło o okoliczności. I konsekwencje. To by było…

- Jakby LAW. Albo coś takiego. - Thomas też nieco uniósł głowę by wyjrzeć przez przestrzelinę w ścianie w głąb ulicy.

- Blaszaki też mają rakiety. - sierżant postanowił być tym rozsądnym i sceptycznym. To musiały być roboty. Przecież nikogo więcej tu nie było.

- Jak to blaszaki to do kogo strzelają? - Clark nie ustępował. Rozumiał sceptycyzm. Te cholerne blaszaki miały mnóstwo podstępnych sztuczek. Ale po co te kalkulujące każdy ruch maszynki miałyby strzelać? Do czego? Do kogo?

- Może rozwalają jakieś przeszkody. Jakieś zapory czy barykady by oczyścić sobie drogę. - sierżant poruszył się niespokojnie znów poprawiając sobie hełm jakby był dla niego za mały czy za duży. Nie podobało mu się dokąd zmierza ta dyskusja. Ale nie chciał swoim ludziom po prostu się zamknąć. Za dobrze się znali. I za bardzo na sobie polegali i ufali by ich potraktować jak gówniarzy.

- Rakietami? Czemu nie plastikiem. Albo jakimś buldożerem. - Clark pokręcił głową na znak, że uwiera go takie rozwiązanie.

- Patrzcie! - nagły okrzyk Thomasa wyratował sierżanta od szukania jakiejś rozsądnej i logicznej odpowiedzi. Teraz widzieli to wszyscy. Z tego osmolonego budynku na piętrze wyleciała jakaś rakieta. Jakieś murki i wraki przysłoniły im częściowo widok więc nie widzieli do czego leci. Ale zaraz potem huknęło i z ziemi wzbił się obłok dymu od tego w co trafiłą rakieta. A ten zaraz zmienił się w czarny, smolisty dym. Wiedzieli co to oznacza. Oberwało coś silnikiem. I się zaczęło jarać. W tej sytuacji sierżant mógł zrobić tylko jedno.

- Panie poruczniku! Proszę prędko tutaj do 1-ki! - musiał się powstrzymać by nie krzyczeć na całe gardło z tych emocji do tej krótkofalówki jaką miał wpiętą w klatę oporządzenia. Chwilę czekali ale oficer dowodzący ich plutonem wyczuwając ponaglenie w głosie przyszedł na czujkę bez wahania. Podejrzewał, że ma to jakiś związek z eksplozją jaką słyszał przed chwilą.

- Co jest Brandon? - porucznik zapytał sierżanta czekając na raport. Ale Clark był tak podjarany, że go ubiegł.

- Tam ktoś jest panie poruczniku! Ktoś od nas! Żywy! Właśnie strzela się z robotami! Walnął w nich z LAW-a! Niech pan spojrzy jak się jara! - Clark był tylko starszym szeregowym więc nie musiał się tak pilnować z etykietą jak sierżant nie mówiąc o poruczniku. Wywalił więc wszystko od ręki stawiając na prostotę i pośpiech.

- To nie jest takie pewne! Nie mamy żadnego potwierdzenia! - warknął na niego zirytowany Brandon. Był wkurzony na taki brak dyscypliny. No i tym, że szeregowy ubiegł go w przekazaniu tych niecodziennych wieści porucznikowi. Ten zresztą przypadł do szczeliny obserwacyjnej i sam to chwilę oglądał. Wiele teraz nie było widać. Ten dwupiętrowy, narożny budynek. No i jakiś dym na drodze. Coś tam się jarało. Z tego co mówili chłopaki to właśnie ktoś tam czymś przywalił. No ale właśnie… Ktoś? Jakim cudem? W końcu postanowił wrócić na swój improwizowany punkt dowodzenia a łącznośćcowi połączyć się ze sztabem.

- Blacharnia czy przed nami są jakieś nasze oddziały? W sektorze 549 032. Lub sąsiednich. - gdy się połączył poprosił o identyfikację. Tam ktoś kazał mu czekać bo oficer łącznikowy był prawie pewny, że nie. Ale na wszelki wypadek poszedł sprawdzić. A porucznik Davis zastanawiał się nad własną rękę. 3 dni temu stracili Small Detroit. Nikt nie spodziewał się takiego ataku. Roboty się przełamały. I chyba zamierzały utworzyć połączenie pomiędzy 1-ką a 2-ką. No a może po prostu urządzić rajd po zapleczu ludzi. I z początku wszystko wskazywało na to, że blaszakom się uda. Udało im się rozpoznać pozycje, potem je przełamać. Wreszcie przebić się na zaplecze. No ale wszystko to trwało. Ludzie pozbierali kogo się da. Skierowali cały artyleryjski młot do stępienia ostrza robociego uderzenia. Do tego od dawna na tym zapleczu każda wioska, dom, most czy rzeka były naszykowane do obrony. Wystarczyło je obsadzić na szybko ściąganymi ludźmi. Wreszcie po dwóch dniach natarcie maszyn rozbito. Ale jeszcze trwało oczyszczanie poszczególnych ognisk oporu. Ale część wojska wysłano by zatkać tą dziurę tam gdzie to się zaczęło. Do Small Detroit. Ruszyli wczoraj rano. Omijali ogniska oporu robotów nie angażując się w walki i zostawiając je innym. A sami parli do przodu walcząc dopiero by się przebić lub gdy sami byli atakowani. Aż dzisiaj pod wieczór dotarli tutaj. Byli prawie u celu. Już w samym mieście. Jeszcze ostatni skok by odzyskać dawną linię obrony. Ta przez jaką 3 doby temu rozjechały blaszaki. To kto tam do cholery napieprza z rakiet?

- Słuchajcie Yellow Ford, nie mamy żadnych informacji o sojuszniczych oddziałach w tamtym rejonie. Jesteście naszą szpicą. Cokolwiek tam jest nie należy do nas. - głos w słuchawce był pewny siebie. Musiał taki być by nie wzbudzić wątpliwościach w chłopcach wysłanych do tak głębokiego uderzenia. Davis pokiwał głową chociaż jego kolega na zapleczu nie mógł tego widzieć. Brzmiało rozsądnie. No ale…

- Słyszymy strzały. Eksplozje. Brzmi jak M 72. Lub coś podobnego. - porucznik postanowił się podzielić swoimi wątpliwościami. Nie chciał robić z siebie durnia. Ani panikarza. Ale przeczucie mówiło mu, że coś jest na rzeczy.

- 3 dni… To… - sztabowiec teraz mu zawtórował z tym kręceniem głową chociaż i tym razem rozmówca nie mógł tego zobaczyć. W pierwszej chwili przyszło mu do głowy, że może jakimś cudem przetrwały tam jakieś niedobitki. Ale właśnie to było niemożliwe. 3 dni? Po ataku tej skali? Gdzieś na obrzeżach no to jeszcze może… Ale na Small Detroit poszedł główny ciężar uderzenia. Tam nastąpiło przełamanie. I mimo to ktoś by miał tam przetrwać? Przez 3 dni? To było niemo… Ale właśnie ugryzł się w język. Sam był świadkiem jak niesamowite okoliczności może zrodzić ta przeklęta wojna. To kto wie?

- Nie mamy w tym rejonie żadnych potwierdzonych informacji o innych sojuszniczych oddziałach w tym rejonie prócz was. Ale działajcie wedle uznania Yellow Ford. - powiedział w końcu do słuchawki. Uznał, że dowódca polowy będący na miejscu ma lepszy wgląd w lokalną sytuację niż on tutaj. A nie zamierzał mu krępować rąk rozkazami.

- Zrozumiałem Blacharnia. Bez odbioru. - Davis potwierdził i się rozłączył. Właściwie to kolega ze sztabu odbił piłeczkę i oddał mu inicjatywę. Umył ręce jakby powiedział ktoś złośliwy. Albo dał mu wolną rękę jakby wolał ktoś życzliwy. Uznał, że woli wersję życzliwą.

- Przyślij do mnie dowódców drużyn. I poproś porucznika Marshalla i Andersona. Sprawa jest. - polecił swojemu łącznikowi a sam zaczął się zastanawiać jak teraz ugryźć tą sprawę.


---



To było coś nowego. Albo jak powrót czegoś znajomego. Coś co wydawało już bezpowrotnie stracone. Nadzieja. Przyszła wraz z odgłosami wystrzałów. Rozpoznała od razu wojskowe triplety. Krótkie, ostre dźwięki pośredniego kalibru. Pewnie 5,56. Blisko. Bardzo blisko. Prawie po sąsiedzku. Jakby na sąsiedniej ulicy. Jak to możliwe?

Pokręciła głową by lepiej jej się myślało. Cholerny pervitin. I brak snu. Myśli poruszały się po utartych schematach nie bardzo mając ochotę wyjść poza znane sobie koryto jakim płynęły. No bo kto to jeszcze mógł być? Wojskowe szturmówki, wojskowe triplety, wojskowe strzelanie. No wojsko. Chociaż nikogo jeszcze nie widziała. Ale to było chyba niemożliwe. Przecież te blaszaki przewaliły się przez miasto i pojechały dalej. Potem nie widziała nikogo. Żadnego człowieka. Nie żywego. Odgłosy walki też ucichły jakoś ze dwa czy trzy dni temu. Roboty musiały się rozlać po okolicy. Albo ją odcięły albo poszły na wylot na Fargo czy resztę. Tak czy siak armia miała ważniejsze zmartwienia niż ratowanie jakichś niedobitków. Pewnie nawet nie wiedzieli, że wciąż zyje. Bo skąd? Nie miała tu żadnego sprawnego radia by dać znać, że żyje. Czego bardzo żałowała. Chociaż odbiornik. By usłyszeć ludzi głos. By nie mieć wrażenia, że jest ostatnim, żywym człowiekiem na Ziemi. Zwariować można! A teraz te strzały… Prawie jak na sąsiedniej ulicy. Co robić?

---


Clarke wyszedł ze dwa kroki od narożnika patrząc przez kolimator wgłąb ulicy. Podszedł tak przy ścianie do wejścia. Thomas i druga para szli zaraz za nim. Zatrzymali się przed rozwalonym, frontowym wejście. Teraz dopiero widać było wciąż płonący wrak Strzelca. To pewnie jego musiała trafić ta rakieta co widzieli jakiś czas temu. Wcześniej zasłaniał go wrak wypalonej ciężarówki. Clark mimo woli obejrzał się na kolegów czy widzą to samo. Ale po spojrzeniach widział, że tak. Ktoś rozwalił tego robociego Strzelca. Niedawno. A przecież mieli być czołówką. Pierwszymi którzy przebiją się do Small Detroit. I wszystko wskazywało, że tak właśnie powinno być. Jak tak… To kto rozwalił tego Strzelca godzinę czy dwie temu? No nikt od nich.

Starszy szeregowy odwrócił się do wejścia by kontynuować penetrację. No i dotarła do nich kolejna czwórka. Na razie szczęście im sprzyjało. Natknęli się na parę Strzelców i Łowców. Nawet Borysa. Ale albo udało się ich uniknąć, przeczekać aż przejdą no albo ostatecznie skorzystać z siły ognia i zaskoczenia by rozwalić blaszaka. No i udało im się dotrzeć tutaj. To z tego budynku ktoś rozwalił tego robota co właśnie widzieli dopiero teraz. Więc ruszyli dalej.

Wejście. Ale kocioł. Borys, dwa Strzelce, chyba Łowcy… Ciche, nieruchome, wypalone. I rozprute potężnymi uderzeniami broni przeciwpancernej. I granatów. Aż trudno było przejść przez te rumowisko. Musieli po kolei. Gdy Clark przeszedł celował w górę schodów by osłonić Thomasa gdy przedzierał się przez to samo co on przed chwilą a pozostała dwójka filowała na swoje kierunki nim przyszła na nich kolej. Potem schody na górę.

Pierwsze półpiętro. Kolejny Łowca. I jeszcze jeden. Te podziurawione kulami i poszarpane szrapnelami. Pewnie granat. Dalej półpiętro. Barierka rozerwana tam gdzie poszła główna siły miny kierunkowej. Zresztą osmolenia i do tej pory tkwiące w podłodze i ścianie odłamki potwierdzały, że minę zdetonowano frontem do nieprzyjaciela. Wybuch poszedł wzdłuż półpiętra zamiatając kolejnego blaszaka. Znów schody. Korytarz. I schody na kolejne piętro. Ale najpierw korytarz. Wychylił się ostrożnie by sprawdzić jedną stronę. Jakaś drobnica. Jakiś beczułkowaty kształt leżący nieruchomo na podłodze. I kolejny paręnaście kroków dalej. Druga strona. Tu coś większego. Chyba jeden z tych ciężkich modeli Łowcy. Ale nic ruchomego. Tylko cisza. Miał ruszyć dalej. Gdy coś usłyszał. Na górze! Pietro wyżej! Odwrócił się by spojrzeć na Thomasa. Pokiwał głową, że też to usłyszał. Dał znak pozostałym i ruszyli wyżej. Na półpiętrze znów coś leżało. Tym razem przywalone biurkiem. I postrzelane. I drugie piętro. Znów korytarz i w lewo i w prawo.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline